Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖
Dalsze losy Janki Orłowskiej, kobiety marzącej o karierze aktorskiej, bohaterki „Komediantki”.
Po zakończeniu nieudanej historii teatralnej Janka Orłowska powraca do rodzinnego Bukowca. Po jakimś czasie wychodzi za mąż, chcąc wyzwolić się spod władzy narzekającego na jej nieudolność ojca. Rola podległej mężowi kobiety nie jest czymś, o czym Janka marzyła, ale mimo że zwleka z konsumpcją związku, zachodzi w końcu w ciążę i rodzi dziecko. W kontynuacji historii Reymont w niezwykle ciekawy sposób kreśli postać głównej bohaterki, która przyjmuje swój los z godnością i stara się radzić sobie w obecnym położeniu. Powieść „Fermenty” ukazywała się w 1896 roku w odcinkach w „Bibliotece Warszawskiej”, a rok później została wydana jako samodzielna publikacja.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Wracał do stołu i jakiś strach szaleństwa mącił mu mózg, zrywał się, jakby chciał uciekać, tarł sobie czoło i uspakajał się znowu.
— Siadaj, Mieciu! Janowa! Dwa nakrycia położyć, bo będziemy jedli obiad razem.
*
A Świerkoski leciał oszalały trwogą, bo już nie pamiętał odmowy, ani uderzenia krzesłem, ani uderzenia o piec, widział tylko, że jego Amis nie żyje...
Wpadł do mieszkania i, nie pomnąc o śniegu na butach, wleciał do salonu, położył Amisa na otomanie i zaczął go przywracać do przytomności.
— Amis! Amis! piesku mój — wołał czułym, zrozpaczonym głosem, przewracając psa na wszystkie boki. — Franek! śniegu prędzej, okłady mu zrobić! — krzyknął na chłopaka, ale i okłady nie pomogły, pies leżał nieruchomy, wyciągnięty i bez oddechu.
— Amis! — krzyknął mu do ucha; pies ani drgnął. Wtedy Świerkoski, oszalały z boleści po stracie psa, zaczął biegać po pokoju, a że zagrodził mu drogę mały, inkrustowany stoliczek, uniósł go i z taką siłą rzucił o podłogę, że rozleciał się w kawałki.
— Masz żonę! masz pieniądze, masz spokojną przyszłość... masz... masz... A durniu!... a głupcze... dobrze ci tak... — krzyczał coraz głośniej i nieprzytomniej.
— Masz państwo i miljony, nędzarzu... masz... A żeby cię, psiakrew, najjaśniejsze pioruny! A żeby cię! — zaczął ryczeć na cały głos i rzucił się na kanapę z jakąś dziką wściekłością, darł pokrycie nogami, rękoma i zębami; wywłóczył włosie, odrywał poręcze i łamał, krzyczał, gryzł i chrypiał oszalały.
— Psiakrew!... psiakrew!... a!...
Wkońcu, zmęczony, bezprzytomny z gniewu, długo leżał w niemem, rozpaczliwem milczeniu. Przycichnął zewnętrznie, ale w duszy zaczęły mu się podnosić gryzące żale, dawne straty, zawody, przegrane stawki, ciągłe i daremne usiłowania wypłynięcia nawierzch i zostania bogatym, wieczne marzenia o życiu spokojnem i dostatniem — i tak go gryzły w sercu te przypomnienia, że jęczał z bólu, ściskał głowę rozpaczliwie, i od czasu do czasu, potężnym odruchem kopał w próżnię, lub bił pięścią w sprężyny kanapy. To uspokajał się i chciał coś myśleć spokojniej o jutrze własnem, ale nie mógł, bo pamięć tej ostatniej sceny z Janką z taką wyrazistością stawała przed nim, że rozszalały potężnym, oślepiającym przypływem gniewu, zrywał się i chciał biec, bić, łamać, krzyczeć, mścić się... ale stawał na środku z zaciśniętemi pięściami, wodził roziskrzonym wzrokiem dokoła po pokoju, zarzuconym szczątkami stolika i kanapy i siadał.
— Amis! — Pies nie przyszedł, bo Franek jeszcze go przywracał do życia. — Amis! — szepnął ciszej, i przerażonym wzrokiem spostrzegł teraz dopiero zniszczenie; oglądał aksamit podarty, poręcze połamane, resztki porozrzucane i przesycał się coraz głębiej żalem, który nim wreszcie tak zatrząsł, że oprzytomniał zupełnie.
Oblał się zimną wodą, ochłodził się jeszcze chwilę przed domem na mrozie, i zaczął zbierać po podłodze porozbijane kawałki mebli.
