Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖
Pawlik, syn Jazdona herbu Połkoza, w roku 1241 ma 19 lat. Chłopak jest lekkoduchem, spędza czas na zabawach i pijaństwie, a jego wybryki budzą grozę wśród okolicznej ludności. Podczas najazdu Tatarów na Polskę Pawlik bierze udział w bitwie pod Legnicą, gdzie cudem uchodzi z życiem, ale te doświadczenia nie zmieniają jego zachowania.
Mija 25 lat i Pawlik wykorzystując intrygi i podstępy zostaje biskupem krakowskim. Czy to wydarzenie zmieni jego charakter oraz podejście do innych ludzi?
Józef Ignacy Kraszewski był pisarzem niezwykle płodnym. Ważne miejsce w jego dorobku stanowią powieści historyczne — jedną z nich jest właśnie Syn Jazdona, książka wydana w 1880 roku weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski (darmowe biblioteki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Nazajutrz rano wchodzący sługa dał znać ks. Pawłowi, iż krakowscy księża z powrotem się już wybierają. Zżymnął się mocno. Siedział właśnie u rannego stołu, i nieopatrznie cisnął ze złości nożem o podłogę.
Wkrótce potem zjawił się Dzierżykraj spokojny, chłodny, obojętnością swą człowieka takiego jak Biskup, mogący przyprowadzić do rozpaczy.
— Przychodzę W. Miłość pożegnać — odezwał się. — Bardzo mi boleśnie, że dobre moje chęci spełzły na niczem.
Ks. Paweł wrzący, mówić mu nie dał.
— Słuchaj ty! Mistrzu i doktorze praw, — zawołał. — Nie graj ze mną w żadną grę, bom ja nie kostera, nie gram, rąbię! Cierpliwości Bóg mi nie dał. Jestem tu więźniem, duszę się, chcę ztąd precz! Mów co mi Bolesław daje!!
— Ojcze mój — odpowiedział ze spokojnym smutkiem Dzierżykraj. Warunki wczoraj przez was nam dane są takie, że ja obok nich, tego co z sobą przywiozłem, na stół położyć nie śmiem.
— Mów! mów! Posłem jesteś! przecie nie uczynię ci nic — zawołał rzucając się ks. Paweł. — Mów!
Kanonik podniósł głowę.
— Książe Bolko ofiaruje Wam ukaranie ostrem więzieniem Toporczyków, z któremi wspólności się zapiera. Dwieście grzywien srebra i nadanie Dzierążnej.
Biskup, który czerwieniąc się słuchał, wybuchnął w końcu.
— Nigdy w świecie się na to nie zgodzę! Jedźcie precz! jedźcie precz! Wolę więzienie!
Usłyszawszy to Dzierżykraj, skłonił się nizko. Walter stojący za nim ręce ściskał, łamał, tak, że palce trzaskały, pot mu się lał z czoła, cierpiał srodze...
— Ojcze! — szepnął błagająco spoglądając nań — ojcze!
— Idźcie! jedźcie! Oba Judasze! kusiciele przeklęci! Nic z tego!
Dzierżykraj wyszedł nie czekając, Walter pozostał. Biskup w gniewie i na niego już patrzeć ani mówić z nim nie chciał. Oddalił się do progu zwolna Walter, czekając przywołania. Paweł dał mu znak, żeby szedł.
Lecz zaledwie drzwi się za niemi zamknęły, gdy Biskup sam pozostał, ogarnęła go złość taka, że włosy na głowie i szaty począł targać na sobie.
Swoboda! zemsta! więzienie! przesuwały mu się przed oczyma. Źrenice krwią nabiegłe wlepił w podłogę, stał osłupiały.
— Dla zemsty! dla zemsty na wszystko przystać muszę! — rzekł w duchu. — Poznają mnie! Nieznają mnie!
Zbliżył się ku drzwiom, za któremi stały straże.
— Posłów krakowskich przywołajcie! — rzekł stłumionym głosem.
W podwórzu widać było ich konie, oni sami poszli się z Leszkiem żegnać, który nudził się odwiedzinami, a gniewny był, że mu więźnia zostawiano.
Z posłuchania od księcia odwołano ich. Dzierżykraj nie dał poznać po sobie, iż rad był, że mu się zwiastowało zwycięztwo. — Wyszedł powoli. Walter biegł z oczyma wesołemi, nadzieja mu się uśmiechała.
Pawła zastali w pośrodku izby, rękami ujętego w boki z miną dumną i rozsierdzoną.
— Chcę być swobodnym, — zawołał — nie taję tego! Mówcie raz jeszcze, jakie mi zadość uczynienie dać możecie... Mówcie!
— Mam powtórzyć słowa moje? — zapytał Dzierżykraj.
— Nie dasz mi więcej nic?
— Daję to co niosę, ofiaruję co mi powierzono — rzekł kanonik. — Z siebie, choćbym rad, nie mogę nic. Nie przystałoby mi też z pasterzem się targować.
— A Pasterz za gardło zduszony, musi zdać się na waszą łaskę lub niełaskę, i przyjąć co mu dacie! i dziękować!
Rzucił się gniewny.
— Znacie mnie, — począł zbliżając się do Dzierżykraja — przynajmniej tyle, iż wiedzieć powinniście: gdy na dnie serca mego kwas zostanie, wyrośnie w tej dzieży dla was niezdrowe ciasto!
Zmuszony do zgody, przyjmę ją ale — —
— To rzecz sumienia Waszego — przerwał kanonik.
Paweł złośliwie się uśmiechnął.
— Powtórzcież warunki — rzekł.
Poseł patrząc na niego, począł je wyliczać powoli.
— Nóż mam na gardle — krzyknął Biskup. — Słyszycie! Spisujcie tę zgodę niecną.. przyjmuję!
Walter poskoczył i z serdecznością wielką po rękach go zaczął całować — chociaż Biskup go odpychał
Dzierżykraj dobył pargamin przygotowany wcześnie i położył go przed Biskupem.
Milcząc godził się teraz na wszystko, chociaż widać było, że się burzył, że dla niego nie zgodą ale wyjściem z więzienia miała być ta umowa.
— Natychmiast rozkażcie, aby konie i ludzie byli dla mnie gotowi, — zawołał niecierpliwie — niechcę tu pozostać ani godziny z dobrej woli.
Głosem ogromnym krzyknął na straże, które się we drzwiach zjawiły, aby znać dano Leszkowi, iż zgoda została zawarta. Pożądana to była dlań nowina i książe sam zjawił się natychmiast.
Chociaż obchodzenie się jego z Biskupem było bardzo łagodne i pełne względów, ks. Paweł nie mniej go nienawidził. Nie przebaczył mu, iż zgodził się być stróżem jego niewoli.
Przyjął go z dumą i lekceważeniem.
— Będziemy nareście oba wolni od siebie — rzekł, — bo wy mną, miły panie, równieście byli utrapieni, jak ja wami. Rozkażcie mi nazad do Kunowa mego wozy i ludzi dać... Spocznę tam nim do Krakowa powrócę.
Leszek rzekł coś o odpoczynku w Sieradziu.
— Odpoczywałem tu już dosyć! — rzekł szydersko Paweł. — Będzie mi on pamiętnym.
Rozstali się kwaśno. Biskup nie przestał naglić o konie do Kunowa, chciał jechać bodaj samotrzeć, byle mu je dano.
Skończywszy o warunki z Dzierżykrajem, nie wiele nań zważał, Walter nie mógł go zabawić i ująć sobie. Zajęty był cały sobą, planami przyszłości, zemstą, swobodą, której użyć pilno mu było...
Posłowie krakowscy jeszcze się w podróż wybierali, gdy Biskup do stołu na nowo zastawionego nie chcąc siąść, nie żegnając Leszka, gdy mu znać dano, iż są ludzie i konie, wypadł z baszty narożnej, przy której nie było już straży, nie jak duchowny, ale jak wojak znękany niewolą, spiesząc do osiodłanego wierzchowca.
Okiem znawcy opatrzył go, bo oszczędzać nie myślał szło mu tylko, aby doniósł do Kunowa, choćby tam padł we wrotach. Dosiadł go z siłą młodzieńczą, ściągnął i ruszył z zamku wyciągniętym kłusem nie spojrzawszy za siebie. Ci, których mu dano za towarzyszów, ledwie za nim mogli podążyć.
