Rodzina Połanieckich - Henryk Sienkiewicz (biblioteka online .txt) 📖
Popularna wśród czytelników powieść obyczajowa Henryka Sienkiewicza o tym, jak miłość potrafi zmienić człowieka.
Stanisław Połaniecki, bohater utworu Sienkiewicza z 1894 roku, przedsiębiorca w średnim wieku, poznaje piękną córkę swojego dłużnika, Marynię Pławicką. Mężczyzna nie stroni od towarzystwa kobiet i z wieloma łączą go więzi uczuciowe, uważa jednak, że do pełni szczęścia brakuje mu żony, na którą wybiera sobie właśnie Marynię. Początek tej historii nie wskazuje na pozytywne i romantyczne zakończenie oraz nie zapowiada „happy endu”, ale okazuje się, że mimo rozterek, słabości, pokus i problemów codzienności, a może właśnie dzięki nim, można dojrzeć do miłości i stworzyć szczęśliwy związek.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Połanieckich - Henryk Sienkiewicz (biblioteka online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Połaniecki machnął ręką, z całym bezmyślnym egoizmem, na jaki zdobyć się może tylko mężczyzna w stosunku do drugiego mężczyzny, który go w gruncie rzeczy mało obchodzi.
— Ba! — rzekł — Krzemień może ja od ciebie kupię. Ale położenie jest ciężkie. Co tedy myślisz robić z Gątowskim?
Na to Maszko rzekł:
— Dotychczas płacę długi. Nie chciałeś mi drużbować, czy zechcesz być moim świadkiem?
— Tego się nie odmawia — rzekł Połaniecki.
— Dziękuję. Gątowski mieszka w Saskim hotelu.
— Jutro będę u niego.
Zaraz po wyjściu Maszki, Połaniecki wybrał się na spędzenie wieczoru do Pławickich, po drodze zaś myślał:
— Z Maszką niema żartów — i rzecz nie skończy się byle jak; ale co mnie to może obchodzić? Co oni wszyscy mnie obchodzą, albo ja ich? Jednakże jaki człowiek jest dyabelnie sam na świecie!
I nagle uczuł, że jedyną na świecie istotą, którą on coś obchodzi i która o nim myśli, nie jak o rzeczy, jest Marynia.
I rzeczywiście, gdy wszedł, z samego uścisku jej ręki poznał, że tak jest; ona zaś rzekła mu na powitanie swoim łagodnym i spokojnym głosem:
— Miałam przeczucie, że pan przyjdzie. Niech pan patrzy: jest gotowa dla pana filiżanka.
Połaniecki, przybywszy do Pławickich, zastał tam Gątowskiego. Młodzi ludzie przywitali się od razu z widocznym chłodem i niechęcią. Dnia tego nie było w całym świecie nieszczęśliwszego człowieka, niż Gątowski. Stary Pławicki z niego drwił, jak zwykle, a nawet więcej niż zwykle, był bowiem w wybornym humorze z powodu swej krewnej, po której spodziewał się znacznego spadku; Marynię krępowała jego obecność, i przymus ów napróżno starała się pokryć uprzejmem obejściem się i dobrocią. Nakoniec Połaniecki udał niemal, że go nie widzi. Widocznem także było, że Gątowski nie przyznał się do niczego przed starym Pławickim i że drży teraz o to, by Połaniecki nie uczynił o jego zajściu z Maszką jakiejś wzmianki, lub żeby go nie opowiedział.
Połaniecki zrozumiał to od razu, jak również i przewagę, jaką mu jego milczenie daje nad „niedźwiadkiem”; chcąc zaś jej użyć w interesie Maszki, do czasu milczał, lecz nie umiał sobie odmówić chęci ukarania Gątowskiego w inny sposób. Oto przez cały wieczór zajmował się tak Marynią, jak nigdy od czasu śmierci Litki, co Marynię przejmowało widoczną radością. Zostawiwszy Gątowskiego staremu Pławickiemu, chodzili oboje w poufnej rozmowie po pokoju, potem zaś siedli pod ową palmą, pod którą Połaniecki widział po powrocie z pogrzebu panią Emilię — i rozmawiali właśnie o jej blizkiem wstąpieniu do Sióstr miłosierdzia. Lecz Gątowskiemu zdawało się chwilami, że tak mogą rozmawiać tylko narzeczeni i czuł wówczas to, co musi czuć dusza, nie w czyścu, bo czyścowa ma jeszcze przed sobą nadzieję, lecz taka, która przestępuje bramę z napisem: „Lasciate ogni speranza”. Widząc ich tak razem, wyobrażał sobie również, że może Połaniecki kupił dąbrowę z gruntem, żeby choć część Krzemienia odzyskać dla Maryni, a zatem z jej wolą i wiedzą. I na samą myśl, jak w takim razie zabrnął, uczyniwszy awanturę Maszce, włosy powstawały mu na głowie; Pławicki zaś, słysząc jego nawpół przytomne, albo i całkiem niedorzeczne odpowiedzi, bawił się coraz lepiej kosztem „prowincyała”, który na bruku miejskim traci resztę rozumu. Pan Pławicki miał się już za wzór człowieka „stołecznego”.
Przyszła jednak chwila, że, gdy Marynia zajęła się w drugim pokoju herbatą, a pan Pławicki poszedł do siebie po cygara, młodzi ludzie zostali sam na sam; wówczas Połaniecki zwrócił się do Gątowskiego i rzekł:
— Wyjdźmy po herbacie razem; chcę z panem pomówić w sprawie pańskiego zajścia z panem Maszką.
— I owszem — odrzekł ponuro Gątowski, zrozumiawszy, że Połaniecki jest świadkiem Maszki.
Tymczasem trzeba było jeszcze zostać na herbacie, a potem siedzieć dość długo, gdyż stary pan Pławicki nie lubił kłaść się wcześnie i wzywał Gątowskiego na partyę szachów. Podczas partyi panna Marynia z Połanieckim siedzieli znów osobno i rozmawiali z ożywieniem, ku serdecznej męce „niedźwiadka”.
— Przyjazd pana Gątowskiego — rzekł nagle Połaniecki — musi być pani miły, bo pani przypomniał Krzemień.
Przez twarz Maryni przemknęło zdziwienie, że Połaniecki pierwszy wspomina Krzemień. Ona sądziła, że na mocy milczącej ugody, sprawę tę pokryje wiekuiste milczenie. Po chwili też odrzekła:
— Ja już więcej nie myślę o Krzemieniu.
I mówiąc to, mówiła nieprawdę, bo w głębi serca było jej serdecznie żal i miejsca, w którem się wychowała, i pracy kilku lat, i zburzonych nadziei; ale sądziła, że tak jej nakazuje mówić zarówno obowiązek, jak i budzące się dla Połanieckiego coraz silniejsze uczucie.
— Krzemień — dodała nieco wzruszonym głosem — był powodem naszej kłótni, a ja chcę teraz zgody i zgody na zawsze.
I mówiąc to, patrzyła Połanieckiemu w oczy z taką pełną słodyczy kokieteryą, na jaką umie się zdobyć licha kobieta zawsze, a uczciwa wówczas tylko, gdy poczyna kochać; Połaniecki zaś pomyślał:
— Jednakże ona jest ogromnie dobra.
I zaraz powiedział głośno:
— Paniby miała przeciw mnie bajeczną broń, bo mnie dobrocią do piekłaby można zaprowadzić...
A ona odrzekła:
— Ja tam nie chcę pana prowadzić.
I na znak, że nie chce, poczęła trząść z uśmiechem swoją ciemną, śliczną główką, a Połaniecki patrzył w jej twarz, w śmiejące się, nieco za szerokie usta, i mówił sobie w duchu:
— Kocham ją, czy nie kocham, ale żadna mnie tak nie ciągnie, jak kleszczami!
Jakoż nigdy nie ujęła go i nie podobała mu się więcej, nawet wówczas, gdy nie miał ani cienia wątpliwości, że ją kocha, i gdy borykał się z tem uczuciem.
Począł się jednak żegnać, gdyż uczyniło się późno — i po chwili obaj z Gątowskim znaleźli się na ulicy.
Wówczas Połaniecki, który nigdy nie umiał uchronić się od popędliwości, zatrzymał nieszczęśliwego „niedźwiadka” i spytał niemal w sposób wyzywający:
— Czy pan wiedziałeś, że dąbrowę na Krzemieniu kupiłem ja?
— Wiedziałem — odpowiedział Gątowski — bo wasz komisant, ten, co powiada, że pochodzi z Tatarów.... zapomniałem jak mu tam!... był u mnie w Jałbrzykowie i mówił mi, że to pan.
— Dlaczego tedy zrobiłeś pan awanturę panu Maszce, nie mnie?
