W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖
Najsłynniejsza powieść przygodowa Henryka Sienkiewicza skierowana do młodzieży. Czternastoletni Staś Tarkowski i ośmioletnia Nel Rawlinson zostają uprowadzeni przez beduinów.
Mężczyźni prowadzą ich przez pustynię do Smaina, sudańskiego dozorcy, którego rodzina została wzięta w niewolę przez Anglików. W drodze przeżywają różne przygody, dzieci muszą się mierzyć z nieznanym klimatem oraz zwyczajami, a także okrucieństwem ze strony porywaczy. Kiedy docierają na miejsce, okazuje się, że Sudańczyka nie ma w mieście, konieczna jest zatem dalsza podróż…
W pustyni i w puszczy ukazywała się w odcinkach w „Kurierze Warszawskim” w latach 1910–1911, po raz pierwszy jako całość została wydana w 1911 roku. Skierowana do młodego czytelnika ukazuje szeroki opis realiów Afryki — jej kultury, konfliktów, a także przyrody. Stała się międzynarodowym bestsellerem. Została przełożona na ponad 20 języków.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W pustyni i w puszczy - Henryk Sienkiewicz (kurs biblioteczny online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Ale do ostatecznego zwycięstwa było jeszcze daleko. Tymczasem przedzierali się przez gaj akacji. Długie kolce tych drzew czyniły nawet na skórze Kinga białawe rysy. Wreszcie gaj zrzedniał, a poprzez gałęzie rozrzuconych drzew widać było dalej zieloną dżunglę. Staś, mimo że upał dawał się już mocno we znaki, wysunął się z palankinu i usadowił się na karku słonia, by obaczyć, czy na widnokręgu nie ma jakich stad antylop lub zebr, postanowił bowiem odnowić zapas mięsa.
Jakoż po prawej stronie dojrzał stadko arielów, złożone z kilku sztuk, a wśród nich dwa strusie, lecz gdy minęli ostatnią kępę drzew i słoń zwrócił się na lewo, inny widok uderzył oczy chłopca: oto w odległości pół kilometra spostrzegł obszerny łan manioku, a na skraju łanu kilkanaście czarnych postaci, zajętych widocznie robotą w polu.
— Murzyni! — zawołał zwracając się do Nel.
I serce poczęło mu bić niespokojnie. Przez chwilę zawahał się, czy nie zawrócić i nie skryć się na powrót w akacjach, lecz przyszło mu na myśl, że w zaludnionym kraju trzeba będzie jednak prędzej czy później spotkać się z mieszkańcami i wejść z nimi w stosunki i że od tego, jak się te stosunki ułożą, zależeć może los całej podróży, więc po krótkim namyśle skierował słonia ku polu.
W tej samej chwili zbliżył się Kali i ukazując ręką na kępę drzew rzekł:
— Panie wielki, oto tam wieś murzyńska, a tu kobiety pracują przy manioku. Czy mam podjechać ku nim?
— Podjedziemy razem — odpowiedział Staś — i wówczas powiesz im, że przybywamy jako przyjaciele.
— Wiem, panie, co im powiedzieć — zawołał z wielką pewnością siebie młody Murzyn.
I zwróciwszy konia ku pracującym, złożył dłonie koło ust i jął krzyczeć:
— Yambo, he! yambo sana!
Na ten głos zajęte okopywaniem manioku kobiety zerwały się i stanęły jak wryte, ale trwało to tylko jedno mgnienie oka, następnie bowiem, porzuciwszy w popłochu motyki i kobiałki, poczęły z wrzaskiem uciekać ku owym drzewom, wśród których kryła się wieś.
Mali podróżnicy zbliżali się wolno i spokojnie. W gęstwinie rozległo się wycie kilkuset głosów, po czym zapadła cisza. Przerwał ją wreszcie głuchy, ale donośny huk bębna, który nie ustawał już później ani na chwilę.
Było to widocznie hasło do boju dla wojowników, albowiem przeszło trzystu ich wysunęło się nagle z gęstwiny. Wszyscy ustawili się w długi szereg przed wioską. Staś zatrzymał Kinga w odległości stu kroków i począł im się przypatrywać. Słońce oświecało ich dorodne postacie, szerokie piersi i silne ramiona. Uzbrojeni byli w łuki i włócznie. Naokół bioder mieli krótkie spódniczki z wrzosów, a niektórzy — ze skór małpich. Głowy ich zdobiły pióra strusi, papug lub wielkie peruki zdarte z czaszek pawianów. Wyglądali wojowniczo i groźnie, ale stali nieruchomie w milczeniu, albowiem zdumienie ich nie miało wprost granic i potłumiło chęć do boju. Wszystkie oczy wlepione były w Kinga, w biały palankin i w siedzącego na karku słonia białego człowieka.
