Darmowe ebooki » Powieść » Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 44
Idź do strony:
ostatek mocy”.

Dniało nieraz, zanim znużona popadała w słaby półsen, w krótkie zapomnienie się, w półczuwanie. Budził ją każdy ruch chłopca, jego chrapanie albo mowa przez sen. W tych stanach półświadomości zawsze uciekała z tych miejsc obcych „do domu”, to znaczy do Siedlec. Słyszała w głębi swej głowy stuk kół pociągu i widziała niezmierzone obszary pól, lasów, pustek i pastwisk tej ziemi przeogromnej — Rosji — która była jej więzieniem. Skryte, radosne, iście złodziejskie marzenie podpowiadało jej perypetie czynu: zabrać Czarusia, zawiązać w węzeł trochę rzeczy i czmychnąć. Uciec z tego wygnania! Zwiać! Wiedziała w każdym ocknieniu, że to jest niemożliwe, że tego być nie może, że Seweryn nigdy by na to nie przystał. Czyż nie miałby prawa powiedzieć, że uciekła dlatego, że w Siedlcach jest Szymon Gajowiec?

To imię i to nazwisko miało moc czarodziejską. Ono tu odsłaniało dawne, wiosenne poranki i letnie dni, których już nie ma na ziemi. Miała znowu siedemnaście lat i tę radość w sercu, której już nie ma na ziemi. Wiedząc o tym doskonale, że to jest gruby i śmieszny nonsens, była znowu sobą, dawną, młodą dziewczyną. Kochała znowu Szymona Gajowca sekretnie, skrycie, na śmierć — jak wtedy. Była znowu na śmierć kochana przez tego wysmukłego, pięknego młodzieńca — jak wtedy. Przeżywała swój niemy romans. Czeka znowu na jego wyznanie — długo, tęsknie. Ale on nie powiedział jej nigdy ani słowa! Ani jednego westchnienia, ani jednego półsłóweczka! Tylko w tych ciemnych, głębokich oczach jego płonie miłość. Och, nie romans, nie miłostka, nie radosny flirt, lecz posępna miłość. Jakże mógł ośmielić się na wyznanie miłosne, jej, pannie z „domu” siedleckiego, on, biedny kancelista z „Pałaty”37, a nadto pochodzący z chłopów podlaskich czy tam z jakiejś drobnej zagonowej szlachty. Toteż milczał, aż się domilczał! Przyjechał Seweryn i wydano ją bez gadania. Wspominała znowu odjazd swój z mężem do Rosji. Stoi oto w oknie wagonu, uśmiechnięta, szczęśliwa, młoda mężatka. Mnóstwo ludzi, wszyscy znajomi, całe miasto. Gwar, kwiaty, uściski, pozdrowienia, życzenia. A w głębi peronu, z dala, sam jeden, oparty o framugę okna — tamten. Jęk przerzynał duszę na nowo. Widziała jego oczy i uśmiech pełen śmiertelnej boleści.

Wspominała dnie dawne, urocze chwile, kiedy przechadzali się nad wodą stawu w Sekule, nad wodą niezapomnianą, pokrytą wodnymi liliami. Pamiętała każde jego słowo owoczesne, cichą rozmowę o unii podlaskiej38, o męczeństwie, katowaniach, przymusach. W duszy jego unia podlaska i cała owa kraina smutna a pełna tajemnicy miała jak gdyby kaplicę swoją. On to jeden wiedział o wszystkim, wszystko znał z aktów, z papierów urzędowych, z tajemnych raportów. On jeden stał nad drogami tego kraju jak samotny krzyż. Jej tylko jednej powierzał sekrety. I tak go oto zdradziła... Wspominała wycieczkę jedną do Drohiczyna39, drabiniastymi wozami, w licznym towarzystwie młodzieży. Jakże było wesoło, jaka wiosna była w duszach!

Po drodze zatrzymano się obok starej unickiej kapliczki, zabitej gwoździami i skazanej na zagładę. Wspomniała sobie oczy Gajowca, oczy wzniesione na zeszłowieczny w głębi obraz. O Boże, tego człowieka odrzuciła, podeptała, zabiła na duszy!... Wspominała po raz tysięczny ów list jego okrutny, gdy się rozeszła wieść, że wychodzi za Seweryna — list na sześciu stronicach, błagalny, żebrzący, zamazany strugami łez, obłąkany list Gajowca. Podarła go wówczas, lecz słowa tego pisma żyły w jej duszy. Czytała je w pamięci swej, jak wtedy na strychu, gdy targała włosy i omdlewała z rozpaczy. Na wspomnienie imienia tego człowieka, któremu nigdy nie uścisnęła ręki, do którego nie wyrzekła jednego czulszego wyrazu, wiosna ojczysta pachniała w jej duszy. On to był jej nauczycielem, przewodnikiem, cichym mistrzem — ach, i wybranym ze wszystkich ludzi na ziemi! Wszystko przeszło, nastało straszne oddalenie w czasie, w przestrzeni — narodził się Czaruś — a przecie tamten człowiek nie umarł w duszy. Gdyby nawet nie było go już na ziemi, błogosławiła jego pamięć...

Od męża nadchodziły listy dość często. Był na linii bojowej, gdzieś w Prusach Wschodnich, ponad Mazurskimi Jeziorami40. Listy jego były jednostajne, niemal urzędowe, suche i zawierające zawsze te same zwroty. Oczywiście nie skarżyła się mężowi na syna — przeciwnie, w sposób kłamliwy chwaliła go za cnoty, których ani cienia nie ujawniał. Ojciec dziękował w listach swych Cezaremu za tak chwalebne prowadzenie się i postępy w naukach. Matka odczytywała te ustępy zatwardziałemu recydywiście i osiągała na chwilę coś w rodzaju skruchy i żalu za grzechy. Ale niechże który z kolegów, jakiś tam Misza czy Kola, gwiźnie pod oknem, już było po skrusze i mocnym postanowieniu poprawy!

Raz tylko przystąpiło coś do Cezarka. Był zwyczaj, iż w miejscowej kaplicy katolickiej śpiewano w niedzielę na chórku. Cezary miał bardzo ładny głos i kilka już razy śpiewał solo przy akompaniamencie fisharmonii. Ksiądz, Gruzin, wychowany w głębi Rosji i nieprzychylnie usposobiony dla Polaków, niechętnie zgadzał się na te śpiewy, jednak tolerował je ze względu na liczną polską kolonię. Pewnego jesiennego poranka Cezary śpiewał na chórku starą, pospolitą pieśń:

O Panie, co losy ludzkości 
dzierżysz w dłoni Swej, 
Stojących na progu wieczności 
do łona przytulić chciej...41 
 

Gdy się zaniósł od samotnego śpiewu, chwyciło go coś za serce. Niepojęta, głucha tęsknota za ojcem sięgnęła do ostatecznej głębi w jego duszy. Czuł, że lada chwila zaniesie się od płaczu. Śpiew jego stał się przejmujący i piękniejszy ponad wszelką pochwałę. Stary, sterany, zapity urzędnik, który już słabo język polski pamiętał, ledwie mógł sobie dać radę z akompaniamentem — drżącymi palcami chwytał współtony, ażeby nic nie uronić, ażeby — uchowaj Boże! — nic nie zepsuć w tej pieśni, co się stała wieszczeniem ponadludzkim, zaiste modlitwą przed Panem. Zdawało się słuchaczom, że to anioł niebiański zstąpił z kościelnego obrazu, stanął przy klawikordzie i zaśpiewał za grzesznych ludzi pieśń błagalną.

Ten kościelny nastrój odszedł jednak równie szybko, jak przyszedł. Za murami kaplicy Czaruś był sobą, a raczej był we władzy wspólnego szału, który go wraz z kolegami opętał. Uczucie tęsknoty za ojcem, nieodparte i głębokie, napotkało na swej drodze obawę wobec możliwości powrotu rodzica. Olbrzymia bania swobody stłukłaby się natychmiast. Trzeba by znowu przyczaić się, udawać świętoszka, grzeczniusia, pracowniczka, który o niczym nie myśli, tylko o szkolnej i pozaszkolnej nauce. Ani mrumru już wtedy o własnej woli, o bujaniu samopas, dokąd oczy poniosą, i o tym nienasyconym upajaniu się wolnym powietrzem, jakie daje młodociane rozpasanie.

Częstokroć zresztą owo rozpasanie przybierało formy dziwnie pospolite. Koledzy schodzili się u jednego ze współpróżniaków i, niby to w wielkiej tajemnicy, śpiewali najbardziej znane i najbardziej oklepane pieśni rosyjskie. Po śpiewach następowały karty. Ten i ów kochał się. Cezary jeszcze się w nikim nie kochał, ale wiedział, że taka pozycja istnieje i jest w modzie.

 

Seweryn Baryka nie pokonał Niemców nad Mazurskimi Jeziorami. Przeciwnie — wiał na wschód z resztą armii. Długo nie było od niego wieści, a gdy wreszcie nadeszła, to już zupełnie skądinąd. Był w Karpatach42. Parł na Węgry. Przysyłał stamtąd wiadomości, tak samo suche i jednobrzmiące. Każdy list zaczynał się od pytań o Cezarego i kończył nieskończonymi dla niego pozdrowieniami. Ani jednego słowa, ani wzmianki o powrocie! Bitwy, oblężenia, pochody, śniegi, doliny i góry, góry, których Cezary nadaremnie szukał na mapie.

 

 

Położenie żony i syna było zabezpieczone. Już sama pensja oficerska, wypłacana punktualnie, wystarczyłaby najzupełniej. Nadto Seweryn Baryka przed pójściem na front wyjął z safesu43 bankowego znaczną część swych oszczędności, zamienił na złoto i „na wszelki wypadek” zakopał w piwnicy wraz z biżuterią i co cenniejszymi przedmiotami ze srebra i złota. Samych pieniędzy było kilkaset tysięcy. Przy ceremonii zakopywania, dokonanej w nocy z całą ostrożnością i premedytacją, była obecna pani Barykowa i Cezary. Część kapitału pozostawiona w banku, znowu „na wszelki wypadek”, służyła do doraźnego użytku i dowolnego rozporządzenia. Z tego matka i syn mogli czerpać, ile chcieli, na swe potrzeby, na opłatę lekcji języków, muzyki, śpiewu, tańca, konnej jazdy, łyżw, wrotek, motocyklu, roweru, łodzi motorowej, aeroplanu, samochodu oraz wszelkiej innej manii czy fanaberii jedynaka, o jakiej tylko dusza jego zamarzyć mogła.

Cezarek dbał o to, żeby „rachunek bieżący” nie spleśniał w banku. Próbował wszystkiego, co mu strzeliło do głowy. Matka zgadzała się na wszystko, a raczej musiała na wszystko przystawać, co podyktował. Jeździł tedy po lądzie i po morzu, a nawet latał po powietrzu. Nie można powiedzieć, żeby się wcale nie uczył albo nawet źle uczył. Lubił na przykład muzykę i grał dużo, w czasie lekcji i poza lekcjami. Czytał mnóstwo wszelakich książek. Przechodził z klasy do klasy, tak i owak łatając braki systematycznych i porządnych studiów, jak to bywało za czasów ojcowskich, kiedy trzeba było przysiadywać fałdów dzień dnia44 i wszystko pilnie odrabiać do ostatniego udarien’ja45.

Po roku, dwu, trzech latach, o ojcu dalekim — w istocie — jak gdyby słuch zaginął. Baryka był wciąż w armii. Czynił ofensywy i doznawał defensyw, lecz nie przyjeżdżał. Raz doniósł, że był ranny, że leżał w szpitalu, kędyś daleko, na granicy rdzennej Polski. Długo potem nie pisał. Gdy potem list nadszedł, był to skrypt nieoficjalny, datowany z innego miejsca pobytu.

W tym czasie Cezarek wyrastał na samodzielnego, a raczej samowładnego młokosa. O ojcu — jakoś zapomniał. Myśl o ojcu — było to widmo przestarzałych zakazów, padół jakiś ciemny, z którego zionęło uczucie dziwnie bolesne, ściskające, a nade wszystko smutne, tęskne, lecz zarazem w niepojęty sposób własne i rodzone. Cezary nie lubił myśleć o ojcu. Czasami jednak chwytało go w pół drogi, ni to w objęcia, błędne widmo — zatrzymywały pośrodku zabawy niewidzialne ręce. Coś go czasami ciągnęło w odmęt smutku i żalu, który się nagle pod nogami otwierał. Trzeba było potem zabijać to uczucie, które nosiło wśród kolegów nazwę chandra46, wysiłkami na łódce, na rowerze, na motocyklu albo na dzikim kozackim koniu. W ciągu tych długich wojennych lat matka stała się dla Cezarego czymś tak podatnym, powolnym, użytecznym, własnym, posłusznym względem każdego zachcenia i odruchu, że, zaiste, był to już jego organ, jak ręka lub noga. Nie znaczy to wcale, żeby Cezarek był złym synem, a jego matka niedołężną ciapą. Lecz tak dalece zrosły się te dwa organizmy, a jeden tak do drugiego należał, iż stanowiły jedno duchowe ciało. Z wolna i konsekwentnie Cezarek zajmował miejsce Seweryna jako źródło decyzji, rady, planu i rzutu oka na metę daleką oraz jako rozkazodawca. Nie zajmował się domem i jego sprawami, lecz od niego wszystko zależało. Wiedzieli wszyscy, iż pani Barykowa odbiera i wręcza pieniądze tudzież wykonywuje47 polecenia, ale rządzi piękny Cezarek.

W dostatnio urządzonym mieszkaniu wszystko zostało na miejscu, jak było w chwili odjazdu Seweryna Baryki. Ani jeden ciężki mebel nie został inaczej przestawiony w salonie — ani jedna książka inaczej położona na biurku w gabinecie pana domu. Tak samo wszystko tkwiło na miejscu, jak gdyby tegoż dnia rano wyszedł do swego urzędu „na przemysłach”. Oto gazeta, którą czytał w przeddzień wyjazdu — oto drogocenny nóż do rozcinania kartek, jeszcze, zda się, ciepły od ujęcia przez jego dłoń, tkwi w środku rozłożonego tomu. Mieszkanie to, można by rzec, było obrazem potężnego państwa, w którego obrębie się przytuliło. Jak tam, tak i tu wszystko stało potężnymi pracami ustanowione i z dawna ujęte w kluby.

Gospodarz nie wracał. W trzecim roku wojny nie było od niego żadnej wieści tak długo, iż żona, a nawet lekkomyślny syn popadli w rozpacz. Informacje w urzędach wojskowych były jakieś mętne i niepewne. Raz powiedziano, że major „Siewierian Grigoriewicz Baryka” — zaginął. Kiedy indziej wyjaśniono, że dostał się „prawdopodobnie” do niemieckiej czy austriackiej niewoli. Wreszcie odpalono natarczywe pytania zimnym ciosem, z pewnym ironicznym zmrużeniem urzędniczego oka, iż przepadł w otchłaniach wojny, wieść o nim zaginęła tak dalece, iż o tym człowieku nic zgoła nie wiadomo. Rozpacz nieszczęsnej kobiety przechodziła wszelkie granice.

 

 

Nie tu jednak były granice, a nawet nie tutaj jeszcze było państwo rozpaczy. Nasunęło się to państwo wielkie i dzikie, niewiarogodne i niepojęte jakoby zagon tabunów tatarskich, z przestworów Rosji i z czasu. Jednego dnia rozeszła się w mieście Baku lotem błyskawicy wieść: rewolucja48! Co znaczyło w praktyce owo słowo, nikt objaśnić nie umiał, a gdy było najmądrzejszego poprosić o wyjaśnienie, na pewno orzekł coś innego niż poprzedni znawca i co innego niż jego następca. Jeżeli kto wiedział cokolwiek realnego o istocie rewolucji, to chyba tylko sam Cezary Baryka, gdyż on to ją właśnie z miejsca wszczynał. Przede wszystkim, z dawna już słysząc, że jest gdzieś jakaś rewolucja, przestał „uczęszczać” do swej ósmej klasy. Wraz z nim co gorliwsi wyznawcy jego sposobu myślenia i postępowania. Nadto — przebrał się po cywilnemu. Niezupełnie zresztą: czapka uczniowska bez palmy, marynarka cywilna. Gdy zaś dyrektor gimnazjum, spotkawszy go na mieście, w najniewinniejszej myśli zapytał, czemu to paraduje po cywilnemu, w czapce na bakier i ze szpicrutą — trostoczkoj49 — w ręku, Cezarek tąż szpicrutą — trostoczkoj — wymierzył dyrektorowi w sensie odpowiedzi dwa z dawna zbiorowo wyśnione indywidualne ciosy: jeden w prawe ucho, a następnie drugi w lewe. Zbiegowisko uliczne nie stanęło po stronie pokrzywdzonego dyrektora, lecz właśnie po stronie napastnika Baryki. Cezary odszedł spokojnie do domu, otoczony aureolą, niosąc w ręku sławną odtąd trostoczkę. Skoro zaś dyrektor gimnazjum, zwoławszy radę pedagogiczną, wydalił Cezarego Barykę z tej szkoły, ze wszystkich innych gimnazjów bakińskich i ze wszystkich szkół w państwie, gdyż zalecił go do tak zwanego „wilczego biletu” — to był to akt najzupełniej nieszkodliwy, gdyż Cezary Baryka nie kwapił się już do żadnej szkoły w tym państwie. Inne mu

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 44
Idź do strony:

Darmowe książki «Przedwiośnie - Stefan Żeromski (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz