Pamiętnik egotysty - Stendhal (na czym czytać książki txt) 📖
Pamiętnik egotysty to druga z powieści Stendhala o charakterze autobiograficznym — po Życiu Henryka Brulard. Została opublikowana w 1892 roku.
Dotyczy życia Stendhala w Paryżu w latach 1821–1830. Opisuje różne relacje z ludźmi — zarówno towarzyskie, jak i z kobietami. Opowiada także o swojej podróży do Anglii, w celu zobaczenia sztuk Szekspira, którego uznaje za jedną z najważniejszych osób w życiu. Powieść nie została ukończona i opublikowano ją wiele lat po śmieci autora.
Marie-Henri Beyle, piszący pod pseudonimem Stendhal, to jeden z najsłynniejszych francuskich pisarzy początku XIX wieku. Był prekursorem realizmu w literaturze — uważał, że zostanie zrozumiany dopiero przez przyszłe pokolenia. Sformułował koncepcję powieści-zwierciadła.
Czytasz książkę online - «Pamiętnik egotysty - Stendhal (na czym czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stendhal
Była to dla mnie ciężka przeprawa, w 1821, iść pierwszy raz do domów, w których przyjmowano mnie życzliwie wówczas, gdy byłem przy dworze Napoleona (there51 szczegółowo o tych salonach). Odkładałem, odwlekałem bez końca. Musiałem wreszcie przywitać się z przyjaciółmi, których spotkałem na ulicy; dowiedziano się o mojej bytności w Paryżu, zaczęto mi brać za złe moją opieszałość52.
Hrabia d’Argout, mój kolega (byliśmy razem audytorami53 w Radzie Stanu), bardzo dzielny, tęgi pracownik, ale bez inteligencji, był parem Francji54 w 1821. Dał mi kartę do Izby Parów, gdzie toczył się proces gromadki biednych głupców, cierpiących na nierozwagę i brak logiki. Nazywano, zdaje mi się, ich sprawę sprzysiężeniem z 19 czy 29 sierpnia55. Cudem doprawdy nie spadły ich głowy. Tam ujrzałem pierwszy raz pana Odilona Barrot, małego człowieczka z siną brodą. Bronił jako adwokat jednego z tych biednych dudków, którzy biorą się do konspiracji, mając tylko dwie trzecie albo trzy czwarte odwagi, jakiej potrzeba na to wariactwo. Logika pana Odilona Barrot uderzyła mnie. Stałem zazwyczaj za fotelem kanclerza, pana Dambray, o krok lub dwa. Zdawało mi się, że prowadził całą tę rozprawę dość uczciwie jak na arystokratę.
Był to ton i wzięcie pana Petit, właściciela Hotelu Brukselskiego, ekslokaja pana de Damas, ale z tą różnicą, że pan Dambray był mniej dystyngowany56. Nazajutrz wychwalałem jego uczciwość u hrabiny Doligny. Była tam kochanka pana Dambray, tęga kobieta trzydziestosześcioletnia, bardzo świeża; miała swobodę i wzięcie panny Contat w jej ostatnich latach. (To była niezrównana aktorka, często ją widywałem w 1803, zdaje mi się).
Źle zrobiłem, że się nie zbliżyłem z ową kochanką pana Dambray, szaleństwo moje byłoby dla mnie rekomendacją w jej oczach. Uważała mnie zresztą za kochanka, lub jednego z kochanków, pani Doligny. Byłbym znalazł lekarstwo na moje cierpienie, ale byłem ślepy.
Jednego dnia wychodząc z Izby Parów57, spotkałem kuzyna mego, barona Marcjala Daru. Upierał się przy swoim tytule; poza tym najlepszy człowiek w świecie, mój dobroczyńca, mistrz, który mi udzielił — w Mediolanie w 1800 i w Brunszwiku w 1807 — tej odrobiny sztuki, jaką posiadałem w postępowaniu z kobietami. Miał ich dwadzieścia dwie w swoim życiu, i to bardzo ładne, zawsze to, co było najlepszego pod ręką. Spaliłem portrety, włosy, listy etc.
— Jak to! Jesteś w Paryżu? Odkąd?
— Od trzech dni.
— Przyjdź jutro, brat się ucieszy.