Na to Gątowski odrzekł:
— Niech mnie pan tak nie przyciska do muru, bo ja tego nie lubię. Awanturę zrobiłem tamtemu jegomości, nie panu, bo państwu Pławickim nic się od pana nie należy, a tamten ma im płacić rocznie z Krzemienia tyle, ile się zobowiązał, a jak zdewastuje Krzemień, to nie będzie miał z czego. Chciałeś pan wiedzieć, dlaczego tamtemu nawymyślałem, to pan wiesz.
Połaniecki musiał przyznać w duchu, że w odpowiedzi Gątowskiego jest pewna słuszność, począł też natychmiast rozmowę z innej strony.
— Pan Maszko prosił mnie na świadka — rzekł — dlatego mieszam się do tej sprawy. Jako świadek, będę u pana jutro, dziś zaś, jako człowiek prywatny, i jako krewny, choć daleki, pana Pławickiego, mogę panu powiedzieć tylko to: oddałeś najgorszą usługę panu Pławickiemu, i jeśli i on, i panna Marya, zostaną bez kawałka chleba, to panu będą to zawdzięczali. Tak jest!
Oczy Gątowskiego stały się zupełnie okrągłe.
— Bez kawałka chleba?... mnie będą zawdzięczali?...
— Tak jest — powtórzył Połaniecki. — Słuchajże pan dobrze. Bez względu na to, jaki będzie rezultat zajścia... okoliczności są takie, że może ono mieć najfatalniejsze skutki. Mówię to panu pod słowem — pan prawdopodobnie zrujnowałeś pana Pławickiego i odjąłeś i jemu, i córce, sposób, a raczej środki do życia.
Jeśli Gątowski istotnie nie lubił, gdy go przyciskano do muru, to teraz była pora do okazania owego wstrętu. Lecz Gątowski stracił zupełnie głowę i stał w przerażeniu, z otwartemi ustami, nie umiejąc znaleźć odpowiedzi i dopiero po chwili zaczął:
— Co? jak? jakim sposobem? Bądź pan pewny, że do tego nie przyjdzie, choćbym miał im Jałbrzyków oddać.
Lecz Połaniecki przerwał:
— Panie Gątowski, szkoda słów! Ja waszą okolicę znam od małego dziecka. Co to jest Jałbrzyków — i co pan masz na Jałbrzykowie?
Była to prawda. Jałbrzyków był wioszczyną o dziewięciu włókach, a przytem Gątowski miał, jak to bywa, odziedziczonych długów wyżej uszu na Jałbrzykowie — więc ręce opadły mu zupełnie.
Przyszło mu jednak do głowy, że może rzeczy tak nie stoją, jak je przedstawia Połaniecki i chwycił się tej myśli, jak deski zbawienia.
— Ja tego nie rozumiem, co pan mówi — rzekł. — Bóg mi świadek, że wolałbym własną zgubę, niż zgubę państwa Pławickich, i to pan wiedz, że chętniebym nadkręcił karku panu Maszce, ale jeśli trzeba, jeśli chodzi o państwa Pławickich, to niech mnie pierwej dyabli wezmą. Ja byłem zaraz po tem zajściu u pana Jamisza, który teraz jest na kadencyi, i przyznałem mu się do wszystkiego. Powiedział mi, żem głupstwo zrobił i zwymyślał mnie — prawda! Żeby o moją skórę chodziło — co mi tam! palcembym nie ruszył; ale skoro to co innego, więc co mi powie pan Jamisz, to zrobię, choćby mnie miał potem piorun trzasnąć. Pan Jamisz mieszka w Saskim hotelu i ja też.
Na tem rozstali się i Gątowski poszedł do swego hotelu, klnąc Maszkę, siebie i Połanieckiego. Czuł, że musiało tak być, jak Połaniecki mówił, że stało się jakieś nieszczęście niepowetowane i że wyrządził ciężką krzywdę tej samej pannie Maryi, za którą oddałby ostatnią kroplę krwi; czuł, że ostatecznie, jeśli była dla niego jakakolwiek nadzieja, to ją zniszczył. Pławicki zamknie mu drzwi. Panna Marya wyjdzie za Połanieckiego — chybaby on sam jej nie chciał. Ale ktoby jej nie chciał? I jednocześnie biedny Gątowski ujrzał jasno, że między tymi, którzyby mogli pożądać jej ręki — on, w każdym razie, byłby ostatnim, za któregoby wyszła. — „Co ja mam? — nic — mówił sobie — ten parszywy Jałbrzyków i nic więcej: ani rozumu, ani pieniędzy. Każdy coś wie, tylko ja nic nie wiem! Każdy coś znaczy, tylko ja nic nie znaczę. Taki Połaniecki ma i naukę i pieniądze, a że ja ją lepiej kocham — dyabli mi z tego i tyle jej, skorom taki dureń, że jeszcze jej przez to szkodzę, nie pomagam”.
Połaniecki, wracając do domu, myślał o Gątowskim to samo i wogóle nie miał dla niego ani iskry współczucia. W domu zastał Maszkę, który go czekał od godziny i który rzekł mu na powitanie:
— Drugim świadkiem będzie Kresowski.
Połaniecki skrzywił się nieco i odpowiedział:
— Widziałem Gątowskiego.
— I co?
— To dureń.
— Przedewszystkiem. Czy mówiłeś mu co w mojem imieniu?
— W twojem nic. Mówiłem mu jako krewny pana Pławickiego, że oddał mu najgorszą w świecie usługę.
— Nie dałeś żadnych wyjaśnień?
— Żadnych. Słuchaj Maszko, tobie chodzi o pełną satysfakcyę — mnie także nic na tem nie zależy, żebyście sobie we łby postrzelali. Na mocy tego, com Gątowskiemu powiedział, gotów jest przystać na wszystkie twoje warunki. Na szczęście, udał się do radcy Jamisza, a to jest rozsądny i łagodny człowiek, który także rozumie, że Gątowski postąpił jak dureń — i rad będzie dać mu lekcyę.
— Dobrze — rzekł Maszko. — Daj mi pióro i kawałek papieru.
— Masz na biurku.
Maszko siadł i zaczął pisać, a gdy skończył, podał zapisaną ćwiartkę Połanieckiemu.
Połaniecki czytał, co następuje:
„Oświadczam niniejszem, że napadłem na pana Maszkę po pijanemu, w stanie nieprzytomnym, i nie zdając sobie sprawy z tego, co mówię. Dziś wytrzeźwiony, wobec moich świadków i świadków pana Maszki, oraz osób, które były przy napaści obecne, uznaję mój postępek za grubijański i bezrozumny, i z największym żalem i pokorą odwołuję się do wyrozumiałości i łaski pana Maszki, prosząc go o przebaczenie i wyznając publicznie, że jego postępowanie było i jest we wszystkiem wyższe nad sądy ludzi do mnie podobnych”.
— Gątowski ma to wydeklamować, a następnie podpisać — rzekł Maszko.
— To jest dyablo nielitościwe. Na to się nikt nie zgodzi.
— Uznajesz, że ten błazen dopuścił się względem mnie czegoś niesłychanego?
— Uznaję.
— Rozumiesz, jakie skutki ta awantura dla mnie pociągnie?
— Tego nie można wiedzieć.
— To ja wiem — i powiem ci tylko tyle: te panie żałują w duszy, że się związały i skorzystają z lada pozoru, który je osłoni przed światem. To jest pewne. Jestem zgubiony, niemal bez ratunku.
— Do licha!
— Rozumiesz teraz, że to, co mnie nurtuje, musi się na kimś skupić — i że Gątowski musi mi w taki lub owaki sposób za krzywdę zapłacić.
Połaniecki ruszył ramionami.
— Nie rozczulam się i ja nad nim. Niech tak będzie.
— Kresowski przyjdzie po ciebie jutro o dziewiątej.
— Dobrze.
— Zatem do widzenia. Ale! jeśli zobaczysz jutro Pławickiego, powiedz mu, że w Rzymie umarła jego krewna, Płoszowska, po której spodziewał się spadku. Testament był tu u regenta Podwójnego i ma być jutro otwarty.
— Dobrze, Pławicki już o tem wie, bo ona umarła przed pięciu dniami.
Połaniecki został sam. Przez czas jakiś myślał o swojej sumie, nie przewidując sposobu, w jaki ją będzie mógł od zbankrutowanego Maszki wydobyć — i myśl ta zaniepokoiła go. Przypomniał sobie jednak, że suma ta nie mogła być przed całkowitą spłatą wykreślona z hipoteki Krzemienia, że więc w ostatecznym razie zostanie, jak był dawniej, wierzycielem Krzemienia. Krzemień nie był wprawdzie wiele lepszym
Uwagi (0)