Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖
Fabrycy del Dongo to syn mediolańskiego arystokraty. Niestety choć w domu nie brakuje pieniędzy, młodzieniec nie znajduje w nim miłości i wsparcia, więc postanawia spróbować szczęścia w armii Napoleona.
Bierze udział w bitwie pod Waterloo. Po powrocie rozpoczyna karierę w duchowieństwie, ale nie stroni od romansów…
Powieść Stendhala Pustelnia parmeńska, dzięki przychylnym recenzjom m.in. Honoriusza Balzaka, przyniosła Stendhalowi uznanie już za jego życia.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pustelnia parmeńska - Stendhal (bezpłatna biblioteka internetowa txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Ta chwila była, bez żadnego porównania, najpiękniejsza w życiu Fabrycego. Z jakimż zapałem byłby odrzucił wolność, gdyby mu ją ofiarowano w tej chwili!
Następny dzień był dniem rozpaczy księżnej. Całe miasto uważało zgubę Fabrycego za pewną; Klelia nie miała tej smutnej odwagi, aby okazywać mu srogość, której nie czuła; spędziła półtorej godziny w ptaszkarni, patrzyła na jego znaki i często odpowiadała mu, przynajmniej wyrazem najgorętszej i najszczerszej sympatii; chwilami oddalała się, aby ukryć łzy. Kobieca jej zalotność odczuwała bardzo żywo niedoskonałość tego języka; gdyby naprawdę rozmawiali z sobą, na ileż sposobów starałaby się przeniknąć, jaki jest właściwy charakter uczuć Fabrycego dla księżnej! Klelia nie mogła już sobie robić złudzeń, nienawidziła pani Sanseverina.
Pewnej nocy Fabrycy myślał nieco uważniej o ciotce — zdumiał się: ledwie że mógł rozpoznać jej obraz; wspomnienie o niej zmieniło się zupełnie; w tej chwili miała dlań pięćdziesiąt lat.
„Wielki Boże! — wykrzyknął z zapałem — jakież to szczęście, iż ja jej nie powiedziałem, że ją kocham! Nie mógł już zrozumieć, w jaki sposób wydawała mu się tak ładna. Pod tym względem Marieta mniej odmieniła się w jego wspomnieniu; a to dlatego, że nigdy nie wyobrażał sobie, aby dusza jego była w jakiej bądź mierze związana z Marietą, gdy często myślał, że cała jego dusza należy do Giny. Księżna d’A... i Marieta wydawały mu się obecnie niby dwie młode gołębice, których wdzięk polegał na słabości i naiwności, gdy wzniosły obraz Klelii Conti, owładając całą jego duszą, budził w nim niemal grozę. Zbyt dobrze czuł, że szczęście jego życia zmusi go, aby się liczył z córką gubernatora, i że w jej mocy jest uczynić go najnieszczęśliwszym z ludzi. Co dzień uczuwał śmiertelny lęk, że nagle, przez jej nieodwołalny kaprys, skończy się dziwne i rozkoszne życie, jakie pędził w jej pobliżu; bądź co bądź wypełniła już ona szczęściem pierwsze dwa miesiące więzienia. Był to okres, w którym dwa razy w tygodniu generał Fabio Conti powiadał do księcia:
— Mogę dać Waszej Wysokości słowo honoru, że więzień del Dongo nie rozmawia z nikim i pędzi dni w największym przygnębieniu lub śpi.
Klelia zachodziła parę razy dziennie do ptaszkami, niekiedy na chwilę. Gdyby Fabrycy tak jej nie kochał, dostrzegłby łatwo, że jest kochany; ale miał śmiertelne obawy w tej mierze. Klelia kazała pomieścić w ptaszkarni klawikord. Trącając klawisze, iżby dźwięk instrumentu mógł zaświadczyć o jej obecności i oszukać straże przechadzające się pod oknem, odpowiadała oczami na pytania Fabrycego. W jednym tylko przedmiocie nie odpowiadała nigdy, nawet w krytycznych momentach ratowała się ucieczką, niekiedy znikając na cały dzień: a to, kiedy znaki Fabrycego wyrażały uczucia, których zbyt trudno byłoby jej nie zrozumieć. Na tym punkcie była nieubłagana.
Tak więc, mimo że zamknięty w dość małej klatce, Fabrycy miał życie bardzo zajęte; całe było obrócone na rozwiązanie tego ważnego problemu: „Czy ona mnie kocha?” Rezultatem tysiąca bez przerwy ponawianych, ale też bez przerwy podawanych w wątpliwość spostrzeżeń było: „Wszystkie jej rozmyślne gesty mówią »nie«, ale mimowolne drgnienia oczu jak gdyby wyznają, że nabiera do mnie sympatii.”
Klelia miała nadzieję, że nigdy nie dojdzie do wyznania; jakoż — aby oddalić to niebezpieczeństwo — odtrąciła z przesadnym oburzeniem wielokrotną prośbę Fabrycego. Nędza środków używanych przez biednego więźnia powinna była może tchnąć w Klelię więcej litości. Chciał się z nią porozumiewać za pomocą liter, które pisał na dłoni kawałkiem węgla tryumfalnie wygrzebanym z pieca: składałby słowa kolejno, litera po literze. Wynalazek ten byłby wzbogacił konwersację o tyle, że pozwoliłby mówić rzeczy ścisłe. Okno więzienia znajdowało się o dwadzieścia pięć stóp od okna Klelii — cóż za gratka gawędzić z osobą ponad głowami straży przechadzającej się przed pałacem gubernatora. Fabrycy wątpił, czy jest kochany; gdyby posiadał nieco doświadczenia, nie miałby żadnej wątpliwości; ale nigdy żadna kobieta nie zaprzątała jego serca. Nie miał zresztą pojęcia o pewnej tajemnicy, która — gdyby ją znał — pogrążyłaby go w rozpaczy: mówiono właśnie szeroko o małżeństwie Klelii z margrabią Crescenzi, najbogatszym człowiekiem na dworze.
Ambicja generała, rozpalona do białości kłopotami hrabiego Mosca, które zdawały się wróżyć jego upadek, doprowadziła go do tego, iż zaczął robić gwałtowne sceny córce. Powtarzał jej bez ustanku, że łamie mu los, o ile się nie zdecyduje wreszcie na wybór; że po dwudziestym roku jest czas się namyślić: że to okrutne osamotnienie, w jakim niedorzeczny jej upór pogrąża generała, musi w końcu ustać itd., itd.
Chęć uniknięcia tych ciągłych wybuchów była pierwotną przyczyną, dla której Klelia schroniła się do ptaszkarni; można się tam było dostać jedynie bardzo niewygodnymi schodkami, do których podagra tamowała generałowi drogę.
Od kilku tygodni dusza Klelii znajdowała się w takiej rozterce, tak mało wiedziała sama, czego ma pragnąć, że nie dając wyraźnie słowa ojcu, niemal dała się przekonać. Raz, w przystępie gniewu, generał wykrzyknął, że potrafi ją zamknąć w najsmutniejszym klasztorze w Parmie i pozwoli się jej tam kwasić tak długo, aż wreszcie raczy uczynić wybór.
— Wiesz, że nasz dom, mimo że bardzo starożytny, nie ma wszystkiego razem ani sześciu tysięcy funtów renty, gdy fortuna margrabiego sięga więcej niż stu tysięcy talarów rocznie. Na dworze margrabia cieszy się opinią najmilszego człowieka; nigdy nikomu nie dał powodu do skargi; jest przystojny, młody, dobrze widziany u księcia: trzeba być skończoną wariatką, aby go odtrącać. Gdyby to była pierwsza odmowa, mógłbym ją znieść; ale ty, głupia gąsko, odtrąciłaś już pięć czy sześć najlepszych partii. I co by się z tobą stało, pytam, gdyby mnie spensjonowano66? Co za tryumf dla wrogów, gdyby mnie ujrzano gniotącego się na jakim drugim pięterku, mnie, dla którego tyle razy była mowa o ministerium! Nie, do kroćset, dość długo już przez zbytnią dobroć odgrywałem rolę dudka. Albo mi przedstawisz jakiś ważny argument przeciw biednemu Crescenzi, który jest na tyle dobry, że się kocha w tobie, że cię chce wziąć bez posagu i że ci wyznacza posag w wysokości trzydziestu tysięcy funtów renty, co mi zapewnia bodaj jakiś punkt oparcia — albo tedy będziesz ze mną gadała rozsądnie, albo, do czarta, wyjdziesz za niego do dwóch miesięcy!
Jedno słowo w całym tym przemówieniu uderzyło Klelię, mianowicie groźba klasztoru, a tym samym oddalenie od cytadeli, i to w chwili gdy życie Fabrycego wisiało na włosku; nie było miesiąca, iżby pogłoska o jego bliskiej śmierci nie obiegła miasta i dworu. Mimo wszelkich rozumowań nie mogła się zdobyć na to ryzyko: rozstać się z Fabrycym, i to w chwili gdy drżała o jego życie! To było w jej oczach największe, a przynajmniej najbardziej bezpośrednie nieszczęście.
Nie znaczy to, aby nawet w pobliżu Fabrycego serce jej kosztowało szczęścia; wiedziała o miłości księżnej, a duszę jej rozdzierała śmiertelna zazdrość. Rozbierała w myśli wartość tej kobiety tak ogólnie podziwianej. Surowość, jaką sobie nakładała wobec Fabrycego, rozmowa na migi, jaką go spętała z obawy, by nie przekroczyć granic, wszystko utrudniało jej wyjaśnienie jego stosunku do księżnej. Tak więc z każdym dniem dotkliwiej czuła straszliwe cierpienie, że ma rywalkę w sercu Fabrycego, i z każdym dniem mniej miała odwagi dostarczenia mu środków, którymi mógłby wyrazić wszystko, co się dzieje w jego sercu. Jakże rozkosznie byłoby usłyszeć wyznanie jego prawdziwych uczuć! Co za szczęście dla Klelii rozproszyć okropne podejrzenia trujące jej życie!
Fabrycy był płochy; w Neapolu miał opinię, że dość łatwo zmienia kochanki. Mimo całej skromności, jaką formy nakładają pannie, Klelia, od czasu jak została kanoniczką i bywała u dworu, nie pytała nigdy o nic, ale słuchała uważnie; nauczyła się odcyfrowywać opinię, jaką wyrobili sobie młodzi ludzie kolejno starający się o jej rękę; otóż w porównaniu z nimi Fabrycy był właśnie najlekkomyślniejszy w sprawach sercowych. Był w więzieniu, nudził się, robił słodkie oczy do jedynej kobiety, którą miał pod ręką; cóż prostszego? Cóż pospolitszego nawet? To właśnie gnębiło Klelię. Gdyby nawet w otwartej rozmowie Klelia dowiedziała się, że Fabrycy nie kocha już księżnej, jakąż wiarę mogła pokładać w jego słowach? Gdyby nawet uwierzyła w ich szczerość, jakąż mogła mieć ufność w trwanie tych uczuć? A wreszcie — ostatni cios dla jej serca! — czyż Fabrycy nie przebiegł szczebli kariery duchownej? Czy nie miał lada dzień złożyć wiekuistych ślubów? Czyż nie czekały go na tej drodze najwyższe godności? „Gdyby mi został bodaj błysk rozsądku — powiadała sobie nieszczęśliwa Klelia — czyż nie powinna bym uciec? Czyż nie powinna bym błagać ojca, aby mnie zamknął w najodleglejszym klasztorze? A na domiar męki, właśnie obawa oddalenia od cytadeli i zamknięcia w klasztorze powoduje mym postępowaniem! Ta obawa każe mi kłamać, zmusza mnie do wstrętnego i hańbiącego udawania, że przyjmuję starania i publiczne hołdy margrabiego Crescenzi.”
Podstawą charakteru Klelii był rozsądek; w całym życiu nie miała sobie do wyrzucenia niebacznego kroku, a oto postępowanie jej obecne było szczytem nierozsądku: można sobie wyobrazić jej cierpienia!... Były one tym okrutniejsze, że nie robiła sobie złudzeń. Zaczynała się przywiązywać do człowieka, za którym szalała najpiękniejsza kobieta na dworze, kobieta z tylu tytułów wyższa od niej. I sam ten człowiek, gdyby nawet był wolny, nie byłby zdolny do poważnego przywiązania, gdy ona — czuła to dobrze — potrafiłaby w życiu kochać tylko raz.
Tak więc Klelia zachodziła co dzień do ptaszkarni z sercem pełnym najstraszliwszych wyrzutów; skoro przybyła tam jak gdyby wbrew swej woli, niepokój jej odmieniał charakter i stawał się mniej okrutny, wyrzuty ustawały na chwilę; śledziła z szalonym biciem serca chwilę, w której Fabrycy otworzy okienko sporządzone z olbrzymiej żaluzji osłaniającej jego okno. Często obecność dozorcy Grillo w celi nie pozwalała mu porozumiewać się z przyjaciółką.
Jednego wieczoru koło jedenastej Fabrycy usłyszał w cytadeli niezwykły hałas: kładąc się na oknie i wystawiając głowę przez otwór, zdołał w ciszy nocnej rozróżnić hałasy rozlegające się na wielkich schodach, tak zwanych „trzystu stopniach”; schody te wnętrzem okrągłej wieży prowadziły z pierwszego dziedzińca na kamienną platformę, na której wzniesiono pałac gubernatora oraz więzienie Farnese, w którym znajdował się Fabrycy.
W połowie mniej więcej, na sto czterdziestym stopniu, schody te przechodziły od południowej strony obszernego dziedzińca na stronę północną; tam znajdował się lekki i wąski mostek żelazny, na którego środku czuwał zawsze odźwierny. Luzowano tego człowieka co sześć godzin; musiał wstawać i przyciskać się do poręczy, aby można było przejść przez most, którego strzegł i przez który jedynie można się było dostać do pałacu gubernatora i do wieży Farnese. Wystarczyły dwa obroty klucza, który gubernator zawsze nosił przy sobie, aby spuścić ów żelazny mostek w dziedziniec, głęboki w tym miejscu przeszło na sto stóp; skoro się dopełniło tej prostej ostrożności, ponieważ nie było innych schodków w cytadeli i ponieważ co wieczór o północy adiutant odnosił do gubernatora, do jego gabinetu za jego pokojem, sznury od wszystkich studzien, był on zupełnie niedostępny w swoim pałacu, a tak samo niepodobna byłoby komukolwiek dostać się do wieży Farnese. Fabrycy stwierdził to w dniu. w którym przybył do cytadeli; zresztą Grillo, który jak wszyscy dozorcy lubił wychwalać swoje więzienie, wytłumaczył mu to niejeden raz, tak więc nie było żadnej nadziei ucieczki. Mimo to przypomniał sobie maksymę księdza Blanèsa: „Kochanek częściej myśli o tym, aby dotrzeć do ukochanej, niż mąż o tym, aby pilnować żony; więzień częściej myśli o ucieczce, niż dozorca o tym, aby zamknąć bramę; zatem, jakie bądź byłyby przeszkody, kochanek i więzień powinni wygrać.”
Otóż tego wieczora Fabrycy słyszał wyraźnie ludzi przechodzących przez most żelazny, zwany „mostem niewolnika”, bo niegdyś dalmacki niewolnik zdołał umknąć nim, strąciwszy strażnika w dziedziniec.
„Przychodzą kogoś stąd zabierać, może mnie na szubienicę; ale może być jakiś zamęt, chodzi o to, aby z niego skorzystać.” Chwycił broń, wydobył złoto z paru skrytek, kiedy nagle zatrzymał się.
„Człowiek to, trzeba przyznać, zabawne stworzenie! — wykrzyknął. — Co by powiedział jakiś niewidzialny świadek, patrząc na moje przygotowania? Czyżbym ja przypadkiem chciał uciekać? I cóż bym ja począł z sobą nazajutrz po powrocie do Parmy? Czy nie uczyniłbym wszystkiego, aby wrócić w pobliże Klelii? Jeśli będzie zamęt, skorzystam z niego, aby się wśliznąć do pałacu gubernatora; może zdołam mówić z Klelią, może w tym zamieszaniu zdołam ucałować jej rękę. Generał Conti, bardzo podejrzliwy z natury i nie mniej próżny, każe strzec swego pałacu pięciu wartom — po jednym żołnierzu na każdym rogu, a piąty u bramy — ale na szczęście noc jest bardzo ciemna.” Skradając się na palcach, Fabrycy stwierdził, co robią dozorca Grillo i jego pies: dozorca spał głęboko na wołowej skórze zawieszonej na czterech postronkach i obwiedzionej grubą siatką; pies foks otwarł oczy i zbliżył się cicho, aby polizać Fabrycemu rękę.
Jeniec nasz przebył lekko sześć stopni prowadzących do jego drewnianej izdebki; hałas u stóp wieży Farnese stawał się tak mocny, i to właśnie pod bramą, iż Fabrycy zląkł się, iż Grillo może się obudzić. Zgromadził wszystką broń, gotów do działania i myśląc, że tej nocy czekają go wielkie rzeczy, kiedy nagle usłyszał, iż zaczyna się najpiękniejsza symfonia w świecie: była to po prostu serenada na cześć generała lub jego córki. Zaczął się śmiać jak szalony: „I ja brałem się do puginału!” — jak gdyby serenada nie była czymś nieskończenie pospolitszym niż uprowadzenie więźnia, wymagające obecności osiemdziesięciu ludzi w więzieniu, albo niż rewolucja! Muzyka była wyborna i wydała się czymś rozkosznym Fabrycemu, którego dusza nie miała od tygodnia żadnej rozrywki; wycisnęła mu z oczu słodkie łzy; w upojeniu swoim przemawiał do pięknej Klelii najbardziej nieodpartymi słowy. Ale nazajutrz w południe ujrzał ją pogrążoną w tak posępnej melancholii, była tak blada, zwracała nań spojrzenia, w których czytał chwilami tyle gniewu, że nie miał odwagi spytać o serenadę — lękał się popełnić nietakt.
Klelia miała wielki powód do smutku: serenadę tę wyprawił dla niej margrabia Crescenzi; krok tak publiczny był niejako urzędowym oznajmieniem małżeństwa. Do dnia serenady, do dziewiątej wieczór tego dnia, Klelia stawiała najwytrwalszy opór, ale miała tę słabość, iż uległa pod groźbą natychmiastowego odesłania do klasztoru.
„Jak to? Miałabym go już nie zobaczyć!” — powiadała sobie, płacząc. Na próżno rozsądek jej dodawał: „...nie zobaczyć człowieka, który stanie się, na każdy sposób, moim nieszczęściem; nie zobaczyć kochanka księżnej; nie zobaczyć zmiennika, który miał dziesięć znanych kochanek w Neapolu i wszystkie zdradzał; nie zobaczyć ambitnego chłopaka, który — jeśli przeżyje ciążący na nim wyrok — przyjmie święcenia! Byłoby z mojej strony zbrodnią spojrzeć nań jeszcze, kiedy opuści tę cytadelę, a jego wrodzona niestałość oszczędzi mi tej pokusy; czymże bowiem jestem dla
Uwagi (0)