A jednakże słoń nie był dla nich zwierzęciem nie znanym. Przeciwnie! żyli oni pod ciągłą przemocą słoni których całe stada wyniszczały nocami ich pola maniokowe oraz plantacje bananów i palm dum. Ponieważ włócznie i strzały nie przebijały skóry słoniowej, biedni Murzyni walczyli ze szkodnikami za pomocą ognia, za pomocą krzyków, naśladowania głosów kogucich, kopania dołów i urządzania pułapek z pni drzewnych. Ale tego, by słoń stał się niewolnikiem człowieka i pozwalał sobie siedzieć na karku, nikt z nich nigdy nie widział i żadnemu podobna rzecz nie chciała się w głowie pomieścić. Toteż widok, jaki mieli przed sobą, tak dalece przechodził wszelkie ich pojęcia i wyobrażenia, że sami nie wiedzieli, co im wypada czynić: walczyć czy uciekać, gdzie oczy poniosą, choćby przyszło pozostawić wszystko na wolę losu.
Więc w niepewności, trwodze i zdumieniu szeptali tylko wzajem do siebie:
— O matko! co to za stworzenia przychodzą do nas i co nas czeka z ich ręki?
A wtem Kali, podjechawszy do nich na rzut włóczni, stanął w strzemionach i począł wołać:
— Ludzie, ludzie! słuchajcie głosu Kalego, syna Fumby, potężnego króla Wa-himów znad brzegów Bassa-Narok, o, słuchajcie, słuchajcie! i jeśli rozumiecie jego mowę, uważajcie na każde jego słowo!
— Rozumiemy! — zabrzmiała odpowiedź z trzystu ust.
— Niechaj wystąpi wasz król, niech powie imię swoje i niech otworzy uszy i wargi, aby mógł słyszeć lepiej!
— M’Rua! M’Rua! — poczęły wołać liczne głosy.
M’Rua wysunął się przed szereg, ale nie więcej niż trzy kroki. Był to stary już Murzyn, wysoki i silnie zbudowany, lecz nie grzeszący widocznie zbytnią odwagą, gdyż łydki tak drżały pod nim, że musiał wbić ostrze dzidy w ziemię i oprzeć się na drzewcu, by utrzymać się na nogach.
Za jego przykładem i inni wojownicy powbijali również dzidy w ziemię na znak, że chcą wysłuchać spokojnie słów przybysza.
A Kali podniósł jeszcze głos:
— M’Ruo i wy, ludzie MRuy! Słyszeliście, że mówi do was syn króla Wa-himów, którego krowy pokrywają tak gęsto góry koło Bassa-Narok, jak mrówki pokrywają ciało zabitej żyrafy. A cóż powiada Kali, syn króla Wa-himów? Oto zwiastuję wam wielką i szczęśliwą nowinę, że przybywa do waszej wsi — dobre Mzimu!
Po czym zawołał jeszcze głośniej:
— Tak jest. Dobre Mzimu! Ooo!
Z ciszy, jaka zapadła, można było zmiarkować, jak niezmierne wrażenie sprawiły słowa Kalego. Zakołysała się fala wojowników, albowiem jedni, parci ciekawością, posunęli się o parę kroków naprzód, drudzy cofnęli się z trwogi. M’Rua oparł się obu rękoma na włóczni — i czas jakiś trwało głuche milczenie. Dopiero po chwili szmer przebiegł szeregi i pojedyncze głosy poczęły powtarzać: „Mzimu!”, „Mzimu!”, a tu i ówdzie ozwały się krzyki: „Yancig, yancig!”, wyrażające zarazem cześć i powitanie.
Lecz głos Kalego zapanował znów nad szmerem i okrzykami:
— Patrzcie i cieszcie się! Oto dobre Mzimu siedzi tam, w tej białej chacie na grzbiecie wielkiego słonia, a wielki słoń słucha go, jak niewolnik słucha pana i jak dziecko słucha matki. O! ani wasi ojcowie, ani wy nie widzieliście nic podobnego...
— Nie widzieliśmy! yancig! yancig!...
I oczy wszystkich wojowników zwróciły się na „chatę”, czyli na palankin.
A Kali, który w czasie lekcji religii na Górze Lindego dowiedział się, że wiara porusza góry, i był głęboko przekonany, że modlitwa białej bibi może wszystko wyjednać u Boga, tak dalej i z zupełną szczerością opowiadał o dobrym Mzimu:
— Słuchajcie! słuchajcie! Dobre Mzimu jedzie na słoniu w tę stronę, w której słońce wstaje za górami z wody; tam dobre Mzimu powie Wielkiemu Duchowi, by przysłał wam chmury, a te chmury będą w czasie suszy polewały deszczem wasze proso, wasz maniok, wasze banany i trawy w dżungli, abyście mieli dużo do jedzenia i aby wasze krowy miały dobrą paszę i dawały gęste i tłuste mleko. Czy chcecie dużo jedzenia i mleka, o, ludzie?
— He! chcemy, chcemy!
— ...I dobre Mzimu powie Wielkiemu Duchowi, by przysłał wam wiatr, który wywieje z waszej wsi tę chorobę, co zmienia ciało w plaster miodu. Czy chcecie, by on ją wywiał, o, ludzie?
— He! niech ją wywieje!
— ...I Wielki Duch na prośbę dobrego Mzimu obroni was od napaści i od niewoli, i od szkód w waszych polach... i od lwa, i od pantery, i od węża, i od szarańczy...
— Niech tak uczyni...
— Więc teraz słuchajcie jeszcze i patrzcie, kto siedzi przed chatą między uszyma strasznego słonia. Oto siedzi tam bwana kubwa — biały pan — wielki i mocny, którego boi się słoń...
— He!
— ...Który ma w ręku piorun i zabija nim złych ludzi...
— He!
— ...Który zabija lwy...
— He!
— ...Który wypuszcza węże ogniste *
— He!
— ...Który łamie skały...
— He!
— ...Który jednak nie uczyni wam nic złego, jeżeli uczcicie dobre Mzimu!
— Yancig! yancig!
— Jeśli naznosicie mu suchej mąki z bananów, jaj kurzych, świeżego mleka i miodu.
— Yancig! yancig!
— Więc zbliżcie się i padnijcie na twarz przed dobrym Mzimu.
M’Rua i jego wojownicy poruszyli się i nie przestając „yancigować” ani na chwilę, posunęli się o kilkanaście kroków naprzód, ale zbliżali się ostrożnie, albowiem i zabobonny lęk przed Mzimu, i prosty strach przed słoniem hamowały ich kroki. Widok Saby przeraził ich na nowo, gdyż poczytali go za wobo, to jest za wielkiego płowego lamparta, który zamieszkuje tamtejsze okolice oraz południową Abisynię94 i którego miejscowi mieszkańcy boją się więcej niż lwa, albowiem mięso ludzkie przekłada nad wszelkie inne i z niesłychaną zuchwałością napada nawet na zbrojnych mężczyzn. Uspokoili się jednak widząc, że mały brzuchaty Murzynek trzyma straszliwego wobo na powrozie. Ale nabrali jeszcze większego wyobrażenia o potędze dobrego Mzimu jak również białego pana i spoglądając to na słonia, to na Sabę, szeptali sobie wzajem: „Jeżeli oczarowali nawet wobo, to któż na świecie im się oprze?” Lecz najuroczystsza chwila nadeszła dopiero wówczas, gdy Staś zwróciwszy się ku Nel skłonił się naprzód głęboko, a następnie porozsuwał urządzone jak firanki ściany palankinu — i ukazał oczom zgromadzonych dobre Mzimu. M’Rua i wszyscy wojownicy padli na twarz, tak że ciała ich utworzyły długi żywy pomost. Nikt nie śmiał się ruszyć, a trwoga zapanowała we wszystkich sercach tym większa, gdy King, czy to na rozkaz Stasia, czy z własnej ochoty, podniósł do góry trąbę i zaryczał potężnie, a za jego przykładem ozwał się Saba najgłębszym basem, na jaki umiał się zdobyć. Wówczas ze wszystkich piersi wyrwało się podobne do błagalnego jęku: „Aka! aka! aka!” - i trwało dopóty, dopóki Kali znów nie przemówił:
— O, M’Ruo i wy, dzieci M’Ruy! Oddaliście cześć dobremu Mzimu, więc wstańcie, patrzcie i napełnijcie nim oczy wasze, albowiem kto to uczyni, będzie nad nim błogosławieństwo Wielkiego Ducha. Wygnajcie też strach z piersi i brzuchów waszych i wiedzcie, że tam gdzie przebywa dobre Mzimu, krew ludzka nie może być przelana.
Na te słowa, a zwłaszcza wskutek oświadczenia, że wobec dobrego Mzimu śmierć nie może nikogo spotkać, podniósł się M’Rua, a za nim inni wojownicy i poczęli patrzyć nieśmiało, ale chciwie, na dobrotliwe bóstwo. Jakoż musieliby przyznać, gdyby Kali zapytał o to po raz drugi, że ani ich ojcowie, ani oni nie widzieli nic podobnego. Oczy ich przywykły bowiem do poczwarnych, wyrobionych z drzewa i z włochatych kokosowych orzechów postaci bożków, a teraz stało przed nimi na grzbiecie słonia jasne bóstewko, łagodne, słodkie i uśmiechnięte, podobne do białego ptaka i zarazem do białego kwiatu. Toteż strach ich przeszedł; piersi odetchnęły swobodniej, grube wargi poczęły się uśmiechać, a ręce mimo woli wyciągać się do cudownego zjawiska.
— O, yancig! yancig! yancig!
Wszelako Staś, który zwracał na wszystko jak najbaczniejszą uwagę, spostrzegł, że jeden Murzyn, przybrany w spiczastą czapkę ze skóry szczurów, wysunął się zaraz po ostatnich słowach Kalego z szeregu i pełznąc jak wąż w trawie, skierował się ku osobnej chacie stojącej na uboczu poza ogrodzeniem, ale otoczonej także wysokim częstokołem powiązanym pnączami.
Tymczasem dobre Mzimu, lubo wielce zakłopotane rolą bóstwa, wyciągnęło z polecenia Stasia swą małą rączkę i poczęło witać Murzynów. Czarni wojownicy śledzili z radością oczyma każdy ruch tej małej ręki wierząc głęboko, że są w tym potężne „czary” które uchronią ich i zabezpieczą od mnóstwa klęsk. Niektórzy uderzając się w piersi i biodra mówili też: „O matko! teraz dopiero będziemy się mieli dobrze — my i krowy nasze!” M’Rua, ośmielony już zupełnie, zbliżył się do słonia, uderzył raz jeszcze czołem dobremu Mzimu, a potem skłoniwszy się Stasiowi odezwał się w następujący sposób:
— Czy wielki pan, który prowadzi na słoniu białe bóstwo, zechce zjeść kawałek M’Ruy i czy zgodzi się na to, aby M’Rua zjadł kawałek jego i aby się stali braćmi, między którymi nie masz kłamstwa i zdrady?
Kali przetłumaczył natychmiast te słowa, lecz widząc z twarzy Stasia, że nie ma najmniejszej ochoty na „kawałek” M’Ruy, zwrócił się do starego Murzyna i rzekł:
— O, M’Ruo! czy myślisz naprawdę, że biały pan, tak potężny, którego boi się słoń, który ma w ręku piorun, który zabija lwy, któremu kiwa ogonem wobo, który wypuszcza węże ogniste i łamie skały, może zawierać braterstwo krwi z byle królem? Pomyśl, o M’Ruo, zali Wielki Duch nie ukarałby cię za zuchwalstwo i zali nie dosyć będzie dla ciebie chwały, jeśli zjesz kawałek Kalego, syna Fumby, władcy Wa-himów, i jeśli Kali, syn Fumby, zje kawałek ciebie?
— Nie jestżeś niewolnikiem? — zapytał M’Rua.
— Pan wielki nie porwał Kalego ani go kupił, tylko ocalił mu życie, przeto Kali prowadzi dobre Mzimu i pana do krainy Wa-himów, aby Wa-himowie i Fum-ba oddali im cześć i złożyli dary wielkie.
— Niech więc będzie, jak mówisz, i niech M’Rua zje kawałek Kalego, a Kali kawałek M’Ruy.
— Niech tak będzie! — powtórzyli wojownicy.
— Gdzie jest czarownik? — zapytał król.
— Gdzie czarownik? gdzie czarownik? gdzie Kamba? — poczęły wołać liczne głosy.
A wtem zaszło coś takiego, co mogło zmienić całkowicie położenie rzeczy, zamącić przyjazne stosunki i uczynić Murzynów wrogami świeżo przybyłych gości. Oto w stojącej na uboczu i otoczonej osobnym częstokołem chacie rozległ
Uwagi (0)