Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖
Historia kołka w płocie to wydana w 1859 roku ostatnia tzw. powieść ludowa Ignacego Józefa Kraszewskiego i jednocześnie prawdopodobnie najkrótsza.
Tytułowym bohaterem jest dąbek, który rośnie na leśnej polanie. Możemy obserwować jego losy i rozwój. Jak możemy się domyślić z tytułu książki, po latach zostaje on kołkiem w płocie, który należy do ubogiej rodziny włościan, Pakułów. Głównym bohaterem historii ludzkiej jest Sachar, syn Pakułów, który dorastając staje się tym „innym” w swojej rodzinie. Jak potoczą się losy chłopca, który nie nadaje się do pracy na roli i zostaje posłany do wojska?
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historia kołka w płocie - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie mogę czytać książki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Chociaż, jakeśmy już powiedzieli, miejsce rodzinne bohatera naszego u wielkiego pnia prapradziadowskiego zawierało i sośninę i brzozę i spruchniałą lipę i łozinę i krzak tarni i osiczynę i ciemierzycę i łopuchy — nie był to właściwie las, choć przed wieki powstała z lasu polanka zwała się nawet łąką i koszono ją co roku. Takich łąk leśnych, na których wolno było leżeć i gnić kłodom, pruchnieć pniakom, zarastać trawom i wszelakiemu zielsku się rozpościerać, nie mało na naszym Wołyniu. Może być że postępowi gospodarze zakrzykną na niedbalstwo i zdumieją się nieopatrzności; ja jednak bronić muszę dziedziców i dzierżawców, którzy dają trochę swobody wszelakiemu tworowi leśnemu, bo dla oka, dla umysłu, widok tych malowniczych polanek wielce miły i wdzięczny. Są to oazy wśród naszych gąszczów i zarośli, które bujna ziemia zasiewa. Stoją na nich osamotnione drzewa stare, które oszczędziła siekiera, z powypalanemi swawolnie bokami i zadumane wspomnieniami lat dawnych, szeroko rozpościerają gałęzie; leżą odarte z kory kłody, mchami porosłe, bujają kwiaty, a słońce przedziera się przez gęstwinę i żywym promieniem ozłaca te kupki traw, szmaragdów zielonych, te leśne grządki wesoło rozkwitłych gości, których jutro czeka nieochybna śmierć od kosy wieśniaka.
Łąka nasza należała do chłopka właśnie.
Nic dziwnego, że się im patryarchalnie zawsze wydzielają najgorsze, prima charitas ab ego. We wszystkich świata językach znajdują się przysłowia, uświęcające tradycją wiekową i zgodą narodów to postępowanie baczne i oględne; a ludzie w sprawach o własną skórę niezmiernie radzi trzymać się tradycji i święcie ją szanować. Łąka nie samą trawę rodziła, jak widzieliśmy: zarastały ją także drzewa, zawalały kłody, obejmowały zielska i tarnina, najstraszniejsza z przywłaszczycieli, powoli załaziła coraz dalej, co rok maleńkiego synka lub córeczkę sadząc przy sobie na gospodarstwo.
Chłopek nie bardzo miał czas karczować, a co się tyczy starych drzew, tych nawet wycinaćby ni śmiał, gdyż choć wyrastały na jego łące, nie miał żadnego do nich prawa. Użytkował z trawy, ale postarać się o nią nie mógł i co roku mniej kosił: na to nie było ratunku.
Wypada nam tu z samego toku rzeczy poznać się z tym włościaninem, właścicielem łąki, który na losy naszego dąbczaka wywarł wpływ stanowczy. Był nim niejaki Chariton Pakuła, jeden z tych tysiąca, o których nikt nie wie prócz sąsiada, którzy stanowią cyfrę w statystyce a nie mają żadnego prawa prócz do pracy ciężkiej i stękania.
Pakułowie mieli oprócz tej łąki w lesie na pół zarosłej, trzy szmaty gruntu, rozrzucone w trzech łanach i chatę z ogrodem wśród wioski, prapradziadowską jeszcze, staruszkę, która prawdziwym cudem trzymała się nad ich głowami.
Wszystko tu cudem w tem życiu wieśniaczem, które my przyjęliśmy za fakt spełniony, nie sądząc, aby się w niem kiedykolwiek co zmienić mogło. Jak się tam ludzie rodzą, wychowują, żywią, kształcą, pracują, wystarczają temu co od nich wymagają — któż wie oprócz Boga?