Patrzący nań, gdy wyjeżdżał za wrota, odgadnąć mogli, z jakiem uczuciem się ztąd wyrywał.
Odzyskana swoboda była groźbą, którą Leszek zrozumiał, ale wolał go mieć nieprzyjacielem zdala, niż więźniem pod swym dachem.
Oddychał wolniej.
Dzierżykraj z Walterem tegoż dnia pospieszyli do Krakowa, gdzie na nich oczekiwano tęsknie, spodziewając się zdjęcia interdyktu przed świętami. Z drogi ks. Walter wysłany był z tem do Gniezna.
Wrócił ks. Paweł do Krakowa, otwarły się znów kościoły, na zamku odprawiało nabożeństwo błagalne i dziękczynne. W kapliczce swej pobożna Kinga krzyżem leżała radując dzwonom i modlitwie. Wracało jej życie... Łzy płynęły z oczów...
Książe przypłacał wykup swój stratą najwierniejszych przyjaciół...
Sprawa Toporczyków oburzyła nie tylko ich, nie samą mnogą i potężną rodzinę — ale wszystkich ziemian krakowskich.
Z rozkazu księcia pochwycono ich obu, bo byli skazani na ciężkie w zamku więzienie. Działo się to w obec powinowatych i przyjaciół. Żegota krwi gorącej, niepomiarkowanej mowy, krzyknął głośno:
— Dobrze nam tak, żeśmy ufali w książęcą miłość i wiarę! Dobrze nam tak! lecz podlibyśmy musieli być, gdybyśmy po tym sromie i pokrzywdzeniu zostali tu dłużej.
Ziemie nasze sprzedamy, obtrząśniemy pył ze stóp naszych — pójdziemy ztąd precz... Jest innych ziem dosyć. Stoi nam Ślązko otworem, pójdziemy na Mazury, bodaj na Pomorze, byle tu nie żyć! Lepiej do Czech w gościnę, do Węgier na wygnanie — a tu nam nie być, nie żyć!
Przyniesiono o tem wiadomość Bolesławowi, który się strwożył i zabolał. Słał do uwięzionych Dzierżykraja z dobrem słowem — ale go słuchać nie chcieli.
— Łaski księcia nie żądamy więcej — rzekł Żegota — za służbę mu dziękujemy... Tu dla nas już gniazda niema, słać je trzeba gdzieindziej. Miły księciu Biskup, niech z nim żyje!
Ks. Paweł zaś połowiczną zemstą nad Toporczykami zaspokojony nie był. Pojechał na zamek nie dziękować, tylko się odgrażać i szydzić. Przez czas bytności swej, warczał ciągle, miotał się a Bolesław słuchać go musiał w pokornem milczeniu. Ani grzywny, ani nadanie nie nasyciły go, pluł wzgardliwie na to co mu dano — i za oczyma głośnemi miotał groźbami.
Dworzec biskupi pełen się znalazł na powitanie go, spieszyli druhowie z językiem, z żalami, z oskarżeniami. Kanonicy przyjaciele, śpiewali tryumfu pieśni. U drzwi znalazł się i Wit z porąbaną twarzą.
Pierwszy wieczór, jakby na okazanie, iż życia zmieniać nie myśli, spędził Biskup u Biety.
Spotkanie z nią inne było niż się spodziewała. Serdeczne niby a zimne. Ks. Paweł ją poczytywał za główną prześladowania przyczynę — w myśli już miał pozbycie się jej.
Bieta spotkała go z namiętnością wielką i odepchnięta chłodem — cofnęła się obrażona, dumna.
Część wieczora spłynęła na przekąsach wzajemnych. Zemstą pałające serce Pawła, nie miało miejsca na inne uczucie. Niewiasta ta stawała mu się ciężarem...
Lice też jej, piękne jeszcze straciło już w tem życiu burzliwem pierwszą swą świeżość dziewiczą. Namiętność napiętnowała je szponami swemi. Oczy gorzały zapadłe, uśmiechała się na ustach resztka młodości, ale czoło marszczkami zorało. Schudła, wyschła, piękną była lecz straszną i groźną jak zrozpaczona jakaś Medea; jak mytologiczne bóstwo tchnące ogniem i płomieniami, zdolne śmierć przynieść w uścisku.
Gdy późno już Biskup do siebie powracał, zastąpiła mu drogę Werchańcowa. Czatowała nań — stawiła się z ubolewaniem, z jękiem stara a serdeczna sługa.
Z twarzy, jaką wyniósł od Biety, przeczuwała, iż się tam coś stało, lub stanie — i radowała się temu... Zagadnięty o nią, Paweł rzekł nie tając:
— Dosyć już mam tej mniszki! Prędzej, później, pozbyć się jej potrzeba. Nie teraz, aby nie myśleli ludzie, że się boję ich języków.
Nie boję się nikogo, ale mnie męczy ta złośnica. Co z nią uczynić?
— A! a! — poczęła Zonia przybliżając i zalecając mu się. — Dawnom to ja mówiła, że się jej czas zbyć. Zła, zazdrosna, dumna! Mieliście już jej dosyć.
— Co z nią począć? — powtórzył Biskup.
Zonia potrząsała głową.
— Nie moja to rzecz radzić! nie moja! — szeptała. — Odesłać by do klasztoru, ale czy ją tam przyjmą?
— Wydać ją za kogo? — poddał Paweł.
— Ona! ale! nie pójdzie i za pana! — zawołała Werchańcowa — nie.. nie...
Rozmowa przerywana, skończyła się tem, iż Paweł powtórzył:
— Mieć jej tu nie chcę! Zła jest i zestarzała. Nie pociechę mam z niej a zgryzotę i utrapienie. Dość mnie namęczyła!
Przez dni kilka potem Biskup nie chodził do dworku i Biety puszczać do siebie nie kazał.
Zajęty był też dniem i nocą, bo się doń znowu cisnęli ludzie.
Na wsze strony rozsyłał posłów jawnie i tajemnie, wielkie się jakieś przygotowania czyniły.
Narady kończyły się często nadedniem, poczynały na zaraniu... Łatwo przewidzieć było, że mściwy człek, gotował odwet jakiś groźny.
Bieta chodziła rozgorączkowana, zrozpaczona, spłakana, gdy wieczorem jednego z tych dni wsunęła się Zonia.
— A co! gołąbko moja! — szepnęła cicho. — Powrócił pan nasz, ale co się z nim dzieje? Jaki zmieniony! Nie poznać człowieka! Innym się stał.. Mówić już z nim nie można. Gdy się rozsierdzi jak teraz, niewieście mu żadnej, ani na oczy!
Próżno zagadując różnie, Werchańcowa probowała wyciągnąć ją na odpowiedź — patrzała na nią nierozumiejąc, wdumana w siebie.
— Czym to ja nie przepowiadała — ciągnęła wdowa. — On do was już serce stracił... Zbierało się na to dawno. Broń Boże — by was jeszcze w złą godzinę w klasztorze zamurować nie kazał.
Biskup! — zakonnice słuchać go muszą! Tyleś świata widziała. Serca nie ma ten człowiek!
Rozpłakała się Bieta, odpychając złowrogą prorokinię, aż nakoniec złamana, zawołała do niej o radę.
— Na co masz czekać złego końca! — odparła Zonia. — W świat idź, uciekaj póki czas! Znajdzie się nie jeden, co cię weźmie. — Potem mścić się będziesz mogła i nie dać mu spokoju! Niech pokutuje!
Z twarzy Werchańcowej tryskało takie zemsty pragnienie, taka złość niekłamana, iż Bieta się nią przejęła.
— Nie mam nikogo! Gdzież się podzieję — wołała.
Na to tylko zdawała się czekać Zonia, zbliżyła się okazując czułość i troskliwość wielką, cicho rozpoczęto narady.
Werchańcowa miała pono plan oddawna osnuty. Bieta była sierotą, ona znalazła jej przyrodniego brata, prawdziwego, czy kłamanego — o tem ona tylko wiedziała, ale w łaskach na zamku i jednego z pułkowódzców u Bolesława. — O tym mniemanym bracie wspominała już jej nieraz, jego też przygotowując, aby siostrę, jeśli by opieki potrzebowała, wziął do siebie. Tłumaczyła mu i wmawiała na różny sposób, że ratować nieszczęśliwą był obowiązany.
Uwagi (0)