Bez dogmatu - Henryk Sienkiewicz (gdzie czytac za darmo ksiazki .TXT) 📖
Dziennik Leona Płoszowskiego, będący diagnozą współczesnego Sienkiewiczowi dekadenckiego młodego pokolenia.
Płoszowski, inteligentny, wykształcony i bogaty mężczyzna wiodący bezproduktywne życie, nie może odnaleźć swojego miejsca w świecie. Codzienność upływa mu na rozrywkach, spotkaniach oraz podróżach, a wszystkie zdarzenia i przemyślenia opisuje w dzienniku. Leon, dzięki staraniom swojej ciotki, poznaje piękną Anielkę i zakochuje się w niej z wzajemnością. Zagraniczny wyjazd, wymuszony śmiercią ojca mężczyzny, zmienia ich relację. Leon nabiera wątpliwości i wdaje się w romans. Po jego powrocie do Polski okazuje się, że sytuacja diametralnie się zmieniła.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bez dogmatu - Henryk Sienkiewicz (gdzie czytac za darmo ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Nareszcie zdawało mi się, żem znalazł rozwiązanie. Niech Anielka — myślałem sobie — zgodzi się na to uczucie i uzna je; niech mi powie: „Jestem twoja! Sercem i duszą należę i będę wiecznie należała do ciebie. Ale na tem musisz poprzestać. Jeśli się na to zgodzisz, dusze nasze są od tej chwili poślubione.”
I oczywiście obiecywałem sobie zgodzić się. Wyobrażałem sobie, że podam jej rękę i powiem jej: „Biorę cię i przyrzekam, że więcej od ciebie nie będę żądał — że stosunek nasz będzie i pozostanie czysto duchowy — ale niemniej będę uważał te nasze wzajemne zobowiązania za ślub, ciebie zaś za moją żonę.”
Czy taki układ był możliwy i kończył mękę? Dla mnie równał on się ogromnemu ograniczeniu pragnień i nadziei, ale stwarzał mi świat własny, w którym Anielka należałaby do mnie niepodzielnie. Obok tego uprawniał on moją miłość, a chodziło mi o to tak bardzo, że za to uznanie jej ze strony Anielki gotów byłem oddać zdrowie. Widzę w tem dowód, jak dalece kocham tę kobietę, jak wszystkiemi siłami duszy chcę, żeby w jakikolwiek sposób należała do mnie.
Tak jest! Jam się już tak dalece zmienił, tak dalece przenaturzył, że za tę cenę gotów byłem zgodzić się na wszelkie ograniczenia.
Więc począłem z największem wysileniem rozmyślać tylko nad tem, czy Anielka się zgodzi?
I zdawało mi się, że powinna.
Słyszałem naprzód siebie mówiącego do niej w sposób nieprzeparty:
— Jeśli rzeczywiście mnie kochasz — powiedz sama — nie jest-że wszystko jedno, czy to ustami wyznasz, czy nie? Co może być szlachetniejszego i świętszego nad taką miłość, jakiej od ciebie żądam? Ja i tak ci życie oddaję, bo nie mogę inaczej — zapytaj więc własnego sumienia, czy nie powinnaś mi przyznać choć tego? A przecie to jest stosunek Beatryczy do Danta. Takiem uczuciem wolno się kochać nawet aniołom. Będziesz mi bliską tak, jak tylko dusza może być bliską drugiej duszy, ale zarazem tak daleką, jakbyś żyła na najwyższym z tych szczytów. Jeśli to jest miłość nieziemska, jeśli zwyczajni ludzie nie mogą się na nią zdobyć, tembardziej jej nie odrzucaj, bo godząc się na nią, zostaniesz biała, jak śnieg, a uratujesz mnie, kupisz spokój zupełny i tyle szczęścia, ile go na świecie mieć można.
I czułem szczerze, że jest we mnie zasób na takie uczucie prawie mistyczne, wierzące, że z larwy ziemskiej i doczesnej wyrodzi się jakiś wieczny motyl, który, oderwany od warunków ziemskiego bytu, będzie leciał z planety na planetę, póki nie połączy się z duszą wszechistnienia. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że ja i Anielka możemy, jako kształty, przejść, a miłość nasza może nas przetrwać, zostać i być właśnie naszą nieśmiertelnością. Kto wie — myślałem — czy to nie jest jedyna istniejąca forma nieśmiertelności, czułem bowiem najwyraźniej, że w mojem uczuciu jest coś wiecznego i wyłamującego się z pod zmienności zjawisk. Trzeba bardzo kochać, żeby się uzdolnić do podobnych poczuć i widzeń, trzeba także być nieszczęśliwym, a może i stanąć na granicy obłąkania.
Ja na granicy obłąkania chyba jeszcze nie stoję, ale coraz częściej zanurzam się w mistycyzm i nigdy nie czuję się szczęśliwszy, jak wówczas, gdy się tak zgubię, tak rozproszę, że nie mogę odnaleść własnego ja. I rozumiem dlaczego tak jest. Moje zdwajanie się, moja krytyka wewnętrzna wystarczały mi zawsze do rujnowania wszystkich podstaw życia, a tem samem do psucia tego względnego szczęścia, jakie dać mogą owe podstawy. W tych zaś krainach, gdzie zamiast sylogizmów występują poczucia i wizye, nie mam co ze swoją krytyką robić, więc wypoczywam i doznaję ulgi niezmiernej.
Tak wypoczywałem, dojeżdżając do Gasteinu. Widziałem siebie i Anielkę duchowo poślubionych, spokojnych. Doznawałem uczucia dumy na myśl, żem jednak potrafił wydostać się z błędnego koła i że wynalazłem sposób do szczęścia. Byłem pewien, że Anielka poda mi z radością swoją ukochaną rękę na taką wspólną podróż.
Nagle zbudziłem się, jak ze snu, spostrzegłem bowiem, że moja własna ręka jest zupełnie zakrwawiona. Pokazało się, że powóz przewoził rannych wskutek kolejowego wypadku. Na bokach siedzenia odnalazłem w zagięciach dużo krwi, której woźnica nie dostrzegł i nie wytarł. Mój mistycyzm nie idzie tak daleko, abym miał wierzyć w mieszanie się potęg nadziemskich do ludzkiego życia, zwłaszcza pod formą znaków, ostrzeżeń i wróżb. Ale jeśli nie jestem sam przesądny, umiem natomiast doskonale wejść na tor myśli człowieka przesądnego, a zatem zauważyć i zaznaczyć, co jest dziwnego w danem zdarzeniu. W tej chwili dziwnem było to, że w tym samym powozie, w którym zacząłem snuć obrazy nowego życia, prawdopodobnie dopiero co jakieś życie zagasło, a powtóre, że o zgodzie i pokoju myślałem z pokrwawionemi rękoma. Podobne zestawienia napełniają zawsze każdego nerwowego człowieka smutnemi — nie przeczuciami — ale wrażeniami — i mogą rzucić posępny cień na cały bieg jego myśli.
Niezawodnie też i moje sposępniałyby niebawem, gdyby nie to, że byłem już niedaleko od Wildbadu. Naraz, jadąc zwolna pod górę, spostrzegłem powóz, pędzący z pochyłości niezwykle szybko. „Znów mógłby być wypadek — pomyślałem — zwłaszcza, że na tej stromej drodze trzeba się mijać z wielkiemi ostrożnościami.” Lecz w tejże chwili woźnica owego powozu zahamował koła ze wszystkich sił, tak, że konie jego przeszły niemal w stępa... Nagle, z ogromnem zdziwieniem, zobaczyłem w owym powozie ciotkę i Anielkę, które na mój widok poczęły krzyczeć: „Jest! jest! Leonie! Leonie!” W jednej minucie byłem przy nich. Ciotka zarzuciła mi oba ramiona na szyję i powtarzając: „Chwała Ci, Boże!” — oddychała tak gwałtownie, jak gdyby piechotą biegła z Wildbadu. Anielka chwyciła moją rękę i nie puszczała jej. Nagle okropne przerażenie odbiło się w jej twarzy i krzyknęła:
— Tyś ranny!
Zrozumiałem o co idzie i odpowiedziałem natychmiast:
— Ani trochę! Nie byłem przy wypadku. Pokrwawiłem się o powóz, który przewoził rannych.
— Pewno? pewno? — pytała ciotka.
— Najpewniej.
— Co to za pociąg się rozbił?
— Idący do Zell am See.
— O Boże! Boże! A depesza przyszła, że wiedeński! Małom nie umarła. O Boże, co za szczęście! Chwała Bogu! chwała Bogu!
Ciotka poczęła ocierać pot z czoła; Anielka była blada, jak płótno. Puściwszy teraz moją rękę, odwracała twarz, bym nie mógł dostrzedz jej drgania ust i łez w oczach.
— Byłyśmy same w domu — mówiła ciotka — bo Kromicki poszedł z Belgami do Nassfeld. Tymczasem przychodzi gospodarz i opowiada o nieszczęściu na kolei. Wiedziałam że dziś wracasz; wyobraź sobie, co się ze mną działo! Wysłałam gospodarza natychmiast po powóz; Anielka poczciwa nie chciała mnie jednej puścić... Co za chwile przeszłyśmy, ale Bóg łaskaw, że się skończyło na strachu... Widziałeś rannych?
Ucałowałem ręce Anielki i ciotki, poczem zacząłem opowiadać, na com patrzył w Lend-Gastein. Pokazało się, że w depeszy, jaka przyszła do Kurhausu, były słowa: „W Lend-Gastein pełno rannych i zabitych”. Stąd zrozumiano powszechnie, że wypadek zaszedł na linii Wiedeń-Salzburg. Opowiadałem piąte przez dziesiąte, bo w głowie miałem tylko jedną radosną myśl: oto, że Anielka nie chciała czekać w domu na powrót ciotki, ale wyjechała wraz z nią na moje spotkanie. Czy to uczyniła tylko dla ciotki? Byłem pewien, że nie. Widziałem jej niepokój i pomieszanie, jej strach, gdy zobaczyła krew na moich rękach, jej rozjaśnioną, pełną radości twarz, gdy okazało się, że nawet nie byłem świadkiem wypadku; widziałem, że jeszcze była wzruszona i że chce się jej płakać ze szczęścia. Rozpłakałaby się nawet niezawodnie, gdybym wziął jej ręce i powiedział jej, że ją kocham i prawdopodobnie jużby mi rąk nie cofnęła. A gdy wszystko to stało mi się jasne, jak dzień, zdawało mi się, że przyszedł koniec mojej męki, że życie moje przełamie się od tej chwili i że rozpocznę nowy okres istnienia. Nie próbuję nawet opisać, co czułem, jaka radość rozsadzała mi piersi. Od czasu do czasu spoglądałem na nią wzrokiem, w którym usiłowałem skupić całą moją ogromną miłość, a ona uśmiechała się do mnie. Dostrzegłem, że była bez rękawiczek i okrycia. Widocznie zapomniała o wszystkiem w przerażeniu i pośpiechu. Że zaś czyniło się chłodno, więc okryłem ją własnym paltotem. Trochę się broniła, ale ciotka kazała jej wziąść go.
Za powrotem naszym do willi, pani Celina powitała mnie z wylaniem i serdecznością taką, jak gdyby w razie mojej śmierci Anielka nie była jedyną spadkobierczynią majątku Płoszowskich. To są tak szlachetne i zacne kobiety, że ze świecą trzebaby szukać podobnych. Nie ręczę natomiast, czy Kromicki, gdy za powrotem z Nassfeld dowiedział się o całem przejściu, nie westchnął z cicha i nie pomyślał, że jednak świat szedłby zwykłym biegiem, gdyby zabrakło na nim Płoszowskich.
Przyszedł zmęczony i kwaśny. Belgowie, których poznał i z którymi jechał do Nassfeld, byli to kapitaliści z Antwerpii. Nazwał ich kilkakrotnie idyotami za to, że zadawalniają się trzecim procentem od swoich kapitałów. Powiedział mi wreszcie na odchodnem, że jutro musi ze mną w ważnej sprawie pomówić. Dawniej byłbym się tem zaniepokoił, obecnie domyślam się, że to będą jakieś finansowe propozycye. Byłbym go natychmiast wezwał na tę rozmowę, alem chciał zostać sam z memi myślami, z mojem szczęściem, z moją Anielką w sercu i w duszy... Uścisnąłem jej rękę na dobranoc, jak człowiek, który kocha, a ona oddała mi równie gorąco uścisk. Czyś ty już moja naprawdę?
16 Lipca
Rano, zaledwie skończyłem się ubierać, ciotka przyszła do mego pokoju i po powitaniu, rzekła bez żadnych wstępów:
— Wiesz, w czasie twej niebytności Kromicki zaproponował mi, bym z nim weszła do spółki.
— A ciocia co mu odpowiedziała?
— Odmówiłam bez namysłu. Powiedziałam mu tak: mój kochany, ja z łaski Boga mam dosyć, a Leon po mojej śmierci będzie należał do zamożniejszych ludzi w tym kraju. Po co nam rzucać się w jakieś awantury i kusić Opatrzność? Jeśli ty na swoich przedsięwzięciach zrobisz miliony, zrób-że je dla siebie; jeśli stracisz — dlaczego mamy tracić razem z tobą? Ja się na tego rodzaju sprawach nie znam, a nie mam zwyczaju wdawać się w rzeczy, o których nie mam pojęcia. Czy miałam słuszność?
— Najzupełniej.
— Właśnie chciałam z tobą o tem pomówić i rada jestem, że tak samo na rzeczy patrzysz. On, widzisz, trochę się obraził za to, żem nazwała jego roboty awanturami, począł mi jednak przedstawiać widoki, jakie ma na przyszłość — i tłómaczyć całą tę historyę obszernie. Jeśli to wszystko prawda, to istotnie zrobi miliony — i życzę mu, by je zrobił. Ale spytałam go zaraz: jeśli ci tak dobrze idzie, na co ci spółki?... Powiedział mi, że im się więcej pieniędzy włoży, tem większe będą zyski — że tam się wszystko robi forsą i że woli do zysków dopuścić rodzinę, niż obcych. Podziękowałam mu za te uczucia rodzinne, ale powtórzyłam odmowę. Widziałam, że mu to jest bardzo przykro. Zaczął ubolewać nad tem, że nikt się u nas nie rozumie na interesach, a wszyscy tylko zjadają to, co odziedziczyli. Powiedział mi bez ogródki, że to jest grzech względem społeczeństwa, na co ja znowu się rozgniewałam. „Mój kochany — powiadam — jam gospodarowała po kobiecemu, alem grosza nie straciła i jeszcze przymnożyłam majątku, a o grzechach społecznych, jeśli komu wypada mówić, to nie tobie, który sprzedałeś Głuchów. Chciałeś całej prawdy, to ją masz! Gdybyś był nie sprzedał Głuchowa, miałabym do ciebie więcej ufności. O twoich przedsiębiorstwach nietylko ja nic nie wiem, ale są one dla wszystkich ciemne; jedno tylko widzę jasno, że gdyby one naprawdę były tak dobre, jak mówisz, tobyś spólników nie szukał i nie brał tak do serca mojej odmowy. Szukasz, bo ci tego trzeba, ale i przed chwilą nie byłeś ze mną zupełnie otwarty, a ja tego nie lubię”.
— I cóż on?
— On mi na to odrzekł, że przedewszystkiem nie rozumie, dlaczego na niego spada odpowiedzialność za sprzedaż Głuchowa. Głuchów wypuścił z rąk nie on, ale ci, co przez brak rozumu, niedołęstwo, lekkomyślność i rozrzutność uczynili jego sprzedaż konieczną. Anielka, wychodząc za niego, miała tylko długi. On uratował tyle, ileby nikt inny uratować nie potrafił, i za to, zamiast wdzięczności, spotyka się z przymówkami i... czekaj... jak to on się wyraził?... z patetyczną deklamacyą.
— To nieprawda — rzekłem. — Głuchów można było uratować.
— To samo mu powiedziałam, a w dodatku jeszcze i to, że na Głuchów byłabym pożyczyła pieniędzy. „Mogłeś (mówię) przed sprzedażą napisać słowo do Anielki, żeby ze mną o tem pomówiła, a Bóg widzi, czybym się była chwilę wahała... Ale to twój system, żeby nikt nic nie wiedział. Wszyscy wierzyliśmy w twoje miliony i dlatego tylko nie ofiarowałam pomocy.” On się począł śmiać ironicznie. „Anielka — powiada — jest za wielka pani i za idealna istota, żeby się miała zniżać do takich marności, jak są sprawy pieniężne, albo też przemówienie w interesie męża. Dwakroć teraz ją prosiłem, by z ciotką pomówiła w kwestyi spólki i dwukrotnie odmówiła mi stanowczo. Co do ratunku Głuchowa, łatwo teraz mówić, gdy sposobność pomocy minęła. Wnosząc z odmowy, jaka mnie dziś spotyka, mam prawo wątpić, czyby i z ratunkiem Głuchowa nie
Uwagi (0)