Chata, gdy ją stawią z wyproszonego ukłonem i kurą drzewa, w dniach od pracy wolniejszych, wieczorami, rankami, nocami, po księżycu, sił ostatkiem — rzekłbyś, że nie postoi kilku tygodni, tak biednie się kleci i ubogo a oszczędnie obmyśla — przecież tu podparta, tam podłatana, ówdzie ściśnięta, trwa nieobliczone lata i kilka pokoleń w swem łonie wykołysze i wymorzy.
Nie jednej z nich nie pamiętają budowy, nie wiedzą początku, w ziemię wkląśnie, przysiądzie, tak że dach ledwie nie na przyzbie leży, okienko się w dziurze kryje, a ludziska w niej mieszkają, żyją, cierpią, rodzą się, umierają, zupełnie tak jak po pałacach.
Toż samo co z chatami dzieje się i z ludzmi, o których wszakże mało kto pisał, i w żadnej historji naturalnej obyczajów ich nie znajdziesz, pod pozorem że antropologja całkowicie im została poświęconą — istotne cuda!
Jawny to fałsz i niedostateczność dzisiejszej nauki antropologii, że ich do ogólnego plemienia ludzkiego zaliczono, gdy ród wieśniaczy widocznie odrębny, wątpię by do człowieczego rodzaju mógł należeć. Mnogie pokolenia szlacheckie i ekonomskie protestowały przeciwko temu i protestują batogiem, gębą, ręką i instynktowną ku nim nienawiścią.
W istocie, nie mogą to być prości jak my ludzie.
My rodzimy się z wielkiemi ceremonjami, hodujemy ostrożnie w pieluchach, chuchają na nas, wychowują jak co szklannego, poją, karmią dobranemi ingredjencjami, kładną nam łopatą w głowę mnóstwo rzeczy niezbędnych, a pomimo tych niezliczonych zabiegów nie każdy z nas wychodzi na człowieka, wielu z pozwoleniem na głupców, dużo kaleków, i to życie nasze, tak troskliwie obmyślane, nie jest najszczęśliwszym z żywotów na ziemi. Jakże może być, żeby chłopek, całkiem na łasce Bożej, przychodzący na świat sam jeden, obwinięty brudną szmatą, nie mający czasu być dzieckiem, karmiony spleśniałym chlebem, chodzący często bez koszuli a zawsze bosaka, obywający się bez żadnego wychowania i nauki, nawet religijnej, pracując od dzieciństwa do późnej starości, a często i wcale nie głupi i od nas silniejszy — miał być tego samego pochodzenia co my? Cóż to? — chyba gratia status.
Tradycja ekonomów, sięgająca potopu — gdyż ekonomowie, jak wiadomo, zaraz po wielkim kataklizmie postanowieni zostali (jednego z nich na nasienie miał z sobą w arce Noe) — dowodzi, że to jest plemię odrębne Chama i rodzaj całkiem inny a nie ludzki. Gdyby to byli ludzie jak my, pytam się, czyżbyśmy im w takiej nędzy, utrapieniu i zaparciu żyć dozwolili i zmagali się na to aby ich w niem utrzymać na wieki?
Jest to więc coś innego!... podobne do człowieka z twarzy, z mowy, z uczucia, ale między plemieniem Jafeta a Chama jest przynajmniej taka różnica, jak między cietrzewiem a głuszcem...
Chłop widocznie stworzony został przez samego Boga z przeznaczeniem tego co znosi; inaczej jakżeby wytrzymał czego my ludzie dziesiątej części znieśćbyśmy nie potrafili?
W dodatku, nie uczy się a przecież coś zna i coś umie, często bywa wcale taki nie głupi, a nam, jak wiadomo, wychowanie staranne rzedko kiedy dostateczne, i nie do każdego przylgnie.
Chłop wychowuje się, mniej więcej, jak ów dąbczak na polance, wisi u piersi matki jak tamten wypustek przy starym pniu dębu ściętego; zacząwszy ledwie pełzać, już kury od jadła odgania i z indykami wojuje, zerwawszy się na nogi gęsi pasie władając biczyskiem i mniejsze od siebie dźwiga dziecięta; dalej powierzają mu bydło rogate i nierogate, potem przechodzi na poganiacza do pługa, a ledwie ośmnaście lat doszedł, liczy się już z rękami i nogami do żniwa, pańszczyzny i gwałtów. U nas w tych leciech jeszcze paniczyków guwerner prowadzi na pasku, tłómaczyć im musi że pies kąsa a krowa bije, że ptaki mają skrzydła do latania a nogi do chodzenia, i rozpoczyna się dopiero ich wychowanie i nauka.
