Darmowe ebooki » Powieść » Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Louisa May Alcott



1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37
Idź do strony:
z zadumą w oczach.

— Cieszę się, że już minął, bo mamy cię z powrotem — szepnęła Eliza, siedząc na kolanach u ojca.

— Była to dla was ciężka droga, moje małe pielgrzymki, zwłaszcza bliżej końca, aleście ją mężnie przebyły i sądzę, że brzemiona wkrótce z was spadną — rzekł pan March, patrząc z ojcowskim zadowoleniem na ich cztery młode twarzyczki.

— Skąd o tym wiesz, ojcze? Czy mama ci coś powiedziała? — spytała Ludka.

— Tylko trochę, ale po źdźbłach poznaje się, skąd wiatr wieje, więc porobiłem dziś różne odkrycia.

— Ach, opowiedz o nich! — wykrzyknęła siedząca przy nim Małgosia.

— Oto jedno! — rzekł i biorąc jej rękę, opartą o poręcz fotela, wskazał pokłuty palec, sparzony wierzch ręki i parę nagniotków na dłoni. — Pamiętam czasy, kiedy ta ręka była biała, gładka, i kiedyś najwięcej zajmowała się jej pięknym utrzymaniem. Bardzo była wówczas ładna, ale w moich oczach dużo ładniejsza jest teraz, bo z zewnętrznego oszpecenia wyczytałem całą historię. Złożyłaś ofiarę z próżności. Ta stwardniała dłoń zdobyła coś lepszego niż bąble i jestem pewien, że szycie, wykonane przez pokłute palce, będzie bardzo trwałe, kiedy tak wiele dobrej woli było w każdym ściegu. Małgosiu droga, więcej to cenię w kobiecie, gdy umie zapewnić szczęście domowi, niż kiedy ma białe ręce lub salonowe wdzięki. Z dumą ściskam tę zacną, pracowitą rączkę i mam nadzieję, iż nieprędko zażąda ktoś, bym mu ją oddał.

Jeżeli Małgosia pragnęła nagrody za cierpliwą pracę, odebrała ją w ojca serdecznym uścisku ręki i zachęcającym uśmiechu.

— Teraz proszę powiedzieć coś przyjemnego o Ludce, bo czuwała pilnie nad sobą i była tak bardzo, bardzo dobra dla mnie — rzekła ojcu do ucha Eliza.

Pan March roześmiał się i spojrzał na dużą pannę, siedzącą naprzeciwko z niezwykle miłym wyrazem smagłej twarzyczki.

— Pomimo tej kędzierzawej czupryny nie spostrzegam „syna Ludwika”, którego zostawiłem przed rokiem. Widzę tylko panienkę, która nosi prosto kołnierzyki, porządnie sznuruje buciki, nie gwiżdże, nie używa grubych słów, nie kładzie się na dywanie jak dawniej. Trochę zeszczuplała i zbladła od czuwania i niepokoju, ale mi się podoba, jej twarz zrobiła się bowiem milsza, a głos cichszy. Nie skacze, ruchy ma spokojne i nad pewną osóbką czuwa po macierzyńsku, co mnie mocno cieszy. Brak mi trochę mojej dzikiej dziewczynki, ale jeżeli zdobędę w jej miejsce silną, pożyteczną, czułą kobietę, będę zupełnie zadowolony. Nie wiem, czy ostrzyżenie dodało tyle powagi naszej czarnej owieczce, ale z pewnością w całym Waszyngtonie nie znalazłbym nic wystarczająco pięknego do kupienia za te dwadzieścia pięć dolarów, przysłanych przez moją dobrą córkę.

Żywe oczy Ludki zaszły łzami na chwilę, a jej szczupła twarz zarumieniła się przy świetle kominka, kiedy usłyszała pochwałę ojca, bo w części przynajmniej wydała jej się zasłużona.

— Teraz o Elizie — powiedziała Amelka, czekając cierpliwie na swoją kolej.

— Boję się za wiele powiedzieć, żeby nie uciekła, chociaż jest już mniej nieśmiała — odezwał się ojciec wesoło, lecz przypomniawszy sobie, jak bliski był jej utracenia, przycisnął ją do siebie i rzekł czule, opierając się twarzą o jej policzek: — Zastałem cię bezpieczną, moja Elizo, i mam nadzieję, że cię taką zachowam przy pomocy Bożej.

Po chwili milczenia spojrzał na Amelkę, siedzącą na taborecie u jego nóg, i powiedział, głaszcząc jej błyszczące włosy:

— Zauważyłem, że Amelka gospodarowała przy obiedzie, wyręczała matkę całe popołudnie, ustąpiła Małgosi miejsca wieczorem i posługiwała wszystkim cierpliwie i wesoło. Spostrzegłem także, iż rzadko się obraża, nie mizdrzy się w lustrze i nawet nie wspomniała o bardzo ładnym pierścionku, który ma na palcu, skąd wnoszę, że postanawia tak starannie urabiać swój charakter jak figurki z gliny. Cieszy mnie to, bo chociaż byłbym bardzo dumny z pięknego posągu jej roboty, nieskończenie dumniejszy będę z czułej córki, umiejącej upiększać życie sobie i innym.

— O czym myślisz, Elizo? — spytała Ludka, gdy Amelka, podziękowawszy ojcu, opowiedziała mu dzieje pierścionka.

— Czytałam dziś w Wędrówce pielgrzyma114, że po wielu trudach Chrystian i Nadzieja przybyli na miłe, zielone błonia, gdzie lilie kwitły cały rok, i tam szczęśliwie spoczywali, jak my teraz, przed udaniem się do celu swej wyprawy — odrzekła Eliza, po czym dodała, idąc z wolna do fortepianu: — To godzina śpiewu, zajmę więc dawne miejsce i spróbuję pieśń pastuszka, którą ci pielgrzymi słyszeli. Dorobiłam muzykę dla ciebie, ojcze, bo lubisz te wiersze.

Usiadłszy przy fortepianie, delikatnie dotknęła klawiszy i słodkim głosem, którego już nie spodziewali się nigdy słyszeć, zaśpiewała z własną przygrywką hymn milutki i szczególnie dobrze ją malujący:

Niczym bogactwo, niczym znaczenie, 
Które nas nęcą z daleka, 
Tylko wewnętrzne zadowolenie 
Stanowi szczęście człowieka. 
 
Pracować trzeba, gdy siły służą, 
Na społeczeństwa pożytek. 
Życie jest tylko krótką podróżą, 
Pielgrzymom zawadza zbytek. 
 
Rozdział XXIII. Ciotka March rozstrzyga kwestię

Jak pszczoły, latające za swą królową, tak matka z córkami krzątały się nazajutrz koło pana March, zaniedbując wszystko, aby doglądać chorego, czuwać nad nim i słuchać jego słów — tak dalece, że go o mało nie zamęczyły czułością. Gdy siedział rozparty w dużym fotelu przy sofie Elizy, z trzema córkami tuż obok niego i Anną, wychylającą niekiedy głowę, by spojrzeć na drogiego pana, zdawało się, że im nic nie brakuje do szczęścia. Ale brakowało czegoś i starsi czuli to, chociaż się nikt nie przyznawał. Państwo March spoglądali na siebie z niepokojem, ścigając oczami Małgosię. Ludka miewała nagłe napady złości i groziła nawet pozostawionemu w sieni parasolowi pana Brooke’a. Małgosia była roztargniona, nieśmiała i milcząca, drżała na głos dzwonka i rumieniła się, gdy wspomniano imię Jana. Amelka zauważyła, że wszyscy wyglądają, jak gdyby na coś czekali, nie mogąc spokojnie usiedzieć, i bardzo ją to dziwiło, skoro ojciec już jest z nimi. Eliza naiwnie pytała, czemu sąsiedzi nie biegają do siebie jak zazwyczaj.

Artur przeszedł koło ich domu po południu i zobaczywszy Małgosię w oknie, padł teatralnie w śniegu na jedno kolano, bił się w piersi, rwał sobie włosy i załamywał ręce błagalnie, jak gdyby prosił o kawałek chleba. Gdy poleciła, żeby się opamiętał i poszedł dalej, wyżął udane łzy z chustki i chwiejnym krokiem poszedł za róg domu, niby gnany największą rozpaczą.

— Co ten chłopiec sobie myśli? — rzekła Małgosia ze śmiechem, udając, że go nie rozumie.

— Pokazuje ci, jak twój Jan będzie się zachowywał niedługo. Czy to nie wzruszające? — odpowiedziała Ludka wzgardliwie.

— Nie mów „twój” Jan, bo to ani przyzwoite, ani prawdziwe — odrzekła, jednak te słowa tak brzmiały mile, że aż głos jej zadrżał. — Proszę cię Ludko, nie dręcz mnie. Powiedziałam ci już, że on mnie mało obchodzi, więc nie ma już o czym mówić, przyjaźnijmy się tylko wszyscy i żyjmy z sobą jak dawniej.

