Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖
IX wiek, dzieje plemienia Polan. Władzę nad plemieniem sprawuje okrutny kneź Popiel, zwany Chwostkiem, oraz Niemka, jego małżonka Brunhilda. Ludzie buntują się przeciwko jego rządom, co prowadzi do wojny domowej.
Stara baśń nawiązuje do wielu podań dotyczących Polski przed 966 rokiem. Ukazuje historie osobiste — np. nieszczęśliwą miłość młodego kmiecia Domiana do pięknej Dziwy — a także przedstawia sposób życia plemienia Polan, ich obyczaje, moralność, codzienność. Stara baśń stanowi pierwszą część cyklu powieściowego Dzieje Polski autorstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jest jego najsłynniejszą powieścią, została wydana w 1876 roku.
Józef Ignacy Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— O doloż ty moja, doleńko!
A pająk ją za białą rączkę trzyma.
— O! ja nieszczęśliwa! Poznał mnie trzy razy... co ja teraz pocznę... gdzie ja się ukryję...
Znowu idzie do komory, siadła na łóżeczku, głową nakryła i płacze a zawodzi.
— Doloż ty moja, doleczko!
Siostry do niej pukają, przyszły i powiadają.
— Popłyń ty rybką na morze... morze szerokie, głębokie morze... nie znajdzie tam ciebie...
A ona zawodzi:
— Poznał mnie trzy razy, co ja pocznę teraz, gdzie ja się ukryję?... W morzu są potwory... i boję się morza...
Płakała noc całą, a gdy rozedniało, na brzeg morza biegła; nie widziała, jak królewicz patrzył zza drzewa.
Plusnęła w wodę rybką złotą, a on tuż w srebrną się przemienił. Gdzie się złota rybka obróci, srebrna goni za nią. Uderzyły się głowami; słyszy królewna słowa:
— Czwartyś raz przegrała i musisz być moją!
Gdy te słowa usłyszała, panna do brzegu płynęła i biegła do malowanego dworu, zamyka się w komorze i płacze.
Płacze znowu noc całą, nade dniem się namyśliła. U brzegu nad wodą tyle kamuszków leży... któż mnie poznać tam może, gdy ja się białym kamuszkiem położę?... Poleciała na brzeg do świtu, w kamyczek się obróciła śliczny i leży.
Królewiczowi piąty raz już bardzo było odgadnąć trudno, rozpaczał strasznie. Gdzie tu jej szukać, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemią, czy nad ziemią? Szedł tedy nad brzeg morza, chcąc się topić. Chodzi, chodzi, narzeka, ręce łamie, wtem na kamyk nastąpił przypadkiem.... a jakie oczko śliczne!... Schyli się do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje, z suknią przydeptaną, bo ją nogą ucisnął.
— Znalazłem cię piąty raz... musisz być moją — woła królewicz.
— Do siedmiu daleko! Będziesz mnie miał za siódmą górą i za siódmą rzeką!
Panna do dworu gniewna bieży, aż na ziemi w komorze leży... tak się smuci, tak w łzach płynie. Postrzegła myszkę na podłodze, jak się zwinęła i do dziurki schowała, i myśli:
— Myszką się stanę... skryję się w norę... tam on mnie nie wyszuka.
Ale wróbel na oknie siedział, słyszał jak szeptała, poleciał do królewicza, usiadł mu na ramieniu i szczebiocze.
— Panna myszką się stała... w dziurkę małą schowała!
Królewicz w kotka burego się odmienił, siadł i czatuje.
Myszce jeść się zachciało, prószynki od korowaja pod stołem leżały, ledwie główkę pokazała, kotek drogę zastępując:
— A tuś!
Zlękła się królewna, aby jej nie połknął, nie schwycił, aż tu słyszy te słowa:
— Poznałem cię szósty raz... moją musisz być teraz...
Padła panna na ziemię i płacze.
— Nieszczęśliwa godzina... doloż moja, doleczko... co ja pocznę z nim?
Na siódmy raz zeszły się wszystkie siostrzyce i druhny, i czarownice, radzą, radzą cały wieczór i noc całą, dnieć zaczyna i nic nie uradziły... Królewna z płaczu i ze wstydu się zachodzi. Wolałaby już była od razu za niego iść, niż siedem razy się sromać, a ósmy w niewolę popaść.
W okienku świta. Co tu począć gdy słonko wnijdzie?... Musi się przemienić! A słonka tylko nie widać!... Radziły siostry, radziły, aż się królewna zmieniła w starą żebraczkę, pomarszczoną, żółtą, straszną jak ja i... poszła żebrać na gościniec. Mówiła sobie:
— Nie pozna mnie...
Stoi, stoi na drodze, jedzie król na koniku... co za baba stoi? Kazał dać jej miłosierdzie... pojechał. Myśli sobie panna:
— Ojciec własny nie poznaje! Wygrana moja...
Jedzie pan brat, jedzie, spojrzał na staruchę i rozśmiał się.
— A! co za ropucha... spędzić mi ją z drogi...
Panna się odstąpiła i raduje:
— Nie poznał mnie własny brat... Wygrana moja...
Jedzie królewicz na siwku, w boki się wziąwszy i piosenkę nuci. Kołpaczek na ucho włożył, włosy mu wiatr złote rozwiewa... Nic się nie frasuje. Patrzy, żebraczka stara stoi... rzuca jej pierścień złoty.
Wtem panna ze trwogi, choć jej teraz poznać nie mógł, płachtę sobie na twarz zaciągnęła prędko. Tym się zdradziła. Patrzy panicz i wnet do niej przyskoczy, i podgląda jej w oczy... Oczów odmienić nie mogła, świeciły jak dwa słoneczka... Porwał ją wpół, na konika rzucił.
— Poznałem cię siódmy raz, musisz moją być teraz...
I sprawił król wesele, na którym ja też byłam, miód, piwo piłam — dokończyła Jaruha.
— Hę? hę?... Co komu przeznaczone, nie minie!
Dziwa słuchając uśmiechnęła się i zamyśliła.
— Może — dokończyła — tak to będzie i z Domanem, próżno od niego uciekać! W malowanym dworze byłoby lepiej niż na Lednicy, na ostrowiu...
Rzuciwszy to słówko, Jaruha wstała prędko, zanuciła i poszła. Wiedziała, że się ziarno rzuca w ziemię i leżeć musi czasem długo, nim zejdzie.
Dobrej myśli, podśpiewując, poszła wróżyć pielgrzymom, leczyć, zamawiać, okurzać, byle się za to posilić i napoić.
Dziwa w ogródku siedziała, ręce opuściła, oczy w ziemię wlepiła, powtarzała po cichu.
— Przeznaczone nie minie!...
Spokoju nie było u Polanów od Kaszubów i Pomorców, których podprowadzali i zmawiali Leszkowie. Zaledwie odpędzono jedną gromadę, wpadała druga, każda z nich coraz głębiej sięgała i niszczyła. Ludzie nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Raz się wdarli od północy, to znowu od wschodu... z prawej to z lewej granicy, gdzie się ich nie spodziano.
A starszyzna się tymczasem na wiece ciągle to pod gród, to na uroczyska po lasach zwoływała, radziła, swarzyła i z niczym precz jechała, knezia sobie wybrać nie umieli. Nie było komu rozkazywać ni kogo słuchać, ni komu dowodzić a wrogów odpierać.
Ludzie się zabrali i do domów prędko rozbiegli.
Niebezpieczeństwo gnało w lasy, głód z nich wyganiał; spasione i stratowane pola stały odłogiem.
Było i takich wielu, co już Chwostka żałowali. Myszkowie dobrzy byli do obalenia, ale się do budowania nie zdali.
Ledwie jeden zbór447 rozszedł się daremnie, gdy już wici na drugi słano. Tłumnie gromadzono się na niektóre, na inne ledwie kilku się przywlokło, a po granicy miecz i ogień bujały, jako chciały.
Zwoływano starych. — Radźcie. — Starszyzna stękała i rozpowiadała, jak to ono za dawnych czasów bywało.
— Starzy do niczego — mówiono — młodszych ściągnąć potrzeba. Zbierali się młodsi, o wojnie i o łowach prawiąc, dzień zmarnowali... pod wieczór piosnki śpiewali o dziewczętach.
Gdy Leszków napłynęło dużo, Myszkowie szli precz, kiedy się tych więcej ściągnęło, Leszków drużyna swoich odciągała.
Co począć było, nie wiedziano, a przecież coś trzeba było poczynać.
Jednego wieczora, gdy się na Chwostkowym grodzisku znowu wiec kończył narzekaniem daremnym, spostrzeżono jadących ku niemu dwóch obcych ludzi, a ci, co u Piastuna byli na postrzyżynach, poznali w nich tych samych, z którymi tam biesiadowali.
A że właśnie jeść mieli i posilać się po całodziennym wołaniu i stękaniu, wyszedł jeden z Myszków ku nim i w gościnę ich do wspólnego ogniska zaprosił.
Zsiedli więc z koni i przyszli do gromady, pozdrawiając ją w imię Boga jedynego.
Zastawiono przed nimi kołacze i mięsiwo, piwo i miód. Mięsa jednak tykać tego dnia nie chcieli i chleba tylko ułamawszy, po trosze się piwa napili.
Młodszy z nich, widząc zasępione twarze i oblicza chmurne, zapytał, jaka by była przyczyna, że w tych mirach polańskich takie panowało zamieszanie, a oni też sami tak byli utrapieni.
— Jakże inaczej ma być — odezwał się Ścibor stary. — Otośmy jednego zła pozbyli, a drugiego napytali. Nie chcieliśmy niewoli, a nastało zamieszanie. Zrzuciliśmy z tego grodu plemię złe, które nas nękało, a innego sobie dobrać nie umiemy. Ziemie nasze niszczą wrogowie, my się im skutecznie obronić nie umiemy...
— Zaprawdę — odezwał się młodszy z gości — jest to wielkie zło, że mając wojnę wodza nie macie... Przejechaliśmy ziem wiele, od Dunaju począwszy po Łabę i Odrę, a nigdzieśmy nie znaleźli ziemi, gdzie by knezia lub króla, albo wodza i głowy nie było. Sasi i Frankowie naciskają nas wszędzie, bronić się im trzeba albo, jak Obodryci, trzymać z nimi przeciw swoim, lub ze swoimi wiązać przeciw nim... Inaczej pójdą ziemie w niewolę... Czymże się to dzieje — zapytał gość — że wodza sobie wybrać nie możecie?...
— Tym — rzekł Ścibor — iż każdy z nas chciałby nim być... i każdy się lęka, aby, gdy równy mu wczoraj nim zostanie, jutro go nie nękał.
Myślał trochę młodszy z gości.
— Jeżeli możniejsi się nie godzą — rzekł — jedni drugim zazdroszcząc i lękając się siebie, dlaczegóż byście ze krwi waszej, ubogiego a małego człowieka dla jego poczciwości wynieść nie mieli?
Umilkli wszyscy, a zdziwili się mocno, iż obcy im tę samą radę dawali, którą przyniesiono od wyroczni. Spojrzeli po sobie i Ścibor zapytał.
— Czy wam to wyrocznia też powiedziała jaka, że małego wybrać mamy?
— Nie — odparł młodszy — ale kto ubogim być umiał, pokornym i zacnym, ten w szczęściu i wyniesion sprawiedliwym być potrafi...
A starszy dodał.
— Wszakżeż ubogim jest i ten, który nas czasu postrzyżyn syna swojego przyjmował u siebie, przecie go wszyscy szanujecie. A czemu by i ten waszym kneziem nie miał być?... Rozum ma po temu...
— Piastun!... — zawołali wszyscy razem — Piastun!...
I jakby dopiero teraz przejrzeli jasno, wszyscy poczęli mówić o nim, chociaż miedzy kmieciami jednym z najuboższych był.
Ponieważ noc nadchodziła, obcy podróżni, wkrótce potem pożegnawszy obradujących, jechali stamtąd precz, gospody sobie szukając.
Gromada długo naradzała się po cichu i stąd wprost niektórzy na koń siadłszy, do chaty Piastuna jechali.
Stary właśnie we wrotach stał, stado z pola wracające oglądając, które rżało na widok pana. Patrzał, jak się do matek cisnęły źrebięta, jak młodzież między sobą gziła się i gryzła. Od bytności dwóch obcych i upadku Pepełka smętne i dziwne myśli przechodziły mu po głowie.
Ścibor, Bolko i jeden z Myszków, przybywszy pod wrota, z koni zsiedli i weszli do zagrody, pozdrawiając starego gospodarza.
— Rad jestem gościom — rzekł do nich wesoło — chodźcie odpocząć pod strzechą... ale was uraczyć czym nie bardzo będę miał. W domu u mnie pustki... dopóki się coś nie zbierze, ubogim chlebem się przełamiemy... Czy z dobrą przynajmniej jedziecie nowiną, czyście nam pana dali?
Ci westchnęli spoglądając po sobie.
— Pana dotąd nie mamy, swobody aż nadto. Tymczasem pomorskie wilki głodne kraj nam niszczą, ani się im opędzić... Ledwie tchniemy. Leszki pozostałe coraz nam nowych na karki ściągają... Czas schodzi marnie.
Wtem Bolko wtrącił.
— A wy, barci waszych patrząc, z nami nawet na radę iść nie chcecie? Siwe słowo wasze wagę by miało u ludzi.
— Cóż słowo pomoże tam, gdzie już krew mówiła, a tej nie posłuchano? — ozwał się Piastun cicho. — Jam człek mały i ubogi...
Słowa te z jego ust posłyszawszy ci, co Wizuna wyrocznię słyszeli i radę gości obcych, spojrzeli po sobie, jak gdyby dola sama przez usta jego przemówiła.
— Jam człek mały i ubogi!
Jakby trwoga jakaś ich ogarnęła, zdało im się, że wolą było niebios i bogów, aby ten a nie kto inny został wybranym.
— Jutro — zawołał Bolko — teraźniejszego wiecu dzień ostatni... Nie może to być, ażebyście wy nie poszli z nami. Przybyliśmy tu po was, musicie iść... wołają was wszyscy... Jeżeli wy nie pójdziecie, rozpełznie się znowu wiec, a narzekanie będzie wielkie...
Stary nic nie odpowiedział.
Siedzieli jeszcze powzdychiwając, gdy w progu, blady jeszcze i słaby ukazał się Doman, który z Lednicy powracał.
Widać po nim było, co przebył, choćby nie mówił nic. Zasłyszano już tu coś o jego losie i wszyscy obstąpili go zaraz, dopytując co się z nim działo, a jak od Pomorców ocalał.
Zaczął im opowiadać, jako mu wesele sprawiano, a ledwie że się ono skończyło, gdy Pomorcy z Leszkami wpadli. Obnażył blizny, które mu pozostały od strzał i od sznurów, jakimi go krepowano do kości, począł się burzyć i wyrzekać o pomstę nawołując.
Pytaniom nie było końca, jak ujść potrafił i ocaleć. Ledwie wierzyć chciano, iż o swej sile mógł potem na ostrów dopłynąć. Drudzy o Pomorców, ich siły, o Leszków i o Niemców badali, jak oni byli zbrojni, czy się na kraj odgrażali. Na wszystko Doman odpowiadać musiał, starając się tą żądzą zemsty, jaką w sercu miał, natchnąć drugich. Rozżarzyli się też i odgrażać poczęli.
Doman także wołał, iż pilno było wodza wybierać, i że najgorszy nawet lepszym był od żadnego.
—- Jeżeli prędko go nie obierzecie — dodał — każdy o sobie pamiętać będzie. Pozbierają się kupy zbrojne i kto silniejszym się poczuje, drugich za łeb pochwyci. Ja sam ludzi, jakich mam, ściągnę do jednego, niech pola jałowieją, niech zdychają stada, niech je wilcy wyjedzą. Nam trzeba iść na tych, co nas nękają, do ich gniazda i wydusić tam to plemię, abyśmy raz pokoju zażyli.
Długo tak gwarzono u ogniska, a potem pokładłszy się przy nim na ziemi spali.
Z brzaskiem dnia, po cichu Piastun sobie kobiałkę szykował do lasu, gdy Bolko i Ścibor postrzegłszy to, wzięli go pod ręce.
— Ty musisz być dziś z nami — rzekli mu — Gromada się tego domaga, a jej posłusznym być trzeba. Niechaj i Doman jedzie z nami, aby okazał rany i powiedział, co jego oczy widziały.
Chciał się jeszcze stary opierać.
— Jam do pszczół, nie do wieców zdatny — mówił.
Ale to nie pomogło, upominali się wszyscy głośno, ulec więc musiał.
Pobudzono tych, którzy spali, i wszyscy na koń siedli jechać do grodu. A że czeladź Piastunowa już się o brzasku do roboty rozeszła, na koniu więc z nimi jechał Ziemek młody, syn gospodarza, aby miał staranie o ojcowskiej świerzopie448.
Pod
Uwagi (0)