Gdyby to byli jednej rasy ludzie, alboby panicze w tym wieku musieli być rozumniejsi, albo parobczaki głupsze daleko. Od kolebki do dojrzałości chłopek żadnego nie ma nauczyciela krom słońca, powietrza, wody i własnego doświadczenia; rośnie jak drzewo, pije soki z matki ziemi, nikt się oń nie troszczy, nikt mu co złe a co dobre nie powie — przecież na człowieka wyrasta i dźwiga się krzepko. Gdyby to tak naszemu panięciu jak dąbczakowi i jemu, czyżby go djabli nie wzięli?
Jestem więc tego zdania, że w antropologii, kiedy już koniecznie za ludzi mają uchodzić, osobnyby przynajmniej rozdział należało poświęcić licznemu plemieniu chamskiemu (excuses l’expression), które ogólnym prawom rodu Jafetowego nie ulega.
Chariton Pakuła, pan i czasowy właściciel owej łąki, na której rósł nieświadomy przyszłych swych losów nasz kołek do płotu przeznaczony — należał tedy do owego pokolenia Chama, a że Pakułowie ci wiele wpłynęli na koleje, które naszego bohatera spotkać miały, musimy bliżej się z niemi zapoznać, mimo wstrętu, jaki w nas naturalnie tak poziome istoty wzbudzają...
Zastrasza nas tylko to, że w jednym liście z Podola czytaliśmy, iż filantropia i zajęcie włościanami lada chwila przeniosą się do przedpokojów — miałżeby ten los i naszą książkę spotkać???
Protestujemy!!! Chłop wychodzi tu epizodycznie i z konieczności — niech nas Bóg uchowa, byśmy się nim zbytecznie zajmować mieli!!!
Pakułowie ci od niepamiętnych czasów byli sobie Pakułami tylko i nic więcej — chaty ich początku nikt nie pamiętał, ani o protoplaście komu było wiadomo, gdyż księgi metryczne kilka się razy paliły. Zagroda, na której mieszkali, u sąsiadów zwała się Pakułowszczyzną, równie jak owa łąka w lesie i trzy szmaty gruntu na polach...
Dzieje wioski podają, że od mglistych czasów, w których poczęto spisywać ludzi na regestra i numerować ich jak bydło, zawsze jakiś Pakuła znajdował się we wsi Dębinie. Starożytną też była owa chata, w której się oni mieścili i archeologowie winni są bardzo, że ją na żadną dotąd nie wzięli wystawę. Na pierwszy rzut oka podobna już była raczej do wielkiego kretowiska, zieloną okrytego tarniną, niż do ludzkiej siedziby, a najwydatniejszy z niej był ogromny dach, który jak grzyb pokrywał kawalątko ziemi przez nią zajmowane. Wierzch ten był misternem dziełem wieków i ludzie nie więcej w jego wystawieniu udziału mieli od czasu.
Majster ten, który zwykle burzy tylko, tu, przez niewytłómaczoną litość, przez jakąś fantazję, podjął się umocnić co dawno upaść było powinno. Zgniłe krokwie i łaty, strupieszałą słomę dachu tak związał mchem i porostami, trawą i tajemniczemi jakiemiś środkami, że mimo dolin i pagórków, wykręceń i zwichnień, wszystko się tu trzymało najosobliwszym sposobem.
O ścianach trudno sądzić co je związywało i broniło od upadku, gdyż maluczko wychodziły nad ziemię, a okno, mające dawać światło, na pół zasunęło się w przyźbę, która dotykała dachu miejscami i stykała się z nim jak nos z brodą u starych ludzi.
Wewnątrz mieszkanie ciemne i wilgotne, podobne było do ziemianki, tak zapadło w głąb, ale miało to swoją dobrą stronę, gdyż zimą cieplejsze było i zaciszne... otulała je matuchna stara... Wprawdzie czasu wielkich deszczów stała tu nieproszonym gościem przybywająca woda w izbie i sieni, aż ją wiadrami i neckami wynosić musiano; ale na tę małą niedogodność nikt nie uważał, a pewien uczony podróżny dowodził, że w tem nie było nic nadzwyczajnego, gdyż w czasie wylewów Tybru, woda staje na półtora łokcia nad posadzką Panteonu i grobu Rafaela — czemużby jej nie wolno być miało zajrzeć do prostej chłopskiej chaty?
Wyjąwszy to, stara Pakułów siedziba wcale była porządna ciasna, ale w niej nigdy balów dawać nie myślano; brudna, ale nie było czasu na wytworność się zmagać; wilgotna, ale do jej powietrza i zapachu wszyscy byli od dzieciństwa przywykli i zdawały się im koniecznemi.
A tę nędzną jamę tak kochali ci co w niej porodzili się i żyli, jak gdyby marmurowym była pałacem. Izba główna, niegdyś zwana świetlicą, póki w niej było światło; za dawnych, lepszych czasów stawiana, dość obszerna, mieściła też w sobie co gdzieindziej dom cały. Ona była jadalnią, bawialnią, pracownią, sypialnią, spiżarnią, kuchnią i składem. Najszerzej rozgościł się w niej piec z przypieckami, zapieckiem i pieczyskiem, szeroki i wysoki, obok chlebnego stojący, z którym się łączył... na nim stał cały rzęd garnków, pod nim było schronienie kur i kaczek, a po bokach pilnowały porządku miotły, łopaty i stara opalona kociuba. Do koła szerokie rozpościerały się ławy, dźwigające u drzwi zawsze pełne wiadro wody z czerpakiem, w rogu chlebną dzieżę, czystym ręcznikiem okrytą. Tuż i stół z bochenkiem chleba gościnnym i warsztat z zawsze naciągniętym wątkiem...
Trzeba albowiem wiedzieć, że Pakułowie, oprócz zajęcia rolniczego, mieli jeszcze rzemiosło i bawili się tkactwem, od tego przemysłu coś naturalnie do dworu odrabiając...
Było zawsze zapewne niezmiernie słuszną zasadą gospodarstwa naszego, że z chłopa, który sobie czemkolwiek własnym sprytem dochodu przymnożył, ciągniono delikatnie większy przychód dla dworu... to go musiało zachęcać do pracy. I tak, jeżeli w ogródku postawił kilka ulów dla pszczółek, płacił od nich oczkowe, dawał miód lub dziesięcinę w naturze; tkacz odrabiał półsetek darmo za to, że miał warsztat lub warsztatowe uiszczał. Niezmiernie to rzecz była słuszna, gdyż wychodząc z zasady głębokiej, że wieśniak należał z kośćmi i skórą do swojego pana, czemużby, jak wół tłustości i łoju, nie miał dać cząstki swego zarobku panu, który go utuczył lub paść się dozwolił? Pakułowie zatem od czasów niepamiętnych robili półsetki do dworu i płacili certum quantum warsztatowego, biorąc tylko parę garncy zboża na szlichtę...
W owych czasach rodzina ta składała się z... O mało nie zacząłem od najstarszego po porządku, a byłbym czytelnika w błąd wprowadził, wyżej wspomniawszy o Charitonie, tu wiodąc rzecz od Semena... Żył bowiem jeszcze ojciec Charitona, ale już był całkowicie na rzecz syna abdykował, o czem nieco obszerniej powiedzieć nam wypada...
Ojciec Pakuły, Semen, zwany przez gromadę Perebendią — z powodu, że gawędzić i żartować nadzwyczaj lubił, a za lepszych swych czasów wesoło się trzymał i język miał nie dla proporcji — teraz już do zarządu gospodarstwa i spraw domowych wcale nie należał. Jak do tego przyszło, historja nie powiada, dość że staruszka znajdujemy już u własnych dzieci, we własnej chacie na łaskawym chlebie. Był to sobie zaschły grzybek zgarbiony, pomarszczony, malutki, chudzina trochę zdziecinniały i na oczy przyciemny. Może ten początek ślepoty niezupełnej pozwolił mu odpocząć i na syna zdać chatę i gospodarstwo. Nie siedział jednak Semen Perebendia z założonemi rękami za piecem, tylko z ojca przeszedł na dziecko — robił tyle co wyrostek, ale zawsze robić musiał,
Uwagi (0)