Darmowe ebooki » Powieść » Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖

Czytasz książkę online - «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 59
Idź do strony:
class="paragraph">— Masz, nie będziesz cierpiała nędzy, a mnie te pieniądze już na nic, mnie już nic nie potrzeba. — Zaprzestał na chwilę, odetchnął głęboko, zapatrzył się w jakąś głąb i mówił dalej: — Nic mi już nie potrzeba. Dyrekcja da na mój pogrzeb, nic mi nie potrzeba. Zostanę sam, położę się zaraz i umrę... umrę... umrę... — powtarzał wolno, coraz wolniej, głowa zaczęła mu się trząść... wypuścił z rąk kopertę, podniósł ręce ku twarzy, poczerwieniał i runął.

Zdążyła go jeszcze chwycić, nim upadł na podłogę.

— Ojcze! Ojcze! — jęknęła rozpaczliwie — Janowo, wody!

— Cicho! cicho! cicho!... nie trzeba nic, to tylko chwilowo zrobiło mi się niedobrze, rozepnij mi kołnierzyk. Dobrze, o lżej mi trochę. Dobrze. — Napił się wody i spojrzał na nią przytomnym, ale strasznie smutnym wzrokiem.

— Jedź, dziecko, nie wstrzymuję cię, bo wiem, że to dla ciebie szczęście. My starzy, my ojcowie, czy matki, jesteśmy egoiści, chcielibyśmy dzieci zawsze mieć przy sobie. Jedź, proszę cię o to. Ja tutaj sobie radę dam i, chociaż zostanę sam... chociaż ciebie... nie będzie... chociaż... Przysięgam Bogu, że chcę tego! — krzyknął, uderzył pięścią w stół i zamilkł, zabrakło mu już sił, opuścił głowę na piersi i nie miał sił powstrzymać łez, które polały mu się z ócz dwoma strumieniami. I nic już nie mówił, tylko płakał, jak dziecko.

A Janka porwana jego boleścią, przeniknięta temi łzami, co padały na jej serce rozpaloną lawą, uklękła przed nim i, obejmując go w jakiś ogromny uścisk miłości, zaczęła mu mówić:

— Ojcze mój! Nie pojadę. Zostanę z tobą. Daruj mi. Przebacz, nie wiedziałam, że ci sprawię boleść taką. Nie zostawię cię samego, nie rozstaniemy się nigdy. Słyszysz, ojcze, tylko mi przebacz — prosiła i pobladłą śmiertelnie twarz podnosiła do góry, jakby stamtąd chciała zaczerpnąć mocy do tego poświęcenia, które przechodziło jej siły. — Tak, nie pojadę, zostanę z tobą, ojcze.

— Janka!... Janiu!... — odpowiadał, pochwycił ją w ramiona i zaczął gorąco całować, potem mówił bez związku, śmiał się nerwowo, chwytał zębami brodę, nareszcie się uspokoił i obtarł łzy.

— Moje dziecko, ja cię proszę, żebyś pojechała.

— Nie, mój ojcze, mówię stanowczo, że nie pojadę. Nie pojadę — powtórzyła silnie, powstając, i zdawało się jej, że po tych słowach świat się z nią zapada, że leci i przepada w jakichś ciemnościach, że w niej wszystko obumiera, taka nagła głusza opanowała jej mózg i serce. Patrzyła się na ojca spokojnie i raz jeszcze powtórzyła z jakąś kamienną determinacją:

— Nie pojadę do teatru.

Upadła ciężko na krzesło, nic już nie wiedziała, co się z nią dzieje.

Orłowski zerwał się z fotelu, oczy mu rozbłysły dawną energją i wdzięcznością, upadł przed nią na kolana i nim zdążyła mu wyrwać, objął jej nogi i całował.

— Dziecko moje drogie, dziecię moje! — szeptał przejmująco.

Podniosła go i odprowadziła do krzesła, bo się chwiał na nogach. Zużywała wszystkie siły, żeby być spokojną, żeby wytrwać. Nalała mu herbaty, podsuwała wszystko, czego mógł potrzebować.

— Wie ojciec, żeby Grzesikiewicz chciał, to pójdę za niego — powiedziała umyślnie, żeby go już zupełnie uspokoić, że to, co mówiła, potrafi dotrzymać. — Ojciec wtedy służbę rzuci i zamieszka przy nas.

— Rzucę służbę, dobrze, już mnie męczy wszystko, od pewnego czasu czuję się nawet słaby, głowa mnie ciągle boli — urwał i odwrócił się gwałtownie, zdawało mu się, że ten jego prześladowczy majak stanął za nim, słyszał najwyraźniej szept jego, patrzył po pokoju.

Janka widziała ten ruch nie po raz pierwszy, ale go nie rozumiejąc, nie przywiązywała doń wagi najmniejszej, zresztą w tej chwili nic nie rozumiała, patrzyła się w ojca i pocichu, odruchowo powtarzała:

— Nie pojadę, zostanę. — Nie pojadę, zostanę... — i pierś jej wzbierała krzykiem buntu, ale siedziała, milcząc, w wielkiej ciszy, ogłuszona tem, co ją spotkało, nie zdawała sobie jeszcze sprawy dokładnie.

Automatycznie odprowadzała ojca do łóżka; biernie i bezmyślnie przyjmowała jego pocałunki i dziękczynienia, bezmyślnie, siłą przyzwyczajenia, przeczytała ostatnią gazetę, usiłowała się nawet zastanowić nad jakimś modnym fasonem kapelusza, jaki zobaczyła w „Bluszczu”. Wydała Janowej dyspozycję na jutro, posprzątała sama ze stołu, poustawiała szkło w kredensie, rozplotła włosy, bo jej ciężyły, pooglądała lufciki, czy są zamknięte, wyjrzała przez okno, przy którem stała chwilę i, nie widząc, patrzyła na zielone latarnie zwrotnic, i poszła spać...

Dopiero, gdy ją ogarnęła ciemność i cisza, gdy myśli mogła zebrać, a oczy nie uderzały o nic zewnętrznego, ocknęła się nagle. Usiadła na łóżku.

— Nie będę w teatrze! Zostanę w Bukowcu. Pójdę za Grzesikiewicza! — powtarzała głośno i za każdem zdaniem nowa fala uświadomienia biła w jej mózg. Schwyciła się za głowę nagłym, rozpaczliwym ruchem, jakby te słowa spadały na nią górami i rozbijały jej czaszkę. Patrzyła obłąkanym wzrokiem w jakąś próżnię, którą zobaczyła przed sobą, i stała tak chwilę, jak drzewo już podpiłowane, które drży jeszcze i chwieje się tylko koroną, zanim runie martwe na ziemię.

— Co to jest? kto mi to mówi? kto tego chce? dlaczego? — pytała prędko i rzuciła się na pokój gwałtownym ruchem zwierzęcia ranionego, zbierającego wszystkie siły, aby ujść przed śmiercią, lub bronić się do ostatka. Cały huragan buntu wybuchnął i zakłębił się w jej mózgu i sercu.

— Nie, nie, nie! Tysiąc razy nie! Mnie miałby kto powstrzymać, zabrać mi przyszłość, nie pozwolić żyć! O nie, nigdy; niema takiej mocy na ziemi, niema takich pęt, którychbym nie zerwała...

— Ojciec! — szepnął jej głos jakiś w głębi duszy. — Ojciec! — powtórzyła przeciągle, rozglądając się, jakby chcąc poznać, skąd pochodzi ten głos. Zatrzęsła się. — Nigdy, nikt, nawet ojciec mnie nie powstrzyma. Chcę żyć, a tam jest dla mnie życie, tam moje szczęście. W teatrze jest dla mnie wszystko, a tutaj, marność, wegetacja, konanie, wieczny głód duszy, wieczna męka! I ojciec chory! — szepnął znowu ten głos surowo. — Nikt się nie poświęcił dla mnie, to ja nie będę, to moje prawo: żyć! — A obowiązek?! — Obowiązek! — zaśmiała się sucho i urągliwie. — Obowiązek! Wielkie słowo, którego nikt nie wypełnia. Ja jestem dla siebie najważniejszym obowiązkiem, o tak! — rozpalała się coraz więcej. — O tak! cóż mnie powstrzyma? Drwię sobie z ludzi i ich sądów, poznałam dosyć ich podłości. Drwię sobie z opinji, wiem, kto ją robi. Drwię sobie z przesądów, znam ich wartość. Cóż mnie powstrzyma? — zapytała hardo, jakby całego świata. — Sumienie!.. — zadźwięczało w jej mózgu ciężko. — Litość, obowiązek, sumienie! — Zachwiała się, usiadła na łóżku i przestraszonym, błędnym wzrokiem patrzyła w ciemny głąb pokoju, gdzie mrok grubym, nieprzenikniętym całunem pokrywał wszystko; oliwna lampka, paląca się na przeciwległej ścianie, przed obrazem Matki Boskiej, migała zaledwie światłem. Wydało się jej, że z tamtej głębi wyłania się jakaś potężna i straszna postać, która mocnym, jakby śpiżowym głosem powtarza: — Litość! obowiązek! sumienie!

