Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖
IX wiek, dzieje plemienia Polan. Władzę nad plemieniem sprawuje okrutny kneź Popiel, zwany Chwostkiem, oraz Niemka, jego małżonka Brunhilda. Ludzie buntują się przeciwko jego rządom, co prowadzi do wojny domowej.
Stara baśń nawiązuje do wielu podań dotyczących Polski przed 966 rokiem. Ukazuje historie osobiste — np. nieszczęśliwą miłość młodego kmiecia Domiana do pięknej Dziwy — a także przedstawia sposób życia plemienia Polan, ich obyczaje, moralność, codzienność. Stara baśń stanowi pierwszą część cyklu powieściowego Dzieje Polski autorstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jest jego najsłynniejszą powieścią, została wydana w 1876 roku.
Józef Ignacy Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Patrzał na nią Doman smutnie, znajdował ją teraz piękniejszą jeszcze, niż dawniej była.
— Dziwo — rzekł — życie to takie jak śmierć, a bogi i duchy...
Nie śmiał dokończyć.
— Co po życiu bez ludzi? — dodał pomilczawszy — u mnie byście znaleźli inne, dom swój, rodzinę, obronę i wszystkiego dostatek... Któż by wam bronił u źródła ofiary czynić albo na rozdrożu u świętych kamieni i z duchami rozmawiać?
— Duchy są zazdrosne jak ludzie — odezwała się Dziwa, ciekawie, nieśmiało wpatrując się w Domana — duchom a ludziom razem służyć nie można. Wianek mój do nich należy.
Chciał się kmieć przybliżyć nieco do niej, ona się cofnęła, ale z oka go nie spuszczała. Człowiek ten, którego ona zabiła, a który żył, obudzał w niej dziwne uczucie — żal i litość, i obawę.
— Nie miejcie do mnie żalu — mówiła — ja sama nie wiedziałam, com czyniła, a bronić się musiałam. Jeżeli zemsty chcecie za krew waszą, weźmijcie miecz i zabijcie mnie tak, abym się nie męczyła, a odpuśćcie braci mojej i rodowi mojemu. Ja się umierać nie boję — dodała — z duchami pójdę błądzić po wiecznie zielonych lasach i łąkach i pieśni zawodzić.
Doman ramionami ruszył.
— Dziwo! — rzekł — gdzieżbym ja was chciał zabijać, prędzej drugi raz ważyłbym się porwać, choć z chramu, i dał pokaleczyć, bylebym pochwycił.
Dziewczę potrząsając głową, zarumieniło się mocno.
— Nie może to być — szepnęła cicho — nie może...
— Żal mi cię — ciągnął Doman — ja do żadnej innej nie mam serca. Próbowałem siostrę waszą widzieć, podkradałem się pod zagrodę, gdy do trzody wychodziła, hoża jest, ale takich po świecie wiele. Co mi po nich!
Gdy mówił tak, Dziwa ciągle przypatrywała mu się ciekawie i powtarzała jakby bez myśli:
— Nie może to być! Nie może!
Gdy tak rozmawiali z sobą, on się skarżył, ona niby słuchać nie chciała, w sercu jej zrobiło się tak dziwnie, jak nigdy nie było. Coś ją ciągnęło do tego człowieka, może to, że go zabiła. Sama nie wiedziała, co się z nią stało, a ulękła się w sercu zemsty duchów zazdrosnych.
Mimo tej trwogi — ciągnęło ją ku niemu — ciągnęły oczy siwe Domana i usta, i głos, i ta dobroć jego, przez którą się zemsty wyrzekał.
Zarumieniła się mocno, spuściła oczy, rada by była uciekać, a nie mogła. Coś ją trzymało wkutą do ziemi — on wciąż oczyma ją czarował. Trwoga zaczynała ją ogarniać coraz większa — głos postradała.
— Idźcie proszę — ozwała się z wysiłkiem wielkim, głosem stłumionym — idźcie i nie powracajcie.
— A gdybym wrócił? — zamruczał Doman.
Spuściła oczy Dziwa i zmilczała.
— Sama mówisz — dodał — że ja mam prawo wziąć ci życie, prawo zemsty i krwi. Miałem prawo to, pomsty na braciach, na domu, na rodzie całym, a nie chciałem go.