— Franek! ugotuj kleju, chamie, a prędko! — krzyknął do chłopaka i cały się teraz zagłębił w reparację i dopasowywanie.
— A, jakiż głupiec ze mnie! Tyle szkody! tyle szkody! — mruczał żałośnie, i z całą pasją i namaszczeniem zszywał, układał, kleił. Nie zapytał nawet o Amisa chłopaka, który mu klej przyniósł. Zapomniał o całym świecie, na czworakach zbierał szczątki inkrustacji, obmuchiwał, wycierał, całował miejsca już zreparowane, oblewał prawie każdy kawałek, każdą drzazgę, każdy płat podartego aksamitu — łzami żalu i radości, jeśli udało mu się coś zreparować, że znać nie było.
Nie widział, że zmrok zapada, że wichura się zrywa i bije w okna suchym śniegiem, nie słyszał wycia lasu, coraz potężniejszego, ani huku i gwizdań pociągów przebiegających.
— Amis żyje, proszę pana — krzyknął Franek, wtykając we drzwi uradowaną twarz; i tego nie słyszał.
— Amis żyje, proszę pana — powtórzył chłopak głośniej.
Świerkoski podniósł głowę, pomyślał przez chwilę i dopiero poszedł do psa.
Amis kręcił ogonem i lizał go po twarzy i rękach, i zaczął wyskakiwać i szczekać z zadowolenia. Świerkoski wygłaskał go, wycałował i zmarszczył się groźnie. Pies zadrżał, przypadł na podłogę i pokornym, żebrzącym wzrokiem patrzał w niego, a bił niespokojnie ogonem.
— Do nogi! — zawołał, uśmiechając się złowieszczo, wyjął z zanadrza swój bat i zaczął czołgającego się psa bić z całych sił.
— A piesku, a synku, to ja przez ciebie miałem tyle strachu, przez ciebie tyle szkód sobie zrobiłem, co? a synku! — i bił go coraz zacieklej. Pies chował się pod łóżka, pomiędzy sprzęty, rzucał się na drzwi, skakał do okien, ale Świerkoski wszędzie go znalazł, wyciągał i bił, wyładowując wszystek ból, wszystką swoją dziką rozpacz w ten sposób. Pies przyczołgał mu się w ostatku do nóg, nie widząc już nigdzie ratunku, i zaczął wyć żałośnie, błagająco, rozpaczliwie.
Świerkoski rzucił bat, oczy mu zaszły łzami, rzucił się na ziemię obok psa, objął go za szyję i zaczął ryczeć i wyć razem z nim, tarzał się po ziemi, niby w epilepsji, aż zmęczony, wyczerpany, opadły z sił, przycichł i usnął na podłodze; Franek podłożył mu później poduszkę delikatnie pod głowę, a Amis leżał przy nim i drzemał, tylko od czasu do czasu otwierał oczy, przysuwał się bliżej, i z jakąś nieopowiedzianą czułością przyciskał swój płowy łeb do jego piersi i lizał go po twarzy i rękach, i spozierał w okno, którem biała, rozwichrzona, grudniowa noc zaglądała.
— Przeczytam ci nowinę, Janiu, sądzę, że...
— Tatusiu ja na barana, mnie weź, mnie. Fela nie była grzeczna.
— Tatusiu, Fela na balana ce, Fela ce, tatusiu!
Krzyczały dzieci w niebogłosy i, rozbawione, śmiały się i wdrapywały na Wolińskiego, który w połowie leżał na wielkiej sofie i sam krzyczał i śmiał się najgłośniej.
— Cicho! ależ własnego głosu nie słyszę — wołała Helena, zatykając uszy i tupotała nogą, ale twarz i usta śmiały się jej do tych jasnowłosych, różowych krzykaczów, tarzających się po sofie. — Mój drogi, widzę, że ty najlepiej się bawisz, bo najgłośniej krzyczysz.
— No, cóż ja im zrobię? Cicho, dzieci, mamusia przeczyta, dzieci będą grzeczne, a później tatko zrobi konia — tłumaczył dzieciom, zdejmując je z siebie.
— Więc czytam: „P. Głogowski, młody, utalentowany dramaturg i nowelista, złożył dyrekcji teatrów najnowszy swój dramat p. t. Niezłomni. O ileśmy mogli poznać, z pośpiesznie, bo na krótko nam udzielonego rękopisu, rzecz to wspaniała, w duchu Ibseno-Maeterlinkowskim, o scenach niezmiernie wstrząsających”.
— A rozpaczał przede mną, że dramat ten absolutnie nic niewart — zagadnęła Janka.
— Dziwadło, przyjeżdżał od Stabrowskich kilka razy do nas.
— Dziwadło! być może, ale bardzo utalentowane i najlepsze pod słońcem.
— Oceniliśmy go tak samo wszyscy. Był rozrywany w sąsiedztwie, nawet przez niego, wiem to z pewnością, bo od panny, jedno bliskie małżeństwo się zerwało. Urządził kilka odczytów, na które panny zjeżdżały tłumami.
— Gąski zawsze rzucają się na owies.
— Dlaczego ma pani to za złe?
— Nie za złe, bawi mię tylko ta panieńska łapczywość, z jaką rzucają się na wszelką nowość, bez względu co ona w sobie zawiera.
— Ba, od tego jest młodość, żeby się zapalała. No, dzieci, zrobimy konia?
— Posyła pan jutro konie do Bukowca?
— Tak się stało, że nie, ale jeśli pani potrzebuje, to posłać mogę.
— Nie potrzebuję, przecież człowiek pójdzie i tak po gazety.
— Nie miałaś jeszcze listu od ojca?
— Nie, dziwi mię to i niepokoi. Przez te trzy tygodnie pisałam cztery razy, a miałam odpowiedź jedną, boję się, czy nie chory.
— Myślę, że jest przeciwnie, dlatego, że zdrowy, nic nie pisze.
— Cichocie no... — zawołała Helena, podnosząc rękę do góry.
— Nic, psy się gryzą w podwórzu, muszą im jeść dawać.
— A mnie się wydało, że słyszałam najwyraźniej płacz... — powiedziała Helena.
— Et... zdawanie — mruknął i znowu zaczęły się krzyki i śmiechy dzieci.
Helena odczytywała gazety, przerysowywała monogramy z Bluszczu, a Janka siedziała bezczynnie i w milczeniu przypatrywała się, jak na czworakach, z jednem dzieckiem na karku, a z drugiem na plecach, skakał po dywanie i udawał rżenie konia. Nie zwracała na to uwagi, chociaż z początku z podziwem patrzyła na niego, że wszystek wolny od gospodarstwa czas poświęcał dzieciom i kamieniem przesiadywał w domu.
Nie zajmowała się zresztą nimi zbyt silnie, bo własne troski pochłaniały ją w zupełności. Czekała listu od ojca; tylko od ojca, ale w głębi ciemnej nurtowało ją pragnienie otrzymania choćby kilku słów od Andrzeja. Nie przyznawała się przed sobą do tego, myślała nawet o nim z niechęcią; ale były chwile, że wyglądała na podjazd, na szeroką, wysadzoną topolami drogę, wiodącą z Rozłogów do Bukowca. Wiedziała, że stamtąd do niej nikt nie przyjedzie, a nieraz się jej wydawało, że widzi wdali zaśnieżonej bułanki znajome, i zawód powlekał jej czoło smutkiem i goryczą.
Zresztą, nudziła się tutaj. Helena dzień cały była zajęta dziećmi i gospodarstwem, on tak samo, a ona przestawała samotna z myślami swojemi i wspomnieniami. Czytać wprost nie mogła, tylko gdy dnie były piękniejsze i suchsze, ubierała się ciepło i szła, tą wielką aleją, na spacer, ale i to ją wkrótce znudziło, bo śniegi były wielkie i na drodze panował ruch nieustanny, więc musiała się spotykać z ludźmi, co ją rozdrażniało.
Lubiła samotność zawsze, a teraz pokochała tę dobroczynną, słodką, upajającą przyjaciółkę dusz chorych, lub zmęczonych życiem. Cofała się od życia i spraw jego w głąb jakąś, z której cały świat i ludzie, i namiętności — wydawać się jej poczynały dosyć sobie marne i głupie, i widziała z tej głębi i siebie także, i długo patrzyła, tak długo, dobrze i jasno, aż opadły jej ręce i dusza załkała ze zgryzoty, że marnowała życie na głupstwa, że goniła majaki, że, chcąc i pożądając szczęścia, robiła wszystko, aby je sama popsuła.
— Jak mogłam! jaka ja byłam ślepa — szeptała ze smutkiem w tych chwilach poznawania. I teraz, patrząc na Wolińskiego, tak serdecznie bawiącego się z dziećmi, na Helenę, czytającą w spokoju, z tym czystym, głębokim wyrazem w twarzy człowieka, który żyje dobrze, bo spełnia obowiązki i resztę zostawia losom, myślała, że takie życie jest najwyższem dobrem, ale czuła, że takby sama żyć nie mogła, bo za wiele pamiętała innego życia.
— Jedziemy jutro do Stabrowskich? — zapytał, siadając przy stole.
— Jak chcesz, ja wolałabym przesiedzieć w domu.
— Obiecałem w twojem imieniu, że będziemy.
— Pani Stabrowska uraczy nas jakim specjałem literackim — szepnęła Janka.
— Pani jej nie lubi?
— O, przeciwnie, tylko nie mogę nie widzieć jej śmieszności. Prawda, że prócz Głogowskiego, nie znam bliżej żadnego literata, ani literatki, ale myślę, iż osoby zarozumialszej niema pod słońcem. Przy tem wszystkiem talent ma.
— Ma pani rację, i gdyby do talentu miała jeszcze piękność i nie mordowała znajomych czytaniem swoich utworów, byłaby z niej idealna kobieta.
— Nie uważam naprawdę za tak ciężką karę słuchania jej utworów, przeciwnie nawet, dwa ostatnie razy słuchałam z ciekawością i byłam jej wdzięczną, bo mnie porwała.
— A ja, przyznam się szczerze, drzemałem i nic a nic nie mogłem zrozumieć.
— To chyba wina drzemki, nie czytanego utworu — uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Panno Janino! słowo daję, że szanuję panią ogromnie, że oceniam i podziwiam, że pani jest jedyną kobietą, nie wyłączając Heli, której ważność czuję nad sobą; ale przyznam się, że, że chwilami miewa pani uśmiech taki straszny, taki miażdżący, że ja tracę przytomność, zabija mnie, krając jak nożem — mówił prędko, z pewną niecierpliwością i wyrzutem.
— Tak... — powiedziała przeciągle i znowu uśmiechnęła się bezwiednie. Helena zaczęła się śmiać głośno. Woliński zerwał się z krzesła, przeszedł kilka razy pokój i usiadł zpowrotem, hamując przykrość, jaką mu sprawiło to krótkie „tak”.
— A, zapomniałem powiedzieć, że dzisiaj, na polowaniu, rozmawialiśmy o pani.
— Zobaczę, czy powinnam być wdzięczną za zaszczyt...
— Ale, bo to nie był ktoś zupełnie obcy pani. Sam mnie zaczepił, odciągnął z koła, i tak par force pytał o zdrowie pani.
— Grzesikiewicz? — szepnęła cicho i czuła, że fala krwi płomieniem oblewa jej twarz i ręce.
— Zgadła pani. Ogromnie się zmienił od tego czasu, kiedym go poznał u państwa. Był z nim jakiś Witowski, bardzo cudaczny człowieczek.
— Dlaczego cudaczny?
— Nie strzelał zupełnie. Miał stanowisko obok mnie. Wyszedł na niego najpierw zając: nic, oparł się o drzewo i patrzy spokojnie; zając skręcił na mnie. Zabiłem go. Później wysunął się lis, był już o jakie dziesięć kroków, a ten podniósł szyszkę i rzucił na niego. Założyli kocioł na sarny, wyszedł młody jelonek, pyszna sztuka, i tak blisko krajał las, że można go było zabić z rewolweru; ale Witowski zaczął mu pogwizdywać i nie strzelił. Brogowski z Doleżan wściekał się ze złości i zaczął dosyć urągliwie mówić o paryskich strzelcach i nowej szlachcie. Witowski wysłuchał i powiada wkońcu:
— Do ludzi tylko strzelam, ale nie pudłuję.
Brogowski, że to szlachcic sierdzisty i stary awanturnik, pokręcił wąsów i rzecze:
— Ano, to możebyśmy, panie dobrodziejski, się tego i owego przestrzelali, to zobaczyłbyś pan, czy ja zawsze pudłuję.
— Dobrze, mogę pana przestrzelić, ale uprzedzam, że pan spudłujesz.
Rzucili się pomiędzy nich, bo do pojedynku nie było najmniejszego powodu i załagodzili.
Zaraz pożegnał się i odjechał z Grzesikiewiczem. Co, czy nie cudak?
— Tak, na tem szarem tle rysuje się jego indywidualność nieco za jaskrawo — odpowiedziała Janka, przypominając sobie tę szaloną sannę i to, co słyszała o nim.
Nazajutrz, gdy w czwórkę krakowską, zaprzągniętą do sanek, jechali do Stabrowskich, znowu się jej przypomniał.
U Stabrowskich zastali kilka osób: ksiądz dziekan, który często zaglądał
Uwagi (0)