Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖
Jesteśmy w szesnastowiecznej Polsce, a dokładniej na dworze królewskim na Wawelu. Tytułowe dwie królowe to Bona Sforza i Elżbieta Habsburżanka, żona Zygmunta Augusta.
Pierwsza z nich przeciwna jest małżeństwu syna, ponieważ nienawidzi Habsburgów. Do mariażu jednak dochodzi, co nie powstrzymuje królowej przed knuciem intryg przeciwko synowej, a Zygmunt August, który jest pod wielkim wpływem matki, unika własnej żony. Czy zauważy on niewinność i dobroć żony i wyrwie się spod wpływu matki?
Historia konfliktu królowej Bony i Elżbiety Habsburżanki została spisana przez Kraszewskiego w 1884 roku. Powieść weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Petrek się uśmiechnął.
— Nic a nic — rzekł jąkając się powoli — moja służba stać kilka godzin w antykamerze, aby gawiedź się śmiać miała z kogo. Nikt nigdy nie raczył mnie użyć do niczego. Marszałek oczy odwraca.
— Bo jest ich tam dosyć przy moim panu — dodała Bona żywo, chcąc skrócić rozmowę. — Powinieneś szukać innej służby... Młody król się żeni, wiesz? — dodała ze złośliwym przekąsem — wiesz? Służby więcej albo dla siebie lub dla żony potrzebować będzie. Życzę ci, abyś się tam zapisać starał.
Dudycz skłonił się posłusznie.
— Byleby mnie przyjęto — zamruczał.
— O to się postaramy — dokończyła Bona, już zwracając się jakby w głąb pokojów swych pilno jej było — ale Dudycz ma pamiętać, że gdziekolwiek jest i będzie, przedewszystkiem moim ma być sługą.
I ręką wskazawszy na siebie, Bona oddaliła się krokiem nieco przyspieszonym.
Dudycz krótką chwilę pozostał zadumany w progu, sam jeden — otworzył potem drzwi i powrócił do antykamery, w której cichy gwar dworzan i komorników panował.
Na ławach pod oknami w pół mroku niektórzy grali w warcaby i szachy, inni śmiejąc się stłumionemi głosami coś sobie rozpowiadali. Siedzieli jedni, przechadzali się drudzy, a niektórzy śmielsi, przez drzwi otwarte i tylko kurtyną z kobierca oddzielone od antykamery, zaglądali do dalszych pokojów, w których głębi dopiero król stary swych gości przyjmował.
Dudyczowi wśród tego towarzystwa, dla którego się czuł obcym, było też nieswojo. Nikt spotykając się z nim nie okazywał ochoty do rozmowy, żaden z dworzan nie zbliżył się do niego. Dlaczego tego wieczora dłużej chciał tu pozostać, sam może nie wiedział. Spodziewał się li jakim przypadkiem choć przesuwającą się zdala widzieć Dżemmę?
Po krótkim namyśle Dudycz ostrożnie się przesuwając, tak aby nikogo z zebranych tu kupkami nie potrącił, doszedł do kurtyny, podniósł ją i cicho stąpając wsunął na puste pokoje.
Szeregiem stały one otworem, mało co oświecone, nie było w nich prawie nikogo. Przesuwały się pacholęta niosące do króla dzbany srebrne na misach złocistych, służba zamkowa i jakieś postacie do rozpoznania trudne.
Z ostatniej komnaty dość oddalonej, w której król zasiadał, zaledwie niekiedy głosy tu dochodziły. Ciszą i mrokiem obleczone stały puste izby te, dosyć wspaniałych rozmiarów, ale jak na królewskie dość przybrane skromnie.
Ławy okryte poduszkami i kobiercami stały ciężkie, krzesła na których poręczach rzeźbionych gdzieniegdzie połyskiwało złocenie, na ścianach obrazy ciemne, na innych malowania spłowiałe, od sklepień wiszące świeczniki z niepozapalanemi żółtemi świecami — nie widać było nic więcej.
Dudycz wszedłszy tu, zwolnił kroku, mógł spocząć na ławach pustych i rozmyślać bez przeszkody... Nikt mu tu ani śmiechem, ni rozmową nie wadził. Posunął się, przeszedłszy pierwszą komnatę, do drugiej, w której więcej cokolwiek światła było. Oprócz kilku świec przy ścianach, przez okno na podwórce wychodzące wpadał blask pochodni, których kilka niezgaszonych palili woźnice i pachołkowie pańscy.