— Zabijcie mnie! — powtórzyła Dziwa spokojnie.
— Szkoda by was było — rzekł Doman śmiejąc się — nie! nie! Lecz gdy powrócę, gdy poproszę, toć mi na was choć popatrzeć będzie wolno...
Zarumieniła się mocno dziewczyna — zadrżała, fartuszek biały podniosła do twarzy, zasłoniła się nim, rzuciła nagle między tyny i jak strzała do ognia pobiegła.
Doman stał, zerwał liści kilka z drzewa, wziął je w usta, gryźć począł zadumany, zakręcił się, stanął, powrócił i poszedł błądzić po ostrowiu.
Siwowłosa stróżka wskazała mu chatę Wizuna. Stary siedział na progu i karmił gołębie, które do niego zlatywały. Postrzegłszy Domana, zerwał się z rzeźwością młodzieńczą, ręce mu otwierając.
— Przecież cię dziewka nie zabiła! — zawołał — wiedziałem ja to dobrze.
Śmiejąc się Doman rozpiął suknię, rozgarnął koszulę i pokazał mu szeroką, straszną jeszcze bliznę.
— A, przeklęta wilczyca! — rzekł stary ściskając go — tyle miała siły. Wiesz, że ona tu jest? Czy zemsty szukasz?
— Widziałem ją — rzekł chłopak — mówiłem z nią, a zemsty nie żądam. Dziewka mi i teraz w głowie, choć mnie nie chce. Mówi, że duchom ślubowała.
Wizun głową potrząsał.
— Trzeba ci inną wziąć; o tej zapomnisz... Porwać jej stąd się nie godzi — mówił stary — wszystkie one jednakowe, kwitnie to, póki młode a na starość kole. Weź inną, weź inną. Niewiasty ci potrzeba, bo bez niej nie wyżyje człek.
— Mój ojcze — odparł Doman — nie łaj mnie, inne mi nie do smaku.
Wizun ręką gwałtownie potrząsł.
— Spróbujże wziąć inną — rzekł— zobaczysz. Młodość ma takie chuci, ale one wystygają prędko. Dopóty za tą tęsknić będziesz, póki innej nie weźmiesz.
Tak się poczęła ze starym rozmowa, który ciągle do swojego wracał, ściskając dawnego wychowańca. Godzinę siedzieli u chaty, chodzili po ostrowiu, jeden się skarżył, drugi zawsze toż samo lekarstwo podawał. Rozeszli się wreszcie, Doman usiadł do łodzi i na ląd powrócił. Stary Mirsz siedział jeszcze w swej wierzbie.
Zobaczywszy powracającego, zadziwił się, że tak prędko nazad przybywał. Doman wysiadł gryząc liście, które był zerwał na wyspie, ale weselszy był. Przybliżył się znowu do starego.
— Hej! stary zdunie — zawołał — gdybyście też mi dali co zjeść a przenocować?
— Jak odmówić? — rzekł stary. — Choćbyś kmieciem czy żupanem nie był, na to chata, aby gościom się otwierała. Chodźcie.
I wstał.
Właśnie w chacie wieczerzę podawać miano i córka Mirszowa ku ojcu wyglądała, gdy oczy Domana na nią padły. Dziewczę było wypieszczone, bo ani około roli bardzo, ani koło gospodarstwa nie chodziło, lubiła się stroić, bo wiedziała, że była piękną, szyła ręczniki nićmi krasnymi i czasem kądziołkę przędła.
Oczy kmiecia i zdunówny spotkały się jakoś tak, że oboje poczerwienieli. Jej się podobał żupan czy kmieć, który pańsko wyglądał, on pomyślał, że dziewka była ładna — a nużby mu, jak Wizun radził, za lekarstwo posłużyła?
Weszli ze starym do chaty, gdzie ich stół biało pokryty czekał. Mila służyła sama, nosiła misy i kubki, a ile razy weszła, spojrzała na żupana i on też na nią. Raz nawet w uśmiechu zza różowych ustek białe ząbki pokazała. A była i na co dzień zdunówna strojną; srebrne pierścionki na wszystkich palcach, niektóre z oczkami, pod szyją miała guz ogromny złocisty, we włosach szpilki, kolce w uszach, kolce na rękach, wianek na głowie, a w oczach śmiech i pustotę.