— Więc ja mam poświęcić siebie na stracenie? — pytała napół przytomna, przyciszonym głosem rozpaczy.

— Tak.

— Więc mam pozostać tutaj na zawsze, zamknąć się w tej ciasnej komórce życia, wyrzec się wszelkiej myśli o niezależności?

— Tak.

— Więc, jeśli się poświęcę, zaprzepaszczę, wyrzeknę siebie i zgniję w tej codziennej nędzy, to będzie: litość, sumienie i obowiązek?

— Tak.

Janka upadła nawznak na łóżko i jęczała z bólu; burza wrzała jej pod czaszką, burza rozrywała jej serce, orkan najsprzeczniejszych myśli i uczuć targał nią i rzucał.

— Nie — powiedziała po chwili twardo, podnosząc się i zaciskając mocno ręce na piersiach. — Nie, pójdę. Co bądźby się stało, pójdę.

— Idź! idź! idź! — zdawał się brzmieć głos, podobny teraz do jęku dzwonów pogrzebowych, i bił w jej mózg okropnym rytmem; słuchała i zdawało się jej, że wszystkie ściany się otworzyły, że z pod jej stóp biegnie droga w świat jasny, wesoły, uśmiechnięty, że idzie tą drogą i spostrzega wpoprzek trupa sinego ojca! — Krzyknęła z przestrachu. Zaczęła biegać po pokoju, myśli się zmieszały, jak toń, po której powiał ostry wicher.

— Jezus! Jezus! Jezus! — jęczała, i taki okropny ból zakręcił jej całą istnością, że skowyczała nieludzko i wpadła w jakieś omdlenie, w którem przestała czuć i myśleć, tylko bezmyślnie patrzyła na smugi światła, wdzierające się z peronu, i miała pod czaszką jakąś pustkę i wielką głuszę dookoła.

Godziny szły za godzinami i, niby krople, sączyły się do nieskończoności; noc trzymała świat w objęciu czarnem; noc, pełna plusku, deszczu i wichrów, które wyły za oknami i zginały skrzypiące żałośnie drzewa i mocowały się z lasem. Jęk drutów telegraficznych, podobny do żałosnego, zmęczonego pisku psów na łańcuchach, rozbrzmiewał po pokoju. Głosy nieznane nocy i ciemności skarżyły się nad lasami, leciały niby skry, niby promieniowania gwiazd, poprzez ciemności, tonęły w ciemnościach i martwocie. Ziemia i noc zlały się w jedną bezkształtną bryłę, która zdawała się drgać przez sen, wzdychać wiatrami i jazgotać urągliwie.

Janka leżała wciąż, burza w niej ucichła, przestała się szamotać; była teraz jak ciężki kloc drzewa, wyrzucony z głębi wód na piasek nadbrzeżny, który tylko fale liżą chciwie, ale już nie mogą porwać na głębie i zatopić.

Wszystko w niej przycichło, wyczerpało się, obumarło, jak świat po orkanie błyskawic i piorunów obumiera i przycicha, ale w powietrzu drży jeszcze groza, na ziemi leżą ruiny i jeszcze niekiedy piorun niemy przerżnie horyzont wstęgą ognistą.

— Zostanę! zostanę! — odpowiadała, głosem podobnym do jęku konających. — Zostanę! — i prawie po raz ostatni pierś się podniosła w łkaniu. — Zostanę! — powtarzała uporczywie, czując, że wszystko, co w niej żyło, chciało, co myślało, zamiera, rozsypuje się i łączy jakby z tą straszną nocą. Czuła, że się rozwija, niby pełne wrzeciono, ze wszystkich marzeń i pragnień, i że się sprowadza do jakiegoś pierwotnego stanu, w którym się nie pragnie niczego, na nic nie czeka, niczemu się nie raduje, i jest się jak brzoza jesienią, bez liści i napół martwa, i tam się gnie, gdzie chcą wichry, i tam pada, gdzie chcą ludzie, i tak zamiera, jak chce ziemia martwiejąca i wystygła.

