Pożegnanie jesieni - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖
Głównym tematem powieści są, według słów autora, „przeżycia bandy zdegenerowanych byłych ludzi na tle mechanizującego się życia”. W męczącej atmosferze zmierzchu religii, filozofii i sztuki, w obliczu nadciągającej rewolucji „niwelistów”, w której nie będzie już miejsca na indywidualizm, bohaterowie rozpaczliwie łakną metafizycznych przeżyć i szukają sensu istnienia.
Pożegnanie jesieni to powieść intelektualna, filozoficzna, a jednocześnie psychologizująca, w której najważniejszą rolę odgrywają analizy stanów psychicznych, przemyślenia i dyskursy metafizyczne, egzystencjalne i historiozoficzne. Część odbiorców odczytywała ją podobnie jak wystawiane wcześniej utwory dramatyczne Witkacego: na poły groteskowa proza skłoniła ich do traktowania utworu jako autorskiej zabawy, szyderstwa i żartu. Inni przeciwnie, zauważyli, że jest to utwór pisany serio, ale krytykowali powieść za to, że jest to „osobista spowiedź autora” i dlatego jest tylko „pseudopowieścią”. Nieprzychylne przyjęcie Pożegnania jesieni nie zniechęciło Witkacego do napisania następnej powieści podobnego typu, Nienasycenia.
- Autor: Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pożegnanie jesieni - Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy) (czy można czytać książki w internecie za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy)
A tego samego dnia przyszły chwile jeszcze straszniejsze. Obudziła się pani Osłabędzka — było to piekło gorsze nawet niż powrót z Alfredem z kokainowego wieczorku. Nie mogła też płakać — zmartwiała z rozpaczy, traktowała Atanazego jak dziurę w powietrzu. Potem płakała i to było jeszcze gorsze. Wytrzymał i to. Ale po nocy, którą Atanazy „spędził” w niewiadomy sposób na jakimś półdrzemaniu i rozmowach, przyszła policja i sędzia śledczy i rozpoczęło się badanie. Podejrzanym wydało się to, że zawiadomiono władze o jeden dzień za późno. Było to wynikiem prostego zaniedbania. Wszyscy musieli się przyznać do tego, co robili tej nocy. Atanazy, który przez prawdomówność czy też ogłupienie, przyznał się do tego, że nie spał aż do świtu, nie mógł wykazać swojego „alibi” od pierwszej do trzeciej (a list Zosi zniszczył), zaczął nieprzyjemnie plątać się w odpowiedziach, aż wreszcie zamilkł, utkwiwszy bezradny trochę wzrok w sędziego, w którego umyśle powstał jak na złość wyraźny obraz jego, goniącego żonę aż na polanę, mordującego i aranżującego „samobójcze okoliczności”.
— Tu może być zbrodnia — powiedział ten pan (sympatyczny blondyn w binoklach), patrząc dookoła wzrokiem doskonale obojętnym.
Na to wystąpiła Hela.
— Pan Bazakbal spał ze mną tej nocy, to jest w moim łóżku — rzekła dźwięcznym, silnym głosem.
Był to jeden z tych momentów, które określano później złośliwie w kołach antysemickich jako „zagranie krwi Bertzów i Szopenfelderów” — tak była z domu matka Heli — a kto wie, czy nie Rotszyldów, z tych gorszych. Wszyscy drgnęli (na szczęście pani Osłabędzkiej przy tym nie było), a Atanazy spojrzał na Helę jakby spod ziemi, jakby już z grobu, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. I nagle wstąpiła w niego siła. Pierwszym objawem jego własnej siły (dotąd wszystko było automatyzmem zupełnie zmarmeladowanego indywiduum) było to, że wybuchnął szalonym płaczem. Pękł tak z płaczu, jak to się zwykle pęka ze śmiechu, pękł jak balonik, wydymany do ostateczności i gnieciony przez jakieś bezmyślne, bezlitosne ręce. Ryczał wprost, zachlustując się kupami łez i nosowych wydzielin. Było to wstrętne, ale zdrowe. Ale na dnie znalazło się jeszcze miejsce na przykre wrażenie, że nikt o niego nie dbał (cóż, tamto było po prostu obowiązkiem Heli, jeśli go kochała) i nie niepokoił się o jego los. „Gdyby Zosia żyła, ona jedna by może...” — pomyślał i aż zaśmiał się prawie wśród płaczu na tę myśl. Zaczął się śmiać dziko i pieniącego się w ataku histerii wyniesiono go z pokoju. Hela składała dalej zeznania. Prepudrech nie rozumiał nic. Po skończonym badaniu, gdy wszyscy wyszli, podszedł do niej.
— Helu, ja wiem, że ty to powiedziałaś, aby jego ratować. Posprzeczali się o kwestię dziecka. Potem on wyszedł na spacer. Wiatr zawiał ślady. Nikt go nie widział. A ona wyszła właśnie wtedy. Gdy wrócił myślał, że ona — wiesz? — i zasnął. Tak mi mówił dziś rano. Udowodnić nic nie można, ale... Może to nawet szlachetne, ale jednak to trzeba będzie wyjaśnić, bo zrozum moje położenie...
— Jesteś głupi, Aziu. Zasłaniałeś mi istotę życia, kiedy chciałam się pogodzić z jedynym prawdziwym katolickim Bogiem. Jestem już poza tym. Nie kocham cię. Możesz być dalej moim nominalnym mężem i nawet z czasem, jeśli chcesz, przyjacielem (Prepudrech drgnął z zadowolenia), ale ja faktycznie „przespałam się” z nim wczoraj, jak pewnie mówi twoja Jagniesia. I to nie pierwszy raz. Zdradziłam cię przed ślubem — to wiesz. A potem w noc poślubną także, wtedy kiedy Ziezio miał grać — dlatego nie chciałam potem z tobą — rozumiesz? Mówię ci to, aby wypróbować, czy możemy być przyjaciółmi, czy nie — a jeśli nie, to rozwód i wyjdę za Atanazego — jeszcze nie wiem.
Przed Prepudrechem otworzyła się śmierdząca jama: to, co uważał za kokainową produkcję Tazia, to, w co nie chciał uwierzyć, mimo że ostatecznie dawno już mógł; ta okropna, niewiadomej konsystencji galareta psychiczna, do której miał wstręt, graniczący z wstrętnym przewrotnym upodobaniem jako do czegoś niemożliwego — to było prawdą! Okazało się to czymś na razie intransformable447 — jako nie dające się przełożyć na czyste dźwięki, a nawet na nieczyste. Teraz pojął nagle po raz pierwszy, co to jest żona (można ją zdradzać, ale nie można być zdradzanym — wot kakaja sztuka448) i to, że tę żonę kochał cały ten czas bez pamięci, nawet zanurzony w świat rodzących się dźwięków, gdy tarzał się w twardych objęciach Jagniesi. W żonę się strzela — na to nie ma rady. Może to wreszcie odezwała się w nim perska krew książąt Belial-Prepudrech — nie wiadomo — dość, że nie namyślając się już, sięgnął z wolna do tylnej kieszeni od spodni, coś tam wyjął, a potem nagle wystrzelił w Helę z browninga, mierząc mniej więcej w pierś przy pomocy bocznej akomodacji449 i patrząc w jej oczy, które śledziły go z pewnym ironicznym zaciekawieniem. (W chwili, gdy mierzył, Hela powiedziała: — Ależ, mój Aziu, nic lepszego nie mogłeś zrobić). Padła i zamknęła oczy — zdawało się, że kona, ale kto mógł to wiedzieć na pewno: zapadała w nicość, z uczuciem nieopisanej rozkoszy — ta nieodpowiedzialność, ta lekkość wszystkiego — zdawało się jej, że pochyla się nad nią Bóg, ten jedyny, i przebacza jej wszystko — uśmiechnęła się i zemdlała. „To mi da dopiero nowy wymiar muzyczny — pomyślał Prepudrech słowami, których nauczył się od Tazia. — Możliwość tych rzeczy, których nie śmiałem jeszcze sobie wyobrazić. Ha, gdybym miał naprawdę talent, byłbym wielki. Jako jakość maszynę artystyczną mam pierwszorzędną”. Myśląc tak, wyszedł z pokoju, nie spojrzawszy już na Helę (czuł, że jeśli spojrzy, zacznie ją ratować, a to byłoby już śmieszne), włożył futro, wziął olbrzymi plik nutowego papieru i parę ołówków i pobiegł za sędzią śledczym. Dogonił go wsiadającego już do sanek. Po drodze „butler” Ćwirek pytał go gorączkowo:
— Co jeszcze? Co jeszcze? Czy książę pan oszalał?
— Zabiłem księżnę panią: leży w dużym salonie na pierwszym piętrze, tam, gdzie pani Bazakbalowa — rzekł spokojnie Azalin, odsuwając natarczywego staruszka. Ten popędził dalej.
Sędzia przyjął wiadomość bez drgnienia. Kazał natychmiast aresztować księcia, którego, ubranego w cudne futro z nowokinłandzkich berberów, odstawiono do aresztów gminnych. Tam też, zupełnie stężały w katatonicznym450 ataku, książę, kompletnie zresztą przytomny, dowiedział się, że Hela, z przestrzelonym szczytem lewego płuca żyje i prawdopodobnie żyć będzie. I nagle wyprężone jego ciało wróciło do stanu normalnego, a zdrowa myśl muzyczna przebiła zwały skamieniałych bolesnych uczuć. „A więc będziemy żyć oboje i jeszcze kiedyś spotkamy się. W tym jest szczęście. A tymczasem do roboty”. Kazał sobie przynieść duży stół, rozłożył papier nutowy i zaczął pisać. Nazajutrz rano odwiedził go Ziezio. Zajrzawszy w nuty, mistrz nie mógł wstrzymać pewnego odruchu niechęci, który z radością zauważył książę: za szybkie postępy robił jego pupil. Trzeba będzie mianować go oficjalnym następcą i usunąć się przy pomocy apotransforminy w zaświaty, przed zejściem do szpitala wariatów. Tylko jak wiedzieć kiedy? Ale tego nie powiedział Ziezio Azalinowi. Rozmawiali jedynie o Heli... (Czuła się świetnie. Atanazy pilnował jej fizycznie, ona jego — moralnie. Tylko płakał teraz ciągle, a chwilami wył). Prepudrech ucieszył się tą wieścią — bardzo żałował biednej Zosi, tak samo jak i Łohoyski.
— Trudno, niech wyje ten drań — inaczej nie nazywał teraz Atanazego — musi być ukarany. Inaczej nie byłoby sprawiedliwości na świecie.
Przyjaźń była wyczerpana. Naiwny Prepudrech nie wyobrażał sobie świata bez sprawiedliwości, nawet tej, bez żadnych zaświatowych sankcji. Teraz dopiero przekonał się jak nikłym jednak był jego katolicyzm, podtrzymywany w okresie pokuty przez Helę. Obraził się na Boga za te wszystkie klęski i wiara przeszła jak ręką odjął. „Muzyka jest moją jedyną religią. Z talentem, czy bez, zginę jako ofiara na jej ołtarzu”, myślał górnolotnie, nie krępując się już niczym. Bóg pozostał dla niego czymś bardzo dostojnym, ale stanowczo mniej rzeczywistym od septimowego451 akordu choćby. A cóż dopiero mówić o dziełach, tych, których nie ma w żadnej preegzystencji w naturze, które są tylko w nim. Ziezio, na granicy obłędu, czekający wybuchu ostrej paranoi w każdej chwili, zazdrościł perskiemu cherubinowi452 jego beztroski. Odczuł pierwszy raz może ciężar swych czterdziestu lat i łupnął kolosalną dawkę apotransforminy Mercka: „Spécialité pour les musiciens, verschärft das Gehörsinn, exciting musical sensibility”453 — tak stało w różnojęzycznych „Gebrauchsanwajzungach”454. Pustka była przed nim straszna. „Nie, nie zabiję się: chcę zobaczyć, czym jest obłęd. (Ziezio nie bał się nawet tego, a więc był absolutnie odważny). I tak nie mam już nic do stracenia”. Ale wszystko to mści się okropnie: zobaczył niedługo. Już o dziesiątej wieczór, kiedy Atanazy, wysłuchawszy zabójczej tyrady pani Osłabędzkiej o świństwach bezrobotnych pseudointeligentów, szedł storturowany do siebie (miał teraz pokój obok Heli), Ziezio rzucił się nań ze szczytu olbrzymiej czerwonej szafy stojącej w korytarzu i rycząc, zaczął go dusić. Ledwo żywego Atanazego wydarło mu dwóch lokai. Skrępowano Ziezia pasami, a w nocy jechał już do sanatorium Widmannstädta w Górach Świętokrzyskich. Prepudrech był bez konkurenta, ale za to w więzieniu. Tak skończył się ten dzień.
Atanazy „spędził” noc przy łóżku Heli. Wszystko było zasłonięte tak gęstą warstwą wyrzutów sumienia, że nie widział nawet jej piękności przez okropne koszmarowe zwały jakichś buro-czerwonych i czarnych materii nie z tego świata. A jednak przez nią tylko żył jeszcze. Może gdyby nie ona, ambicja, aby nie umrzeć podłym, okazałaby się za słaba i uległby jednemu z samobójczych ataków, których miewał od pięciu do siedmiu dziennie. Nie zdawał sobie sprawy z możliwości jeszcze podlejszych rzeczy, które przyjść mogły, i co w tedy? To, co się stało, „uwzniośliło”, wysublimowało jego uczucie dla Heli — przynajmniej chwilowo. A przy tym czuł, że poza nią jest już zupełnie sam w życiu, że nie czeka go nic. Jak ohydna, tłusta plama leżała na dnie myśl, że bez niej będzie musiał szukać posady i zacząć pracować, zarabiając na życie w niepojętych dla niego warunkach bytu, pod panowaniem socjalistów-chłopomanów. Ale z tym dał sobie jakoś radę na tle pewności, że ostatecznie w każdej chwili może sobie w łeb strzelić. Dziwne to było rozumowanie. Ohyda życiowa szczerzyła żółte, spróchniałe zęby i wystawiała lubieżnie czarno obłożony język ze śmierdzącej paszczy, bez żadnej maski. Ból i cierpienie mogły być w ogóle piękne, w tym wypadku — nie. Zosia odeszła, dawszy mu moralnie w mordę z wyrafinowaną pogardą, wiedząc o tym, jakie sprawi mu cierpienie. To łagodziło trochę wyrzuty sumienia — chwilami, oczywiście. Męka bez granic trwała do szóstej z rana. Siedząc, zasnął do siódmej. I to piekielne obudzenie się, z tym jasnym poczuciem, że wszystko zaczyna się na nowo: z początku bezprzedmiotowe przerażenie, że coś się stało, ale jeszcze nie wiadomo co — a potem piekielny film wypadków rozkręcał się w pamięci i maszyna do tortur chwytała Atanazego w swoje zębate koła i transmisje. Regularnie co godzinę płakał. Zdawało się, że każda sekunda przeszłości była już czymś najgorszym, że teraz powinno przyjść, zacząć się choćby jakieś polepszenie. Ale nie: im dalej, tym gorzej. O którejś tam godzinie któregoś dnia pani Osłabędzka mówiła jak maszyna (Biedna staruszka, widząc prawdziwe cierpienie zięcia, okłamana przez niego, że sprawa poszła o dziecko, przebaczyła mu troszkę — nie bardzo, ale zawsze. Strzał księcia w Helę przedstawiono jej jako zupełnie dodatkową historię. Nie pytała nikogo i nikt nie śmiał jej nic powiedzieć): „Czas leczy wszystko. Wiem ostatecznie, że nikt nigdy niczemu zupełnie winien nie jest i że cierpisz bardzo. Przebaczam ci, bo wiem jednak, że z początku ty kochałeś ją więcej i gdyby ona umiała inaczej tym uczuciem pokierować, nie doszłoby aż do tego. Może po jakichś pięciu latach rozeszlibyście się w zgodzie. Trudno. Przetrzymaj to i bądź szczęśliwy. Niech cię to nauczy cenić więcej czyjeś uczucia. Czas wszystko leczy. My się już nie zobaczymy — bo po co? Wątpię, abyś chciał mieć jakieś pretensje finansowe...” Tu Atanazy przerwał tę mowę wybuchem płaczu. Podała mu rękę. Nie śmiał powiedzieć jej prawdy — może i lepiej dla niej. Nie wiadomo.
Ale przyszły rzeczy nie do zniesienia. Musiał asystować przy sekcji zwłok, bo tak chciał umyślnie przybyły na tę ceremonię prokurator, który jeszcze coś podejrzewał, a miał jakieś dziwne przesądy na temat „krwi trupa, która rzuca się na zbrodniarza”. Krew się nie rzuciła. Ale Atanazy
Uwagi (0)