— Gdybym tę był wprzódy spotkał — myślał patrząc na nią Doman — może bym ją sobie był wziął.
Jedli tedy a rozmawiali. Gdy misek już przynosić ani zabierać nie było potrzeba, młoda gospodyni z komory, uchyliwszy drzwi trochę, patrzała niby ukradkiem, czy ojciec jej nie zawoła, a w istocie coraz to na młodego żupana z ukosa.
— Wziąłbyś mnie sobie — mówiły figlarne oczy — ja bym się nie bardzo broniła.
Mrok już padł szary i gesty, gdy Doman poszedł do szopy na posłanie. Mirsz stary córkę wywołał z komory i pogroził jej palcem.
— Ty, dzierlatko jakaś — rzekł surowo — co ty oczyma strzelasz na takich ludzi. On nie z takich, co garnki robią, ale z tych, co je tłuką, tobie do niego nic.
— Nie patrzałam.
— Patrzałaś! Tobie co po nim? U niego takich, jakeś ty, doma pewnie ze sześć do wyboru, czy chcesz siódmą być?
Bystrymi oczyma Mila spojrzała na ojca, groził jej ciągle.
— Jutro rano, gdy będzie odjeżdżał, żebyś mi się nie pokazywała! — dodał — pamiętaj!
Poszli spać. Nazajutrz Doman wstał rano, konie stały pogotowiu, usiadł na ławie.
— Coś mi się pod skwar jechać nie chce — rzekł chmurno.
— Poczekajcie do jesieni, przyjdą chłody — odparł zdun — ja wam nie bronię.
Nic nie odpowiedziawszy, kmieć powlókł się nad jezioro. Czółna stały u brzega, kazał się na ostrów wieść, pojechał do chramu.
Mila, widząc go wychodzącego, pobiegła pod tyn, spojrzała przez szpary, na pół się zgiąwszy, aby jej nie widziano, śledziła go oczyma. Ojciec to widział, zżymnął się366, zmilczał. Czółno odbiło od brzega.
W kontynie siedziała Dziwa i na ogień patrzała, ale w oczach od wczora jakoś się jej majaczyło dziwnie, nie widziała nic oprócz jakichś ciemności i iskier. Ludzi pełno było w chramie i szmer w nim głuchy panował. Stary guślarz wróżył i przyjmował ofiary, siwowłosa stróżka odczyniała czary, rozdawała ziele.
Uchyliła się opona. Doman znowu stanął przed nią. Zarumieniła się Dziwa, wstrzęsła cała, w drugą stronę odwróciła oczy i siedziała nieruchoma, patrząc na ognisko. Doman stał a stał przed nią, sparł się o słup, rozglądał się po chramie.
Pomyślała dziewczyna, że mu koniecznie powiedzieć było potrzeba, aby precz szedł sobie — wstała z kamienia, wysunęła się drugą stroną chramu, aby z nim nie spotkać u wyjścia. Między tynami nagle stanął przed nią. Nie było tu nikogo oprócz ich dwojga, chłopak pochwycił ją silnymi rękami i w twarz pocałował. Dziwa krzyknęła, zasłaniając oczy — ale go już nie było, gdy je odkryła.
Uciekł. Gniewna bardzo powróciła nazad do chramu. Obmyła się wodą ze źródła świętego, ale twarz jak ogniem ją paliła, a im myła dłużej, tym paliło mocniej. Aż się jej na łzy zebrało i płakać gorzko poczęła.
— O doloż ty moja, o dolo!
Spojrzała na czarny posąg Nijoły, czerwone jej oczy gniewnie w nią były wlepione. Zdawały się pałać zemstą. Ogień przygasał, rzuciła się go podsycić. Z chramu się rozchodzili ludzie, nucąc pieśni o Ładzie i Nii, śpiewy rozlegały się na jeziorze i zaroślach, dziwnie brzmiąc smutno.
Dziwa też wyszła i śpiewać poczęła, sama nie wiedząc co — ot, jakąś dawną w dzieciństwie słyszaną piosenkę.
Zza drzew widać było chodzącego Domana, który z dala kręcił się między gromadami ludzi, zrywał liście, gryzł je — i rzucał. Potem położył się na trawie, pół drzemał, na pół czuwał. Nie wiedział, co robić z sobą.
Wizun, który się między gromadami przechadzał, nadszedł i stanął nad nim.
— Ty tu jeszcze? — spytał.
— Sam nie wiem, jak się przywlokłem — rzekł Doman.
— Gdzieżeś nocował?
— U zduna, który ma dziewkę ładną.
— Weźże ją, a nie chodź darmo około tej, która cię nie chce.
— Nie zechce może i tamta!
— Zdunowa dziewczyna za żupana? — roześmiał się stary Wizun.— Ot, wieczór bliski — dodał — wracaj nazad do Mirsza, tak lepiej.
Doman ziewnął, przeciągnął się, wstał, posłuchał, siadł do czółna i popłynął, a po drodze myślał.
— Stary zna, co robić trzeba, lepiej oszaleć, jak się truć.
Gdy czółno przybiło do brzega, stary Mirsz siedział w swej wierzbie, wychylił się z niej.
— Przez cały biały dzień nie jadłem nic prócz liści jak koń — odezwał się Doman — głodny jestem jak pies. Ojcze ulitujcie się jeszcze dziś, dam wam skórę niedźwiedzią na posłanie, będziecie po kneziowsku na niej odpoczywać.
— Skóry mi nie trzeba, siano lepsze — rzekł stary — a do chaty chodźcie.
Wskazał ręką na drzwi. Mila z dala poznała czółno i przybywającego, klasnęła w ręce, poprawiła rucianego wianuszka, przeglądając się w cebrze wody, pierś się jej podnosiła.
— Ojciec mówi, że ich ma sześć! — poczęła w duchu mówić do siebie. — Co mi tam? Będzie musiał mnie najlepiej miłować. Powypędzam wszystkie. Czym nie młoda? czym nie hoża? Hej! na koniku przy nim, kołpaczek czarny, łańcuszki na piersi, łańcuszki na ręku, krzno367 na ramionach, to ja, pani żupanowa! Kłaniajcie się swej pani!!
Wybiegła do świetlicy — nie było nikogo, wróciła do komory, wianuszek się obsunął, musiała przymocować.
— Jak popatrzę na niego, jak popatrzę, to mnie musi wziąć! Hej, dziewanno! krasopani... a! gdybym lubczyk miała, tobym mu go dała w miodzie, ażby snu i jadła pozbył, póki by mnie sobie nie wziął.
Wzdychała jeszcze, gdy tuż za drzwiami, za chatą śpiew się dał słyszeć jękliwy. Wyjrzała okienkiem. Drogą od brzegów, szła zataczając się, podśpiewując stara Jaruha, wiedźma, co wszystko znała: i lubczyki, i grabki, i wszelkie miłosne tajemnice. Komu kogo chciała, temu go dała.
Duchy ją umyślnie tu niosły. Skoczyła Mila co prędzej drzwiami tylnymi, palcami ją wabiąc ku sobie.
— E! e! — zawołała Jaruha — toż już dola, kiedy hożej zdunównie jestem potrzebna.
I pośpieszyła do płota. Mila stała na przełazie, fartuszek trzymając przy ustach.
— Matuniu Jaruho — szepnęła — ty znasz wszystko, nieprawda?
— Oj! oj! czemu by nie? — przyglądając się jej, poczęła stara — gołąbko ty moja! Znam wszystko, a nawet i to, że ci się hożego jak ty chłopca chce.
Mila się zaczerwieniła, pochylając aż do ucha Jaruhy.
— Daj mi lubczyku! Dam, co chcesz!
—- Tobie! — rozśmiała się stara — taż ty sama jesteś lubczykiem, kto by ciebie nie miłował, choćby kneziem był, ślepym by musiał być chyba.
— Lubczyku mi daj, matuniu! — powtarzała gorączkowo Mila, odpinając srebrny guz od koszuli i rzucając go starej na ręce. Jaruha się zdumiała, czoło się jej namarszczyło, powoli ściągnęła torbę z pleców, siadła na ziemi u przełazu, poczęła z węzełków dobywać ziół i korzonków pąki. Mila drżąc i bojaźliwie oglądając się dokoła czekała.
Uschłe jakieś ziółko Jaruha wsunęła jej do ręki...
— Zetrzyj na proszek, daj mu pić, a gdy pić
Uwagi (0)