Uklękła przed obrazem Matki Boskiej.

Fermenty
Tom drugi
I

— Przeniosą mężusia do Warszawy — wołała już od progu Zaleska.

— Była pani w Warszawie?

— Stamtąd wracam, bo jak tylko mężuś zgodził się na mój projekt, o którym wtedy mówiła pani, pojechałam do kuzyna i tak prosiłam, aż się zajął wszystkiem i przeprowadził szczęśliwie translokację. Z pewnością od Nowego Roku wyniesiemy się z Bukowca. Jestem szczęśliwa, bo moje marzenia zaczynają się spełniać: będę mieszkać w Warszawie, będę występować! Doprawdy, aż mi się tańczyć chce z radości. No, do widzenia, bo w domu jeszcze nie byłam, mężusiowi powiedziałam na peronie i wpadłam do pani. Czy pani chora, bo tak okropnie blada?

— Zdrowa jestem zupełnie, a jak teraz, cieszę się pani szczęściem...

— O tak, jestem szczęśliwa! Boże, jakże to daleko do Nowego Roku! Co, wyjeżdża pani gdzie?

— Dlaczego pani pyta?

— Te wielkie kufry...

— Kupowałyśmy je razem w Kielcach, nie pamięta pani?

— Prawda! Zapomniałam. Boże! jakże jestem roztargniona. Czy to nie dzieci moje krzyczą? — Przystanęła na środku pokoju i słuchała chwilę wrzasków, rozlegających się donośnie.

— Bawią się dzieci! — zauważyła cicho Janka, podnosząc na nią oczy.

— Panno Janino, więc pani nie wyjeżdża już do teatru? — zapytała, biorąc za klamkę.

— Nie.

— Aha! rozumiem, oświadczył się pani Grzesikiewicz! No, niech się pani nie wypiera, nie uwierzę.

— Skąd się pani wzięło to przypuszczenie? — zapytała ostrym, podniesionym głosem, ale ochłonęła i już łagodnie dodała: — Ma pani słuszność, istotnie, wyjdę prawdopodobnie za p. Andrzeja.

— A to winszuję pani serdecznie, serdecznie.

Chłodno przyjęła jej życzenia i pocałunki, tak chłodno, że Zaleska odczuła to, popatrzyła na nią jakby zalękniona i cicho wyszła.

A Janka z pewną goryczą myślała o jej szczęściu, ale już nie zazdrościła, już teraz nie umiała nawet zazdrościć, tak była zrezygnowana.

Napisała zaraz długi list do Głogowskiego i drugi do Cabińskich, odwołujący swój przyjazd.

Od tej nocy walki ze sobą zmieniła się ogromnie. Próbowała się zobojętnić na wszystko, zamknąć serce i duszę dla wszystkich wrażeń zewnętrznych, ale pod tym chłodem tlało nieugaszone zarzewie, a pod tą maską spokoju i rezygnacji ukrywała się beznadziejność. Nie żałowała niczego, bo przecież świadomie zdecydowała się pozostać w Bukowcu, ale nurtowała ją coraz głębsza niechęć do otoczenia i jakiś niesłychanie subtelny żal do wszystkich. Była za młodą, za silną fizycznie, za namiętną, aby ta walka mogła wyrwać z niej wszystkie pragnienia niezaspokojone; żyły i rozwijały się w głębi nieświadomej; unicestwiała je wolą, ale to ciche mocowanie się było męczące i bezpłodne. Stawała nieraz przy oknie i ponuro patrzyła w świat, zaciskając usta, aby nie krzyknąć, aby nie wołać, że cierpi; błądziła oczyma po lasach, białawych od śniegów, zimnych, mokrych, przejętych szarugą jesieni późnej, po stacji, jakby sennej, błyszczącej oślizgłemi od wilgoci niciami szyn i dachami budynków — i gdy padały deszcze lub śniegi puchami pokrywały ziemię, gdy wichry zimowe świstały po lasach, gdy szły dnie tak krótkie, że prawie poranek łączył się ze zmrokiem i tak brudne, jak łachmany wytarzane po błotach, i gdy lasy krzyczały i mocowały się z wichrami, i gdy nie było ani nieba, ani ziemi, ani barw, ani świateł, tylko jedna plama migotała przed jej oczyma i osnuwała duszę posępną melancholją — przesiadywała dnie całe w kuchni przed kominem,

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 59
Idź do strony:

Darmowe książki «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz