O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej - Halina Górska (czytelnia internetowa darmowa .TXT) 📖
Na baśniową opowieść O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej autorstwa Haliny Górskiej składa się dwanaście historii opiewających przygody nieustraszonego rycerza. Mimo przeciwności losu bohater realizuje krok po kroku przepowiednię, stanowiącą oś konstrukcyjną całego tekstu.
Ponadczasowa opowieść o wielkiej odwadze i wielkiej miłości, okraszona elementami magicznymi, wprowadza młodych czytelników w zaczarowany świat rycerskich cnót — dzielności, lojalności, poświęcenia i honoru.
- Autor: Halina Górska
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej - Halina Górska (czytelnia internetowa darmowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Halina Górska
Nie rozmyślał już więcej Gotfryd, jeno skrzypki do piersi swej przycisnąwszy wprost na skrzydła ptaków skoczył i uleciał.
Patrzy książę Gotfryd, a tu nad nim niebo bezkresne, a pod nim przestrzeń morza niezmierzona, a więzienie jego już ledwie w dali widać!
Zrozumiał tedy, iż wolny jest, i ręce przed siebie wyciągnąwszy wołać całą mocą piersi począł z radości, co mu jak wino do głowy szła i serce rozsadzała.
A gdy już ze szczęścia nieco ochłonął, na skrzydłach ptaków się położywszy, zaczął na skrzypkach swoich pieśń dziękczynną Bogu grać.
I popłynęła ta pieśń w górę, a taka była czysta, tak rozmodlona, taka srebrzysta i świetlista, że święty Piotr, furtian26 niebieski, choć gwaru ziemskiego nie lubi i bramę niebios pilnie zamyka, roztworzył27 ją na oścież, by mogła wzlecieć jak ptak, prosto przed tron Pana.
A święty Michał, wódz archanielskich zastępów, który w złotej zbroi straż niebieskiego kasztelu28 czyni, ostrożnie miecz swój długi, o tęczowe mury z diamentu dzwoniący, w górę uniósł, by hałasu najmniejszego nie czynić.
I przestały śpiewać chóry anielskie i z zapartym tchem jej słuchały...
I święta Cecylia29 jej słuchała w podziwie i zdumieniu wielkim, bo i ona grać by piękniej nie umiała...
I Chrystus, co w zamyśleniu po ogrodzie rajskim wśród lilii białych chodził, zatrzymał się i swe święte, zadumane oczy na ziemię zwrócił, grajka, co tak się modlił, szukając.
A gdy spojrzenie jego na ów ptaków korowód, co Gotfryda niósł, padło, to zdziwiły się ptaki, że nie tylko ciężaru chłopca nie czują, ale i zmęczenia żadnego.
Tymczasem zapłonęła i zgasła nad morzem łuna zachodu, pociemniało niebo i jedna po drugiej wschodzić poczęły gwiazdy.
Patrzył Gotfryd w niebo tysiącem srebrnych świateł roziskrzone i zdawało mu się, że to spoglądają na niego oczy aniołów, a jeden z nich, matka jego, delikatną, przesłodką dłoń na oczach mu kładzie.
Zasnął tedy książę Gotfryd na skrzydłach ptaków, między niebem a morzem kołysany.
O księciu Gotfrydzie opowieść trzecia
Kiedy nazajutrz zbudził się Gotfryd, to złoty świt rozproszył już ciemności. Przetarł oczy, rozgląda się — nie ma ani ptaków, ani morza.
Wkoło góry błękitne o śnieżnych szczytach, a on sam w dolinie na murawie miękkiej leży. Porwał się Gotfryd, w górę spogląda, a tu jeszcze ostatnie sznury znikających ptaków widać. Mewy to były właśnie i skrzydła ich białe wschód różaną i złotą barwą malował. Pojął tedy, że ptaki go śpiącego tutaj złożyły, a same dalej poleciały. Smutno się jakoś i nieswojo Gotfryd poczuł. Dokąd iść? Dokąd wędrować? Jakże sobie dać samemu radę w szerokim obcym świecie?
Podjął Gotfryd z ziemi skrzypki, które obok niego ptaki złożyły, i uśmiechnął się smutnie.
Ot — pomyślał — jedyny przyjaciel wierny i obrona moja.
Przesunął pieszczotliwie po strunach — zapłakały skrzypki i nuż się skarżyć a jęczeć, a zawodzić...
Popłynęła piosenka rzewna, powtórzyły ją echem góry od łąki do łąki, od doliny do doliny.
Usłyszeli ją pastuszkowie, co kozy wesołe i płochliwe i krowy poważne a stateczne, dzwonkami pobrzękujące, i owieczki bielutkie paśli.
Usłyszeli ją pastuszkowie i powiada jeden do drugiego:
— A cóż to za grajek taki po górach chodzi i tak gra, aż serce w piersiach płacze? Chodźmy zobaczyć i posłuchać!
I poszli w stronę, skąd dochodził głos piosenki, kijami długimi kozy wesołe a płochliwe i krowy poważne a stateczne, dzwoneczkami pobrzękujące, i owieczki bielutkie przed sobą pędząc.
Obudził się z zadumy stary baca30, co może ze sto już miał lat, a był pastuszków opiekunem i naczelnikiem, gdy na lato w góry z bydłem wychodzili.
Słucha, słucha i tak go ta piosenka za serce chwyciła, że choć mało kiedy z szałasu swego wychodził, za pastuszkami się powlókł.
Przyszli więc do doliny owej, skąd ich dźwięki pieśni dochodziły. Widzą — chłopię małe, jak anioł piękne, o oczach jak gwiazdy szafirowe, stoi i na skrzypkach wygrywa. Otoczyli go kołem i słuchają.
A tak ich ten smutek z piosenki wiejący rozbiera, tak im do serca idzie, że jaki taki łzy rękawem koszuli ociera.
I krowy, i owce posmutniałe stoją, i kozy nawet o figlach nie myślą. A każdemu się co innego przypomina. Jednemu, że mu siostrzyczka maleńka na wiosnę umarła, innemu, że w chacie chleba nie ma, innemu jeszcze, że kożucha na zimę pewnie nie dostanie, a jaszcze innemu, że pawie pióro od czapki zgubił.
A znowu krowie się jednej przypomniało, jak to jej cielątko zabrali, a owcy, jak się w górach zabłąkała i mało jej wilk nie porwał, a kozie, jak się do ogrodu z kapustą zakradła i jak ją pastuch kijem wybił...
A stary owczarz znowu wspomniał sobie, że żonę dawno pochował, synowie w świat powędrowali, a on sam jak kołek na świecie ostał i nie będzie mu miał kto oczu zamknąć, gdy umierać przyjdzie... Wiadomo — każdy ma swoje smutki i kłopoty.
A tymczasem w sercu Gotfryda jakaś radość i nadzieja budzić się poczęły. Cóż u licha! Czy to on mazgaj jaki, żeby się świata dalekiego bał? I czegóż właściwie te skrzypce tak płaczą a zawodzą? Czyż nie powinny się raczej radować, że niebo takie jasne, łąki takie zielone, strumienie srebrzyste, a on sam wolny... hej, wolny!...
I jak nie utnie smyczkiem!
Hej, to ci muzyczka zadźwięczała! A siarczysta, a zawrotna, a weselna, a skoczna! Hej! Miły Boże!
Zapomnieli wszyscy o tym, co im dolega!
Zatupali nogami pastuszkowie i jak w taniec nie pójdą!... A za nimi jak nie skoczą kozy i owce, a nawet krowy — choć powoli i z godnością...
Wziął się pod boki stary owczarz — nie taki on znowu stary, jak się to wydaje — jeszcze zdrowy, jeszcze krzepki31, jeszcze lepiej niż niejeden młody poskakać może! Hu! Ha!
A skrzypki coraz to zawrotniej, weselej, siarczyściej ucinają.
Tańczą już teraz i ptaki w powietrzu, i ryby w wodzie, i obłoki na niebie, a drzewa niemal ze skóry nie wyskoczą, że to niby nóg nie mają i tańczyć nie mogą...
Krzyknął owczarz Gotfrydowi:
— Przestań, na miłość boską, chłopcze, bo jak dalej grać będziesz, to góry z posad ruszą i tańczyć pójdą!
Roześmiał się Gotfryd, smyczek rzucił, a stary pastuch się tak do niego ozwie:
— Grajku miły! Należałoby cię za tę muzykę kołaczami32 białymi, miodem i winem ugościć, ale cóż, kiedy ni kołaczy, ni miodu, ni wina nie mamy. Jeśli jednak chlebem czarnym, mlekiem i serem nie pogardzisz, to chodź z nami!
Poszedł Gotfryd chętnie i ochoczo, bo dopiero teraz poczuł, że głodny i spragniony jest wielce.
Usadzili go pastuszkowie pod drzewem cienistym, w kubku glinianym mleka podali i na liściu paproci poziomek, co je właśnie uzbierali, baca zaś chleba i sera mu przyniósł.
Radzi byli pastuszkowie gościowi swemu i ciekawi, skąd i dokąd wędruje i co zacz jest, ale stary owczarz nie pozwolił Gotfryda o nic rozpytywać.
— Nie godzi się — rzekł — wędrownikowi się naprzykrzać, póki nie odpoczął i nie nasycił głodu i pragnienia.
Dopiero gdy Gotfryd się posilił, zagadnął go owczarz:
— Skąd jesteś, grajku miły, i dokąd idziesz?
— Z dalekiego jestem kraju, zza morza — odpowie na to młody książę — a idę, gdzie oczy poniosą.
— Grajku miły — zapyta owczarz zdziwiony — a nie idziesz do krewnych lub przyjaciół?
— Odumarli mnie — odpowie Gotfryd — rodzice, nie mam krewnych ni przyjaciół. Idę, gdzie mnie oczy poniosą!
Zamyślił się owczarz i tak się ozwał:
— Nie zostałbyś to, chłopcze, z nami? Będziesz nam na skrzypkach grywał, a my się z tobą wszystkim, co sami mamy, dzielić będziemy.
A pastuszkowie nuż go prosić i zachęcać:
— Fujarki cię z wierzby kręcić nauczymy, do boru na jagody i grzyby zabierzemy, chodaki33 ci lipowe zrobimy, najpiękniejsze owce ze stada do pasienia damy!...
I został Gotfryd z nimi, a nie żałował tego.
Wesołe bowiem było życie w górach, choć często i chłodno, i głodno bywało. Nauczył się wkrótce Gotfryd po drzewach i skałach piąć, przez pieniące się górskie potoki skakać, ogniska rozkładać, zaginione owce po śladach odnajdywać, o świcie się zrywać, ze wzejściem gwiazd na posłaniu z liści usypiać.
Kochali go bardzo pastuszkowie dla serca jego dobrego i piosenek przecudnych i czy to przy zabawie, czy przy posiłku zawsze mu pierwsze chcieli ustępować miejsce. Ale Gotfryd zawsze się na bok usuwał, nigdy nad innych nie wynosząc się.
Miłował go także wielce stary owczarz, ale że to nie z jednego pieca chleb jadł, więc kiedy chłopcy czasem rozpowiadali, jak to, gdy będą dorośli, wilki wytępią, by owiec nie porywały, albo jak to gospodarzami zostaną i rolę orać będą, uśmiechał się i głową trząsł. Nie mógł on zapomnieć zdarzenia jednego, które w rok potem, gdy Gotfryd w góry przywędrował, zaszło i wielkim wszystkich dziwem34 napełniło.
A było to tak: Przypędzili raz pachołkowie z pobliskiego zamku stado koni do wody. A był pomiędzy nimi rumak jeden tak piękny, że chyba jeszcze ludzkie oko drugiego takiego nie widziało. Grzywa lśniąca jak srebro, a miękka jak jedwab, oczy płonące a dumne, chrapy delikatne a latające, nogi wysmukłe, no, jednym słowem — cudo! Gotfryd, gdy tego konia zobaczył, oczu od niego oderwać nie mógł i wraz35 pachołków prosić zaczął, żeby mu się na nim przejechać pozwolili.
Roześmieli się pachołkowie i powiadają:
— Konia tego nikt dosiąść nie może. Dwunastu rycerzy go ujeździć próbowało i każdy był zadowolony, jeśli kości całe wyniósł. Diabeł to jakiś, a nie koń. Nasz pan to go raz ze złości i desperacji wielkiej omal nie zabił. Żal mu się go tylko zrobiło, że taki ładny.
Tak prawią pachołkowie, a Gotfryd słuchać nie słucha, tylko wciąż w konia jak w tęczę patrzy. Oczy mu jak młodemu żbikowi błyszczą, nozdrza się rozdymają, a na twarzy się to biały, to purpurowy robi. I nagle, jak nie rzuci się do konia, jak nie skoczy mu na grzbiet, nim pachołkowie i pastuszkowie krzyknąć zdołali!
Rzucił się w tak szalony galop koń, że tylko mignął Gotfryd przed ich oczyma, gdy w błyskawicznym pędzie wokół łąki przejeżdżał. Zarył się tylnymi kopytami w ziemię i dęba stanął.
Wszyscy zamknęli oczy, bo już się im zdawało, że Gotfryd z roztrzaskaną głową na ziemi leży, ale aż oniemieli ze zdumienia, gdy po chwili ujrzeli, że chłopiec prosto i spokojnie, oklep36 i bez strzemion na wściekłym koniu siedzi i ani drgnie.
Sam się rumak tym zdziwiony wydawał, bo chwilę spokojnie bez ruchu stał, a potem gniew go widać ogarnął, bo jak nie zacznie najdziksze harce wyprawiać! I w prawo, i w lewo, i naprzód, i w tył się rzuca, dęba staje, pędzi jak opętany, wprost na skały, z potępieńczym jękiem, do rżenia niepodobnym, na ziemię się rzuca, białą pianę z pyska toczy — daremnie: Gotfryd spokojny i zimny, prosty jak strzała, na jego grzbiecie siedzi i nawet się rękami grzywy nie chwyci.
Zmęczył się wreszcie koń i rwać się przestał, a wówczas Gotfryd łąkę na nim trzy razy dookoła objechał, lekko na ziemię zeskoczył i jak gdyby nigdy nic po skrzypki do szałasu poszedł, bo był już dawno nową piosenkę pachołkom obiecał.
Pokiwał głową stary owczarz i rzekł:
— Oj, niedługo będzie on tu z nami bydło pasał! Na rycerza jest wielkiego, jakiego jeszcze na świecie nie było, przeznaczony!
I łzy mu się w oczach zakręciły, bo sam nie wiedział, jak będzie bez Gotfryda i jego piosenek żyć.
A piosenki Gotfryda coraz większą sobie sławę zdobywały.
Z najdalszych wsi gospodarze słuchać przychodzili, Gotfryda do siebie na zimę, kiedy pastuszkowie w doliny wrócą, zapraszając. Przychodzili go słuchać i rycerze z okolicznych zamków i na dwory go swoje chcieli zabierać, ale Gotfryd z pastuszkami się rozstać nie chciał. Żył więc po dawnemu, latem w górach, zimą w chatach rolników.
A tak się cały lud górski w pieśniach jego rozmiłował, że się żadne wesele ani chrzciny obyć bez niego nie mogły.
O księciu Gotfrydzie opowieść czwarta
Wśród stada, które Gotfryd wraz z pastuszkami pasał, była kózka, którą sobie szczególnie upodobał i do której przywiązał się wielce. Śliczne to było zwierzątko! Sierść miało długą i białą jak mleko, oczki czarne, bystre i wesołe. Zawsze w pląsach, zawsze w skokach, nieraz pastuszków figlami swymi uciesznymi rozweselała, ale i kłopotu było z nią co niemiara, bo często się od stada odłączała i trzeba jej było długo po skałach i zaroślach szukać. Aż razu pewnego jak znikła, tak i ślad za nią przepadł. Szukali jej pastuszkowie dzień, szukali drugi i trzeci, aż wreszcie przestali.
— Widać — powiadają — wilcy ją zjedli, daremny trud i zachody.
Ale raz nocy jednej, bardzo jasnej i miesięcznej37, jak to często w lipcu bywa, budzi się Gotfryd, który między innymi pastuszkami przy ognisku spał, i słyszy coś niby daleki dźwięk dzwoneczka. Uniósł się na rękach. Słucha... Ani chybi — to kózka musi być w pobliżu! Jej to dzwoneczek, od wszystkich w stadzie inny, co go jej baca na jarmarku zeszłego tygodnia kupił, wyraźnie gdzieś niedaleko słychać!
Zerwał się więc i nikogo nie budząc, w stronę, skąd go ów dzięk dochodził, pobiegł.
Ale choć mu się
Uwagi (0)