— Nie możemy, bo coś zostało powiedziane i Artur swoją psotą odstręczył cię ode mnie. Ja to widzę i mama także. Jesteś niepodobna do siebie i tak bardzo mnie unikasz. Nie chcę cię dręczyć i zniosę mężnie twoje zamążpójście, ale chciałabym, żeby już było doprowadzone do skutku. Nie cierpię czekać; więc jeżeli masz zamiar pójść do ołtarza, to spiesz się — rzekła Ludka porywczo.

— Nie wypada mi nic mówić ani robić, póki się nie oświadczy, a nie może, bo mu ojciec powiedział, że jestem za młoda — rzekła Małgosia, nachylając się nad robotą z dziwnym uśmieszkiem, zdradzającym, że niezupełnie się z tym zgadza.

— Gdyby się oświadczył, odpowiedziałabyś mu tylko łzami i rumieńcem albo spełniłabyś jego życzenie, zamiast śmiało i stanowczo odrzec: „Nie”.

— Nie jestem tak nierozsądna i słaba, jak myślisz. Wiem, co powiedzieć, bo sobie wszystko ułożyłam, żeby nie być niespodzianie zaskoczoną. Trudno wiedzieć, co nas czeka, więc się lepiej przygotować.

Ludka uśmiechnęła się mimo woli z powagi siostrzyczki, z którą było jej równie ślicznie, jak z rumieńcami na twarzy.

— Powiesz mi, co byś odpowiedziała? — spytała Ludka z większym już szacunkiem.

— I owszem, masz szesnaście lat, więc jesteś wystarczająco dorosła, żeby ci się zwierzyć; wreszcie doświadczenie przyda ci się kiedyś w podobnej sprawie.

— Nie będę miała takich spraw. Zabawnie jest wprawdzie przyglądać się zakochanym, ale siebie nazwałabym szaloną, gdybym się tego dopuściła — rzekła Ludka, wyraźnie wystraszona tą myślą.

— Nie sądziłabyś tak, gdybyś kochała i była kochana — rzekła Małgosia jakby do siebie samej, spoglądając na ulicę, gdzie często widywała młode pary, przechadzające się o zmroku w letniej porze.

— Powiedzże mi, jakimi słowami odezwałabyś się do tego człowieka — rzekła Ludka, niedyskretnie przerywając siostrze zadumę.

— Powiedziałabym spokojnie i stanowczo: „Wdzięczna panu jestem za jego dobroć, ale zgadzam się z ojcem, że jestem zbyt młoda, żeby sobie zawiązywać los, więc nie mówmy już o tym i pozostańmy tylko przyjaciółmi”.

— Hm, to dosyć sztywno i zimno. Nie wierzę, żebyś to powiedziała, i wiem, że nie byłby zadowolony. Jeżeli zachowa się tak, jak wzgardzeni kochankowie w książkach, to będziesz wolała przystać na jego prośby niż zranić mu serce.

— Nie, powiem mu, że takie jest moje postanowienie, i z godnością wyjdę z pokoju.

Mówiąc to, wstała i właśnie miała pokazać, jak to będzie wyglądało, lecz posłyszawszy kroki w sieni, poskoczyła na powrót do swego miejsca i zaczęła szyć tak pilnie, jak gdyby szło o życie, jeżeli nie skończy na czas. Ludka stłumiła w sobie śmiech, widząc tę nagłą zmianę. Gdy zapukano delikatnie, otworzyła drzwi z ponurą i wcale nie gościnną miną.

— Dzień dobry paniom. Przyszedłem po swój parasol... to jest... chciałem się dowiedzieć, jak się ma ojciec dzisiaj — rzekł pan Brooke i z pewnym zmieszaniem patrzył na ich wymowne twarze.

— Bardzo dobrze. Jest na stojaku, przyniosę go i powiem mu, że pan tu jesteś.

Pomieszawszy w odpowiedzi ojca z parasolem, Ludka wymknęła się, chcąc siostrze dać sposobność do przemowy i miny pełnej godności. Lecz zaledwie znikła, Małgosia zaczęła także zmierzać do drzwi, bąkając:

— Mamie będzie przyjemnie zobaczyć pana, proszę usiąść, zaraz ją sprowadzę.

— Nie odchodź. Czy boisz się mnie, Małgorzato? — rzekł pan Brooke tak smutno, że przyszło jej na myśl, iż zachowała się grubiańsko.

Zarumieniła się aż po loczki, bo nigdy jeszcze nie nazwał jej Małgorzatą, i zdziwiła się, że to brzmi tak słodko i naturalnie. Chcąc się okazać uprzejma i swobodna, ufnie wyciągnęła rękę i rzekła z wdzięcznością:

— Jakże mogłabym się bać, kiedy pan był tak dobry dla ojca? Chciałabym tylko umieć podziękować.

— Czy mam powiedzieć, jakiego pragnę podziękowania? — spytał, trzymając mocno jej rączkę w swych dużych rękach i patrząc z taką miłością w ciemnych oczach, że jej serce zaczęło bić i chciała zarazem i uciec, i zostać, żeby go słuchać dalej.

— Nie rób pan tego... nie chciałabym... — rzekła, próbując wyrwać mu rękę, widocznie wystraszona, chociaż temu przeczyła.

— Nie chcę cię trwożyć, pragnę tylko się dowiedzieć, czy cię obchodzę trochę, Małgosiu? Ja cię tak bardzo kocham, moja droga — dodał tkliwie.

Była to właściwa chwila na ową spokojną i taktowną przemowę, lecz Małgosia nie wygłosiła jej, bo zapomniała co do słowa. Schyliwszy tylko głowę, odrzekła: „Nie wiem”, tak cicho, że Jan musiał nachylić się, żeby usłyszeć tę nierozsądną odpowiedź.

Widocznie uważał, że było to warte trudu, bo uśmiechnął się do siebie, jakby z zupełnym zadowoleniem, uścisnął mile pulchną rączkę i rzekł czule:

— Czy będziesz się starała zbadać siebie? Tak bardzo zależy mi na tym, bo nie umiem brać się do dzieła, nie wiedząc, czy mnie na końcu czeka nagroda czy nie.

— Jestem za młoda — szepnęła Małgosia, zadając sobie pytanie, czemu jest tak zmieszana, kiedy się raduje w duszy.

— Będę czekał, a przez ten czas może się nauczysz mnie kochać. Czy to będzie bardzo trudna lekcja, droga moja?

— Nie, gdybym się jej chciała nauczyć... ale...

— Proszę cię, chciejże Małgosiu. Ja lubię uczyć, a to łatwiejsze od niemczyzny — rzekł, chwytając drugą rękę, żeby nie mogła zakrywać twarzy, gdy się ku niej nachylał.

Jego ton był wprawdzie błagalny, lecz spojrzawszy ukradkiem, Małgosia spostrzegła, że oczy ma wesołe, chociaż tkliwe, i że się tak uśmiecha, jak gdyby był pewny swego. To ją rozdrażniło. Przyszły jej na myśl niedorzeczne nauki Anusi Moffat i chęć panowania, drzemiąca zawsze w łonie nawet najlepszych kobiet, rozbudziła się nagle i owładnęła nią. Była jakaś rozgorączkowana, nieswoja, nie wiedziała, co robić, poszła więc za popędem kaprysu i wyrwawszy ręce z jego uścisku, rzekła porywczo:

— Nie chcę, proszę odejść i zostawić mnie w spokoju.

Biedny Brooke taką miał minę, jak gdyby jego piękny zamek na lodzie upadł mu na głowę. Odurzyło go to jakoś, bo jeszcze nigdy nie widział Małgosi w takim usposobieniu.

— Czy naprawdę tak myślisz? — zapytał niespokojnie, idąc za nią, gdy się oddalała.

— Tak, naprawdę. Nie chcę być dręczona takimi rzeczami. Ojciec powiedział, że to niepotrzebne, że za wcześnie jeszcze, i zresztą ja sądzę tak samo.

— Czy mogę mieć nadzieję, że z czasem zmienisz postanowienie? Będę czekał i milczał, póki się nie rozmyślisz. Nie igraj ze mną, Małgosiu, nie myślałem tego o tobie.

— Nie myśl pan o mnie wcale. Proszę o to — rzekła, mając w tym złośliwą przyjemność, że wystawia na próbę i cierpliwość wielbiciela i własną potęgę.

Brooke był w tej chwili tak blady i poważny, że się zrobił daleko podobniejszy do bohatera romansu, który to typ uwielbiała, ale nie bił się ręką po

1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37
Idź do strony:

Darmowe książki «Małe kobietki - Louisa May Alcott (czytaj online książki za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz