Ludzie bezdomni - Stefan Żeromski (biblioteka polska TXT) 📖
Ludzie bezdomni to powieść Stefana Żeromskiego wydana w 1900 roku. Opowiada historię Tomasza Judyma, lekarza wywodzącego się z nizin społecznych, który poświęcił życie, by pomagać ubogim.
Chęć całkowitego poświęcenia życia zawodowego i prywatnego pomocy najbiedniejszym jest powodem konfliktu, który zachodzi zarówno w środowisku lekarskim, jak i w samym Judymie. Okazuje się, że taka praca u podstaw niesie ze sobą o wiele więcej problemów, niż tylko bezpośrednie spotkanie z chorobami i skrajnie trudnymi warunkami. To także pytanie o to, czy Judym ma prawo do osobistego szczęścia — zwłaszcza że jego sercu nieobca staje się Joanna Podborska, młoda nauczycielka. Żeromski w swojej powieści zwraca uwagę nie tylko na dosłowną bezdomność, która dotyka ludzi, lecz także przenośną, związaną z nieumiejętnością odnalezienia siebie i swojego miejsca w życiu.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie bezdomni - Stefan Żeromski (biblioteka polska TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
Drzewa zasypane kurzem i dymem wyglądały niby robotnicy. Zieloność murawy była obleczona żałobnym pokrowcem.
Za lasami i łańcuchem wzgórz rozciągała się na horyzoncie stalowa chmura z ciemnymi w sobie dołami. Szła wolno. Leciał od niej zimny wicher. W pewnych sekundach przycichał. Zdawało się, że łazi około murów, snuje się pod płotem, zagląda do ścieków i siada na drzewach drżących wierzchołkami niespokojnie i w bojaźni. Czasami pędził w cwał środkiem bezludnych ulic z hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza awangarda wojsk, które z dala ciągną. Naokół widać było kominy i kominy. Waliły się z nich pochyłe dymy szarpane przez wicher.
Z wyschłych bajor, zalegających całą długość i szerokość ulic, zrywały się co chwila góry śniadego kurzu, mknęły ponad domy, ponad dziwaczne retorty fabryk i ciskały się z wysoka na mieszkania ludzkie. Te latające błota zasłaniały co chwila miasto smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawidłowe i zimne jak geszeft pieniężny.
Za nim na pewnej wyniosłości stał w cienistym ogrodzie „pałac” dyrektora. Gdy wchodzili po wąskich schodach wysłanych dywanem, Korzecki przesadnie idąc z boku, żeby zaś nie nastąpić na ten chodnik, mówił półgłosem:
— Teraz zbierzcie wszystkie siły, albowiem nadszedł czas próby...
Wprowadzeni przez lokaja do mieszkania, znaleźli się w salonie, którego okna wychodziły na miasto. Miękki, puszysty dywan tłumił echo ich kroków. Rolki krzeseł wyściełanych atłasem ginęły w nim zupełnie i toczyły się bez szelestu. Na ścianach wisiały obrazy i sztychy w ramach niesłychanie szerokich i „bajecznie” ozdobnych.
Korzecki usiadł na fotelu ze skromną minką i przybrawszy pobożny wyraz prezentował Judymowi oczami sufit i tapety. Idąc mimo woli za tą wskazówką doktor zobaczył malowidło wyobrażające jakiś pejzaż z ruinami i pastuszkiem.
Zanim wszakże zdążył przyjrzeć się tapetom, ozwał się we drzwiach głos gospodarza:
— Szanownego inżyniera dobrodzieja, gościa miłego a rzadkiego...
Korzecki przywitał się z wchodzącym i zaraz głosem pełnym powagi wymówił nazwisko towarzysza:
— Doktór Judym.
Gospodarz wyciągnął rękę i uścisnął podaną prawicę z ukłonem, który go ze względu na tuszę musiał kosztować nieco fatygi. Zajęli atłasowe miejsca, pogrążyli nogi w miękkościach dywanu i toczyli rozmowę de nihilo268, to jest o przedmiotach nie mających najmniejszej wartości. Mówiono o fizjonomii okolicy, o warunkach klimatycznych i higienicznych Zagłębia oraz o tym podobnych romansach. Gospodarz był to pan wyniosły i prawie otyły. Czaszkę miał nagą, błyszczącą i mocno sklepioną. Taki czerep mógłby dźwigać przyłbicę z żelaza. Nastroszone i w górę zadarte wąsy pasowałyby do niej także bardzo. Nos prosty, oczy duże, srogie pod krzaczastymi brwiami, znamionowały krew szlachecką silnie pulsującą w żyłach. Delikatność obejścia, miękkie ruchy zdawały się być utrudniającymi dla tej figury potężnej. Niemniej — płaty szerokie świetnego kortu, obejmujące kadłub jej i nogi, sprawiały efekt odzieży przypadkowej i tymczasowo narzuconej.
Korzecki rozglądając się z szacunkiem po salonie nachylił się w kierunku jego właściciela i szepnął:
— Widzę coś nowego...
— No, co?
— Jakaś niewielka sztuczka, ale aż oczy bolą.
— Ten zegar?...
— To, to!
— Kupiłem go — rzekł dyrektor z satysfakcją ukrywaną dyskretnie — w Monachium. Szczerze mówiąc, za bezcen.
Po chwili dodał:
— Za bezcen!
Wstał wkrótce i ułatwił gościom zbliżenie się do zegara empire269 stojącego pod kloszem na gzemsie konsoli. W istocie było to coś bardzo ładnego w skromności swych linii i naiwności płaszczyzn.
— No, a Uhde270 oprawiony? — żywo zapytał Korzecki.
— A jakże, a jakże! — i powiem koledze — bajecznie. Chcecie może zobaczyć?
— Ależ, jeśli łaska...
— Proszę, proszę tędy.
— Jakże panna Helena, czy wciąż jeszcze zajęta Ropsem271?
— A tak, ona swym Ropsem... proszę panów tędy...
Wszyscy trzej weszli do sąsiedniego gabinetu urządzonego z przepychem. Zaściełał go dywan i wypełniało mnóstwo sprzętów, nad którymi królowało niejako wspaniałe biuro. Kandelabry, figurynki, fotografie w ramach stojących, przyciski i mnóstwo książek — piętrzyło się na nim. Ściany zawieszone były malowidłami i rysunkami, a biblioteka, rzeźbiona misternie, połyskiwała od złoconych tytułów.
— Widziałeś pan to głupstewko?
Korzecki przymrużył powieki i z wyrazem najgłębszej ciekawości badał wskazany obrazek.
— Kupiłem tę sztuczkę w Mediolanie, w tej, wiecie panowie, budzie, co to Cenacolo Vinciano272... Otóż zaszedłem tam... Był upał. Za oknem, słyszę, musztruje jakiś oficerek z wrzaskiem oddział tych rycerzy, których później rozmiata jak śmiecie byle Menelik273... Patrzę, że kopiuje Wieczerzę jakiś młody włochino. Śliczny, szelma, jak najcudniejszy obraz. Włosy na łbie wzburzone, nos, panie, usta, oczy jak u jastrzębia. Maluje, maluje... Przyskoczy do swych sztalug i tnie pędzlem, ale to w całym znaczeniu tego wyrazu — tnie. Widzę — zrobił tylko jedną figurkę, a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To mię, powiem panom, tak uderzyło, że tysiąc razy bardziej niż oryginał. Co za wyraz, co za twarz! Jak te oczy patrzą! To jest przecie apostoł... I nie tylko apostoł, ale człowiek, który z boleścią pyta: „Czy ja cię mam wydać, Mistrzu i Panie?” Ani sposobu wytrzymać; mówię do tego malarzyka:
— Signore pittore, quanto tego ten cadro274?
Spojrzał na mnie i mruknął, że jeszcze nie namalowane. Gadam mu, jak umiem, że mi jest wszystko jedno, pokazuję mu palcem na tego apostoła i krzyczę, że go chcę mieć i takiego, jak jest. Łypnął tylko okiem jak wilk i maluje dalej. Kiedy ja znowu do niego, warknął:
— Mille lires275...
— O — mówię — signore pittore276, to trochę molto277.
Wreszcie targ w targ wpakowałem bestii sześćset franków i zabrałem obraz ledwo podmalowany. Tu w domu wystrzygliśmy z córką tylko naszego apostoła, a resztę się wyrzuciło. Ale co to za fizys! Nieprawdaż?
— O tak, w istocie... Jest to coś, coś...
Korzecki nachylił się do Judyma i szepnął mu do ucha w taki sposób, że gospodarz słyszał wyrazy:
— Prawda, z jakim smakiem urządzone mieszkanie?
Dyrektor uśmiechnął się pod wąsem i mówił:
— Ech, ze smakiem... Pochlebstwa... Jakkolwiek, aby, aby... Trudnoż mieszkać po naszemu, po sarmacku.
Ośmielony słowami Korzeckiego prowadził gości do następnego salonu, który nazwał „pracownią”.
— Ale mieliśmy zobaczyć Uhdego! — przypominał pochlebca.
— Właśnie... w pracowni.
Kiedy tam weszli, na spotkanie ich wstała zza szerokiego stołu młoda panna, lat może dziewiętnastu, w sukni różowej i tak lekkiej, że dozwalała nie tyle widzieć, ile odczuwać śliczne kształty. Włosy miała jasne, prawie białe, o kolorze połyskującym świeżo heblowanego drzewa świerku — oczy błękitne, tak samo jak ojciec, tylko bez surowości i zimna tamtych. Z dala wywarła na Judymie dziwne wrażenie róży ledwo, ledwo rozkwitłej. Coś pisała czy rysowała. Nieoczekiwane wejście obcych panów trochę ją zmieszało. W prawej ręce ściskała bezradnie ołówek i dopiero witając przybyłych zmuszona była rzucić go na stół. Spotkanie jej w pracowni uwolniło Judyma i Korzeckiego od zwiedzania dalszych ubikacji apartamentu.
Wrócili do pierwszego salonu. Panna Helena szła z Korzeckim rozmawiając swobodnie i życzliwie.
Twarz jej ładna, okrągła, kwitnąca od rumieńców, które ciągle ukazują się i znikają, zwracała się w jego stronę i jasne, niespokojne oczy wpatrywały się z natarczywą ciekawością. Korzecki w jej towarzystwie spochmurniał, jakby się raptem zestarzał. Mówił głosem oziębłym, bez sarkazmu i złośliwości. Patrzał na nią w zamyśleniu, ale z pewnym rodzajem niechęci. Judym wysłuchując z fałszowaną uwagą zdań dyrektora o rozwoju przemysłu w Zagłębiu, słyszał urywki dialogu tamtych dwojga. Obijały się kilkakrotnie o jego uszy nazwiska: Ruskin278, Maeterlinck279...
Zanim wszakże zdołał pochwycić sens tej rozmowy, wszedł do salonu młodzieniec lat dwudziestu paru i witał się z Korzeckim za pomocą silnego wstrząsania jego prawicy.
Za chwilę przedstawił się Judymowi:
— Kalinowicz.
„Zapewne syn...” — pomyślał doktor.
Młody zwrócił się do Korzeckiego z widoczną satysfakcją i zawiązał z nim rozmowę. Panna Helena przysłuchiwała się jej także, a nawet stary dyrektor zwrócił wkrótce w tamtą stronę swoje krzesełko. Judym onieśmielony i pełen dziwnego smutku słuchał szelestu wyrazów, ale uczuciami błądził daleko. Zdawało mu się, że słyszy dziwny, piękny śpiew, tak jakby jedną z pieśni Griega280, oddalającą się w górach wysokich i, szczególna rzecz, w pewnej miejscowości na Righi, pod samotnym szczytem Dossen, gdzie był raz w życiu.
„Kto to śpiewa i dlaczego to właśnie?” — marzył ustawiając swe nogi na puszystym dywanie w sposób, o ile to było w jego mocy, ozdobny.
— Ani myślę uznawać się za zwyciężonego! — wołał młody człowiek. — Ani trochę! Tego pan nie dowiedzie! Istnieją na pewno kryteria dobra i zła.
— A... skoro istnieją... — z cicha mówił Korzecki.
— Wiemy przecie, że niewolnictwo jest formą życia, do której wracać nie należy. Pan wiesz to samo i tak samo jak ja. I każdy człowiek...
— Więc cóż z tego?
— Nasza świadomość jest już kryterium. Dobro społeczne...
— Właśnie: dobro społeczne! Zawsze to mówimy i jakoby wiemy, co to jest szczęście i dobro społeczeństwa, ale nigdy nas nie zajmuje szczęście jednostki.
— O, to, to! Szczęście pojedynczego człowieka, jednostki... — wtrącił dyrektor machając ręką.
— Szczęście jednostki musi być podporządkowane dobru ogółu.
— To jest właśnie mowa przemocy nad duszą człowieka... — mówił Korzecki porozumiewając się oczyma z dyrektorem. Szatański uśmiech jak błysk iskierki elektrycznej latał w jego oczach i na wargach. — Ileż to ludzi święta inkwizycja spaliła na stosie dla tej zasady, dla tego kryterium.
— Święta inkwizycja! — pienił się młody. Co pan za rzeczy wywłóczy, u licha! Ale co to jest szczęście jednostki? Niech no mi pan na to odpowie! Ja tego nie rozumiem.
— Istotnie, jest to coś tak od nas dalekiego, że pan tego nawet wcale nie rozumie. Coś, czego wcale nie znamy... O czym mówił Leopardi281, że „jego lubej mary już nie nadzieja znikła, lecz pragnienie...” To jest jasna łąka, kwiatami zasłana, gdzie dusza ludzka może stawiać krok swój swobodny... Możność uczynku, mówienia, myślenia, a przynajmniej czucia, przynajmniej wzdychania według swej woli. Szukanie zadowolenia...
— Rozumiem: hedoné282.
— Masz pociechę, znowu jakieś hedoné!
— Rozumie się. Ale tylko jedna uwaga. Chory umysłowo z manią prześladowczą albo jeszcze lepiej: samobójczą — szuka zadowolenia w dążeniu, na przykład, do wydłubania sobie oka. Czy mamy prawo zezwolić, żeby znalazł to zadowolenie?
— Człowiek chory umysłowo podlega fatalnej sile, która, rzecz prosta, do góry nogami wywraca jego myśli i uczucia, która... Ale, panie, jaki to zły przykład!
— Dlaczego?
— Niech sobie pan przypomni tego doktora, co to zdjął pierwszy kajdany z nóg i rąk obłąkanych283. Bo nie wiem, czy panu wiadomo, że niegdyś „kryterium” nakazywało trzymać chorego w kajdanach. Później nakładano im kaftan i zamykano w celi. Obecnie wynaleziono zasadę: no restrain284. Ja mam nadzieję, że kiedyś pobyt w szpitalu obłąkanych będzie prawie wolnością, że tam nieszczęsna chora głowa będzie snuła swe marzenia bez przeszkody.
— No, ja nie znam się na tych subtelnościach. Ale weźmy inny przykład: wychowanie dzieci. Najmilsze zadowolenie, gdy byłem w szkole, dawały mi „wagary”, rozkosz prawie jakieś szczytne oszukanie belfra, jakieś „nabieranie”, „ściąganie”...
— Tak, tak... Wychowanie. Jeszcze niedawno Wincenty Pol wzdychał, a jego czytelnicy również, nad metodą kształcenia dorosłych Benedyktów Winnickich285 za pomocą batoga, za pomocą wsypywania im pro memoria286 na kobiercu. Pan już nie zgodziłby się na system pana Wincentowy?
— On nie, ale ja... kto wie... — westchnął dyrektor.
Młody człowiek spojrzał na ojca z uśmiechem i szczególnym przymrużeniem powiek.
— Pan by się już nie zgodził. Jesteśmy stamtąd o tysiąc mil w kierunku... jasnej łąki. To samo z tym wychowaniem maleńkich ludzi. Jesteśmy o tysiące mil od chederów287, które lokują się, być może, gdzieś w sąsiednim domu. Ta sprawa wychowania dzieci pędzi jak pociąg. Widziałem dobrze szkoły szwajcarskie...
— Gdzie istnieje przymus szkolny.
— Gdzie sześcioletnie dziecko z największą przyjemnością idzie do wspólnego domu zabawy. Opowiadają mu tam cudowne baśni. Zawiera tam pierwsze w życiu znajomości i doznaje tajemnych pierwszych rozkoszy poznawania. Ale i z tej szkoły myśl idzie dalej.
— A idzie dalej... Nie ulega jednak wątpliwości, że wyuczenie się abecadła, sylabizowanie i bazgroty kaligraficzne — jest to męka.
— W chederze... jeszcze jaka! Jaka piekielna!
— W szkole również. A tej torturze dziecko musi być poddane. Każde, które tylko przyjdzie na świat i dożyje wieku właściwego. Cierpienie! Wszelka praca jest cierpieniem. Cóż tu mówić! Taka sprawa higieny. Za pomocą czego mogą zwalczyć w naszych miasteczkach epidemię? Rozumie się, że za pomocą przymusu. Co czynić ze zbójami, rzezimieszkami?
— Dajmy pokój zbójom. Ilekroć kto zbyt nastaje na różnych zbójów, takiego doznaję wrażenia, jakby się o coś mścił na nich.
— Więc cóż byś pan z nimi zrobił?
— Ja... ja zrzekam się na to pytanie odpowiedzi.
Korzecki mówił to z oczyma płonącymi. Zdawało się, że między jego otwartymi powiekami stoją przezroczyste ognie.
— Dlaczego? — cichym głosem zapytała panna Helena.
— Dlatego, proszę pani... dlatego... Nie umiem na to odpowiedzieć.
— Dlaczego? — nastawała raz jeszcze.
— Nie umiem. Trochę mię głowa boli.
Młoda panna zarumieniła się. Usta jej drgnęły i wyraz upokorzenia skrzywił je na chwilę. Zapanowało milczenie dość przykre. Słychać było wycie wichru i uderzenia deszczu w szyby wielkich okien. Korzecki zdawał się tego wcale nie odczuwać. Jadowite uśmiechy mieniły się w jego twarzy. Zaczął mówić
Uwagi (0)