Petrek miał już siąść w kącie i opatrywał miejsce, gdy zwróciwszy w głąb oczy, zobaczył naprzeciw siedzącego na ławie, rozpostartego wygodnie, z nogą na nogę założoną, starca.
Należeć on musiał do dworu, a nie był ani wysokim urzędnikiem, ani pospolitym posługaczem.
Sam wiek jego podeszły świadczył, że tu jakieś odrębne stanowisko zajmował.
Dudycz zobaczywszy starca, zatrzymał się z pewną obawą i poszanowaniem razem.
Postać była niepowszednia.
Blask od okna bijący oświetlał ją ostro, wydatnemi czyniąc rysy, którym starość nie odjęła życia, jakie w nich drgało.
Twarz była długa, czoło wysokie, wypełzłe, usta ironiczny, łagodny uśmiech trzymał jakby obojętnością zamknięte na wszystko, co oczy przeszywające chwytały. Marszczki niezliczone, fałdy i zapadliny, jakby siecią poszarpaną okrywały policzki aż do czoła, które było wygładzone i lśniące... tam na sklepieniu, gdzie królowała myśl, panowała pogoda.
Rodzaj litościwej wzgardy wybitny charakter nadawał pięknej tej głowie filozofa.
Nie w rysach, ale w ich znaczeniu było coś Sokratycznego.
Widać było, że człowiek ten wiele cierpieć, wiele przebyć a wszystko już lekceważyć musiał. Salomonowe vanitas vanitatum mówiło z każdej z tych uśmiechających się marszczek. Lecz gniewu w tym śmiechu nie było.
Ubiór wcale się na królewskie nie nadawał pokoje. Miał na sobie suknię długą na kształt opończy, z kapturkiem, pod którą innego domyślać się było można stroju.
Rękę jedną suchą, pomarszczoną, żylastą trzymał opartą na rodzaju kija, który sam tylko tłómaczył kim był ten starzec, spoczywający tu na ławie jak gdyby był u siebie w domu.
Do kija tego pstrego przyczepionych było kilka lisich ogonów i dzwonków, którym serca wyjęto, aby brzękiem nieustannym nie dokuczały.
Starcem tym był ów sławny królewski trefniś, Stańczyk, który już trzem królom, trzem braciom rzucał w oczy prawdę gorzką, sarkazmem nielitościwym i gryzącym.
Kto on był, ów Stańczyk, którego szanowali wszyscy, bał się każdy — starzec, co innego życia nie pożądał i spoczynku nie zapragnął, o tem już nawet pamięć się zatarła.
Mówiono go szlachcicem i miał powagę swego stanu, podanie głosiło niegdyś żołnierzem, który życie ledwie uniósł z Bukowiny za Olbrachta... a potem? jak się wyrzekł szczytu i nazwiska, jak spadł czy podniósł się aż do trefnisia na dworze, gadki chodziły różne. On sam o sobie nie mówił nigdy. A znał całą Polskę, wszystkie rody, ludzi, związki, charaktery, jakby żywą był kroniką.
Na prawdę nie trefnisia on tu miał urząd i obowiązki, bawił rzadko, chociaż boleśnie często, odzywał się mało. Błądził po zamku i uśmiechał się sam do siebie. Gdy kto mu rzucił pytanie, jeżeli na nie odpowiedzieć raczył, to po długim namyśle i kilku krótkiemi słowami, często jak ostrze noża włoskiego, wbijającemi się w pierś i pozostającemi w pamięci na zawsze.
Nie dziw, że Dudycz niewymowny, bojaźliwy, znalazłszy się oko w oko wobec tej potęgi, której się lękał, nie wiedział co ma począć — cofnąć się po cichu, czy pokłonić, odejść spiesznie czy się zbliżyć.
Stańczyk już miał wlepione w niego oczy. Karykaturalna ta postać bawiła go... usta zamknięte nieznacznie się ściągnęły.
— Siadaj Petrek — odezwał się stary wskazując na ławę. — Cóżeś się ty tak dziś wystroił jakby w swaty lub na wesele? A po nocy tu u nas wszystkie koty czarne i moja stara opończa warta twojego nowego sajanika.
Dudycz nie wiedział co odpowiedzieć, lecz nie śmiejąc się sprzeciwiać, zajął miejsce na ławie w przyzwoitem od trefnisia oddaleniu.
Stańczyk za nim powiódł głową.
— Słuchajno — rzekł — tyś się to do bab tak przystroił? Czy one jeszcze nie dojadły ci dosyć?
Powstał Dudycz i głową potrząsnął.
— Jam ich znać nie miał czasu.
— A teraz osolony, bezpieczny — rzekł Stańczyk — myślisz na drugie pół wieka puścić się gonionego! Hej! taniec to niebezpieczny!
Spuściwszy głowę słuchał nauki Petrek, nie ważył się ust otworzyć.
— Powiał wiatr żeniący — zamruczał Stańczyk — młodemu królowi dają panią. Zaprawdę czas aby miał jedną, nakosztowawszy się ich tylu...
Drgnął Dudycz niecierpliwie i poruszenie to ławie zapewne a Stańczykowi się czuć dało.
— Fraucymer starej pani odetchnie — mówił — gdy królowę przywiozą, a piękna Dżemma oczy śliczne wypłacze!!
Na wspomnienie swej bogini, bo tak ją Dudycz nazywał, żywo się znowu poruszył dworzanin.
— Dżemma! — powtórzył głosem dziwnym, w którym więcej coś brzmiało, niż pytanie obojętne.
Stańczyk popatrzył nań złośliwie.
— Włoszkę chciałbyś sobie wziąć — przerwał trefniś — ale dla nas Polaków, powiadam ci, wszelka włoszczyzna niezdrowa. Zjeść ją można, smakuje czasami, strawić trudno.
Mówił nie spuszczając oczu z Dudycza, a twarz śmiała mu się smutnie, tą mięszaniną bolu i ironii, która jest zwątpienia ludzkiego cechą.
Niekiedy zjawia się ona w fizyognomiach filozofów, czasem na licu szalonych. Schodzą się w niej mądrość i obłąkanie.
Dudycz wahał się ust otworzyć, wstyd mu było przed tym szydercą do słabości swej się przyznać.
Stańczyk, który zgadywał czego wiedzieć nie mógł, czytał w tym biednym Petrku jak w otwartej książce.
— Po co ci się kręcić i wisieć przy dworze — począł z cicha. — Dorobiłeś się z soli chleba, możesz mieć do woli jednego i drugiego... a służyć ci się chce! Nałóg do jarzma! kark świerzbi, gdy go co nie gniecie! Jechałbyś rzepę siać i Boga chwalić.
Dudycz się czuł dotkniętym.
— Cóż to ja? dworum nie wart? prostak taki! — zamruczał.
— Hę! — zawołał stary — może ten dwór nie wart i ciebie!
Ramiona mu się poruszyły, odwrócił głowę. Petrek pod nosem sobie coś mruczał nadąsany.
— A wy? czemu przy dworze wisicie? — dało się słyszeć w końcu. — Hm!
Trefniś twarz skierował ku mówiącemu, wyciągnął ogromną rękę swą i ciężko rzucił ją na ramię Dudyczowi.
— Prawdę mówisz — rzekł — i jam tu na nic. Stary król ogłuchł, więc nie słyszy co Stańczyk prawi, młody słuchać nie ma czasu, królowe tylko trefnisiów lubią... a no, mnie już tu nie długo i nie mam dokąd, a ty...
Rozmowa przerwaną została. W sąsiedniej komnacie króla słychać było ruch i podniesione żywiej głosy, jakby goście, którzy tam byli, zabierali się do wyjścia. Dudycz zmięszany, nie chcąc aby go tu z trefnisiem razem na jednej ławie widziano, wstał żywo i nie pożegnawszy starego pospieszył ku drzwiom bocznym uchodząc.
Stańczyk pozostał... zadumany — obie ręce sparłszy na ławie, zgarbiony, z głową spuszczoną — nie podniósł nawet oczów, gdy głośno otwarły się drzwi komnat pańskich i na jasnem tle ich ukazały się poważne postacie senatorów niewielu, żegnających starego pana.
Przodem szedł podkanclerzy Maciejowski.
Na zamku krakowskim, który podówczas ciągle jeszcze restaurowano i przyozdabiano, ku czemu też z Włoch mnogich ściągano kamieniarzy, budowniczych, rzeźbiarzy, co kolonię italską, już i tak liczną z każdym dniem powiększało — na zamku nie było izb tak wiele, aby nawet najpotrzebniejszych królowi senatorów pod bokiem jego umieścić.
Znaczną część komnat zajmowały kobiety, służba, dwór starej królowej, która dla siebie ludzi wielu potrzebowała, a w miarę jak wpływ jej rosnął, około Zygmunta stawało się puściej coraz, przy Bonie ludniej.
Ci nawet, których król nieustannie radzić się i posiłkować niemi musiał, na mieście szukali kwater u dostatniejszych kupców. I najwierniejszego a najniezbędniejszego doradzcę pańskiego biskupa płockiego Maciejowskiego los ten spotkał, że na zamku gościem bywał tylko, choć tu kancelarye się jego mieściły. Może też dostojny mąż ów rad był temu, że choć przez chwilę jedną dnia swobodniej, szpiegów, oczu i uszu niechętnych nie lękając się, mógł odetchnąć a z przyjacioły swemi się naradzić i spocząć.
Smutne zaprawdę było położenie tych niewielu doradzców króla starego, którzy przy nim stojąc, resztę jego dostojeństwa ratując, całemu wojsku licznemu, nieprzebierającemu w środkach, zauszników Bony czoło stawić musieli. Coraz trudniejszą walka się stawała, a rycerzy do nich brakło. Szeregi zacnych mężów się przerzedzały... Król z każdym dniem starzał i stawał się słabszym. Dawna energia uparta Jagiellonów, żelazny opór ojca, miękły złamane chorobą i umiejętnemi napaściami Bony, która znała dobrze małżonka i nie wahała się dla postawienia na swojem, uciekać do ostatecznych środków.
Naprzeciw Maciejowskiego ze spokojem, męztwem i powagą wiodącego bój ten z królową, stał ów osławiony, z małego wyrosły Gamrat, dzisiaj przeciwko kościelnym prawom i obyczajowi razem zasiadający na dwóch najwyższych stolicach biskupich, Gniezna i Krakowa. Kto był ten Gamrat, do którego się Sulimowie niechętnie dawniej przyznawali, o którym prawiono jak o Ciołku (a był jego wychowańcem i domownikiem), że w kurpiach z Podgórza, pieszo o kijku do szkół krakowskich przywędrował?
Człowiek-zagadka był niezawodnie wielce zdolnym i równie przewrotnym, odważnym, zuchwałym dorobkowiczem.
Ciołek, co z syna karczmarza doszedł za łaską Aleksandra najwyższych w kościele dostojeństw, był mu wzorem, królowa Bona narzędziem, jak on jej sługą i powiernikiem. Pomimo króla, który go nie lubił, pomimo wszystkich zacnych i poczciwych, co się nim brzydzili... mimo niesławy jaką był okryty, Gamrat dobił się czego tylko pragnął, i był wraz z Boną panem niemal Polski tej, której słabnący Zygmunt zwał się królem.
Około biskupiego pałacu przy Gamracie gromadziło się co służyło Włoszce, przy Maciejowskim i Tarnowskim hetmanie co wiernem pozostało królowi.
Kamienica, którą w rynku zajmował Maciejowski, gdy do willi swej nad Prądnikiem uciec dla spoczynku nie mógł, wprawdzie na zewnątrz od innych się nie różniła wielce, ani od nich była piękniejszą, ale wszedłszy wewnątrz łatwo się poznawało mieszkanie człowieka, który wykwintnego nabył smaku, długim za granicą, szczególniej we Włoszech pobytem.
Stosunki ówczesne dwu krajów były tak ścisłe, jakby ich wielkie nie dzieliły przestrzenie.
Małżeństwo królewskie z Boną ze Sforziów ożywiło je, lecz ono też było skutkiem bardzo dawnych i nieustannych Polski z Włochami związków.
Dość jest przerzucić spisy ówczesnych dostojników kościoła, profesorów akademii, lekarzy naszych, panów, wodzów, aby się przekonać, iż mało który z nich nie uczył się we Włoszech, nie wywiózł z nich idei, nauki, smaku, kierunku przyszłego życia.
Nie było miesiąca w roku, ażeby ktoś z Krakowa nie został wysłany do Rzymu, lub ztamtąd nie wrócił. Roiło się młodzieżą naszą w Padwie i Bononii. Uczyli się tam i katedry zajmowali Polacy, jak ów Struś, najsławniejszy z lekarzy w Polsce, który dla niej katedrę medycyny porzucił.
Podkanclerzy Maciejowski, liczny — dla samych spraw, które się w jego kancelaryi gromadziły — dwór młodzieży utrzymywać musiał. Ztąd mieli wyjść ci, co później zasłynęli na najwyższych dostojeństwach... tu się młodzież kształciła do praktycznego życia.
Oprócz niej, do Maciejowskiego się garnęło wszystko co z boleścią patrzyło na rządy Bony, faworytów, Gamrata, cudzoziemców bez miłości kraju wyzyskujących go... Tu, jeżeli radzić nie było można, zaboleć otwarcie było wolno.
A bolano tem więcej, że przyszłość nie obiecywała się jaśniejszą, bo młody król Zygmunt August, którego
Uwagi (0)