Jaka była moja odpowiedź na to przywitanie tak życzliwe, tak przyjacielskie? Odwiedziłem tych zacnych krewnych ledwie w sześć czy osiem lat później. I wstyd, iż nie pokazałem się u moich dobroczyńców, sprawił, że nie byłem tam ani dziesięciu razy do ich przedwczesnej śmierci. Około 1829 umarł kochany Marcjal Daru, ociężały już i stępiały wskutek nadużycia afrodyzjaków58, o które parę razy miałem z nim sceny. W kilka miesięcy później, siedząc w Kawiarni Roueńskiej, wówczas na rogu ulicy du Rempart, zdrętwiałem, widząc w dzienniku wiadomość o śmierci hrabiego Daru. Wskoczyłem w kabriolet ze łzami w oczach i popędziłem pod numer 81 ulicy de Grenelle. Zastałem tam lokaja, który płakał, i sam płakałem rzewnymi łzami. Czułem się bardzo niewdzięczny. Dopełniłem miary niewdzięczności, wyjeżdżając tegoż wieczora do Włoch, o ile mi się zdaje59. Przyśpieszyłem swój wyjazd — byłbym umarł z boleści, gdybym wszedł do tego domu. W tym także było trochę tego szaleństwa, które mnie czyniło tak pociesznym w 1821.
Młody Doligny bronił również jednego z tych nieszczęśliwych dudków, którzy chcieli konspirować. Z miejsca, które zajmował jako adwokat, zobaczyl mnie, nie było sposobu nie odwiedzić jego matki. To był tęgi charakter, to była kobieta. Nie wiem, czemu nie skorzystałem z niezmiernie serdecznego przyjęcia, aby jej opowiedzieć swoje zgryzoty i poprosić o radę. Tam również byłem bliski szczęścia, bo rozsądne słowo usłyszane z ust kobiety byłoby miało na mnie zupełnie inny wpływ niż perswazje, jakie sam sobie czyniłem.
Bywałem często na obiedzie u pani Doligny. Za drugim czy trzecim razem zaprosiła mnie na śniadanie z kochanką pana Dambray, wówczas kanclerza. Zrobiłem dobre wrażenie i byłem głupi, żem się nie zadomowił w tym życzliwym towarzystwie: czy jako szczęśliwy, czy jako nieszczęśliwy kochanek, byłbym tam znalazł trochę zapomnienia, którego szukałem wszędzie, na przykład w długich samotnych przechadzkach na Montmarte i do Lasku Bulońskiego. Bywałem tam tak nieszczęśliwy, że od tego czasu nabrałem wstrętu do tych uroczych miejsc. Ale wówczas byłem ślepy. Dopiero w r. 1824, kiedy przypadek dał mi kochankę, znalazłem lekarstwo na swoje zgryzoty.
To, co piszę, wydaje mi się bardzo nudne. Jeżeli tak pójdzie dalej, to nie będzie książka, ale rachunek sumienia. Nie mam prawie żadnych szczegółowych wspomnień z tych czasów burzy i namiętności.
Codzienny widok owych konspiratorów w Izbie Parów przejął mnie głęboko tą myślą: zabić kogoś, z kim się nigdy nie mówiło, to tylko zwyczajny pojedynek. W jaki sposób żadnemu z tych dudków nie przyszło do głowy naśladować L[ouvela]60?
Moje wspomnienia z tej epoki są takie mgliste, że nie wiem doprawdy, czy to w 1821, czy też w 1814 spotkałem kochankę pana Dambray u pani Doligny.
Zdaje mi się, że w 1821 odwiedziłem pana Doligny jedynie w jego zamku w Corbeil, a i na to zdecydowałem się aż po paru zaproszeniach.
Miłość dała mi w r. 1821 cnotę bardzo pocieszną: czystość.
Mimo moich protestów w sierpniu 1821 panowie Lussinge, Barot i Poitevin, widząc moje przygnębienie, urządzili cudowną kolacyjkę z dziewczętami. Barot, jak się przekonałem później, jest jednym z pierwszych talentów w Paryżu do tego dość trudnego rodzaju przyjemności. Kobieta jest dla niego kobietą tylko raz, mianowicie pierwszy. Wydaje 30000 ze swoich 80000 franków, a z tych 30000 franków przynajmniej 20000 na dziewczęta.
Barot zorganizował tedy wieczór wraz z panią Petit, jedną ze swoich dawnych kochanek, której, jak sądzę, pożyczył był właśnie pieniędzy na urządzenie zakładu (to raise a brothel61) przy ulicy du Cadran, na rogu ulicy Montmartre, czwarte piętro.
Mieliśmy mieć Aleksandrynę, w pół roku potem utrzymankę najbogatszych Anglików, wówczas debiutantkę od dwóch miesięcy. Zastaliśmy około ósmej wieczór przemiły salonik, mimo że na czwartym piętrze, szampańskie w lodzie, gorący poncz... Wreszcie zjawiła się Aleksandryna w towarzystwie pokojówki, która miała poruczone62 czuwać nad nią. Poruczone przez kogo? Zapomniałem. Ale musiała to być wielka powaga, bo widziałem w rachunku zabawy, że jej dano dwadzieścia franków. Aleksandryna zjawiła się i przeszła wszystkie oczekiwania. Była to duża dziewczyna, siedemnasto- lub osiemnastoletnia, już dojrzała, miała czarne oczy, które później odnalazłem na portrecie księżnej Urbino przez Tycjana, w galerii florenckiej. Z wyjątkiem włosów Tycjan zrobił jej portret. Była słodka, wcale nieonieśmielona, dość wesoła, skromna. Oczy moich kompanów stały się jak błędne od tego widoku. Lussinge ofiarowuje jej kieliszek szampana, którego nie przyjęła, i znika wraz z nią. Pani Petit przedstawia nam dwie inne dziewczyny, wcale niezłe, ale powiadamy jej, że ona sama jest ładniejsza. Miała cudowną nóżkę. Poitevin uprowadził ją. Po straszliwie długiej pauzie Lussinge wraca, blady.
— Na ciebie kolej, Beyle. Cześć następnemu! — wykrzyknięto.
Zastałem Aleksandrynę na łóżku, trochę zmęczoną, prawie w stroju, a dosłownie w pozie księżnej Urbino Tycjana.
— Porozmawiajmy choć dziesięć minut — rzekła filuternie63. — Jestem trochę zmęczona, pogawędźmy. Niebawem odnajdę ogień młodości.
Była urocza, nie widziałem może nic równie ładnego. Nie było w niej zbytniego wyuzdania, wyjąwszy oczy, które stopniowo zamigotały szałem, lub jeśli kto woli, namiętnością.
Spudłowałem kompletnie, zupełne fiasko. Uciekłem się do środków zastępczych, poddała się. Nie bardzo wiedząc, co robić, chciałem wrócić do tych ręcznych igraszek — odmówiła. Wydała się zdziwiona. Powiedziałem jej parę rzeczy dość zręcznych jak na moją pozycję i wyszedłem.
Ledwie Barot zajął moje miejsce, usłyszeliśmy wybuchy śmiechu, które doszły nas przez trzy pokoje.
Nagle pani Petit wyprawiła inne dziewczęta i Barot przyprowadził nam Aleksandrynę w szczupłym stroju
— Mój podziw dla kochanego Beyle — rzekł, parskając śmiechem — sprawi, że pójdę w jego ślady. Przyszedłem się wzmocnić szampanem.
Wybuch śmiechu trwał dwadzieścia minut, Poitevin tarzał się po dywanie. Zdumienie Aleksandryny było nieopłacone — pierwszy raz dziewczynie zdarzył się taki wypadek.
Moi kompani chcieli wmówić we mnie, że ja umieram ze wstydu i że to jest najnieszczęśliwsza chwila mego życia. Byłem tylko zdziwiony, nic więcej. Nie wiem czemu, myśl o Metyldzie ogarnęła mnie w chwili, gdy wchodziłem do tego pokoju, którego Aleksandryna stanowiła tak ładną ozdobę.
Później przez dziesięć lat nie byłem ani trzy razy u dziewcząt. A pierwszy raz po uroczej Aleksandrynie to było w październiku czy w listopadzie r. 1826. Byłem wówczas pogrążony w rozpaczy.
Spotkałem z dziesięć razy Aleksandrynę we wspaniałym powozie, który miała w miesiąc później, i zawsze dostało mi się przyjazne spojrzenie. Wreszcie po kilku latach uroda jej zgrubiała, jak bywa u takich dziewcząt.
Od tego czasu uchodziłem za „bajbardzo65” u trzech towarzyszy życia, których mi dał los. Ta piękna reputacja rozeszła się w świecie i mniej lub więcej trwała aż do czasu, gdy pani Azur zdała sprawę z moich rycerskich czynów. Ten wieczór zbliżył mnie bardzo z Barotem, z którym do dziś się lubimy. To może jedyny Francuz, w którego domu spędziłbym z przyjemnością dwa tygodnie. To najszczersze serce, najzacniejszy charakter, człowiek najmniej inteligentny i najmniej wykształcony, jakiego znam. Ale nie ma równego sobie w dwóch talentach: robieniu pieniędzy, nie grając nigdy na giełdzie, i zawiązywaniu znajomości z kobietą, którą ujrzy na spacerze lub w teatrze. Zwłaszcza ostatni z tych talentów doprowadził do mistrzostwa.
Bo też to jest dla niego konieczność. Wszelka kobieta, która obdarzyła go swymi względami, staje się dla niego bez płci.
Pewnego wieczora Metylda mówiła mi o pani Bignami, swojej przyjaciółce. Opowiedziała mi sama z siebie jej miłostkę bardzo znaną, po czym dodała:
— Niech pan powie, co za los! Co wieczora, wychodząc od niej, kochanek jej szedł do dziewczyny.
Otóż, kiedy opuściłem Mediolan, zrozumiałem, że ten morał nie należał zgoła do historii pani Bignami, ale był ostrzeżeniem pod moim adresem.
W istocie co wieczór, odprowadziwszy Metyldę do jej kuzynki, pani Traversi, z którą przez niezgrabstwo66 nie postarałem się zapoznać, szedłem skończyć wieczór u czarującej, boskiej hrabiny Cassera. I przez nowe głupstwo, pokrewne temu, jakie popełniłem z Aleksandryną, odtrąciłem raz miłość tej młodej kobiety, najmilszej może ze wszystkich, jakie znałem, a wszystko, aby zasłużyć w obliczu Boga na to, aby Metylda mnie pokochała. Odtrąciłem, z tą samą inteligencją i z tych samych pobudek, słynną Vigano, która jednego dnia, schodząc z całym swoim dworem po schodach — a był między jej dworzanami dowcipny hrabia de Saurau — przepuściła wszystkich, aby mi powiedzieć:
— Panie Beyle, powiadają, że pan się kocha we mnie.
— Mylą się, pani — odpowiedziałem z najzimniejszą krwią, nawet nie całując jej w rękę.
Ten niegodny postępek zyskał mi śmiertelną nienawiść owej kobiety inteligentnej a zimnej. Nie kłaniała mi się, kiedyśmy się spotkali nos w nos na którejś z ciasnych ulic Mediolanu.
Oto trzy wielkie głupstwa. Nigdy nie daruję sobie hrabiny Cassera (dziś jest to najcnotliwsza i najszanowniejsza kobieta w mieście).
Oto inne towarzystwo, kontrast tego, o którym mówiłem w poprzednim rozdziale. W 1817 człowiek, którego pisma najbardziej podziwiałem, jedyny, który miał na mnie ogromny wpływ, hrabia de Tracy67, odwiedził mnie w Hotelu Włoskim przy placu Favart. Nigdy nie byłem równie zdziwiony. Uwielbiałem od dwunastu lat Ideologię tego człowieka, który będzie sławny kiedyś. Przesłano mu egzemplarz mojej Historii malarstwa we Włoszech.
Spędził ze mną godzinę. Podziwiałem go tak bardzo, że z pewnością zrobiłem fiasko68 przez nadmiar uczucia. Nigdy mniej nie myślałem o tym, aby błyszczeć, ani o tym, aby być przyjemnym. Zbliżałem się do tej szerokiej inteligencji, oglądałem ją zdumiony, szukałem u niego światła. Zresztą w owym czasie nie umiałem jeszcze być inteligentnym.
Improwizacja spokojnego dowcipu przyszła mi aż w roku 1827.
Pan Destutt de Tracy, par Francji, członek Akademii, był to mały staruszek, bardzo foremny, o wykwintnej i oryginalnej powierzchowności. Nosi zazwyczaj zielony daszek, pod pozorem, że cierpi na oczy. Widziałem jego przyjęcie [urządzone] w Akademii przez pana de Ségur69, który mu naplótł głupstw w imię despotyzmu cesarskiego — było to w 1811, zdaje mi się. Mimo że należałem do dworu, czułem głęboki niesmak. „Popadniemy w barbarzyństwo wojskowe, zrobią się z nas generały Grosse” — powiadałem sobie. Ów generał, którego widywałem u hrabiny Daru, był to jeden z najtępszych rębajłów70 gwardii cesarskiej — to wiele powiedziane. Miał akcent prowansalski i palił się zwłaszcza do tego, aby rąbać Francuzów wrogich człowiekowi, który mu dawał żreć. Tacy ludzie stali się dla mnie czymś tak nienawistnym, że w wieczór po bitwie pod Moskwą, widząc co kilka kroków szczątki paru generałów gwardii, mimo woli rzekłem: „Paru chamów mniej!” — odezwanie, które omal mnie nie zgubiło i które robiło wrażenie nieludzkości.
Pan de Tracy nigdy nie pozwolił malować swego portretu. Uważam, że podobny jest do papieża Klemensa XII71 (Corsini), takiego, jak się go widzi w Santa Maria Maggiore72, w pięknej kaplicy po lewej od wejścia.
Obejście jego — o ile go nie napadną złe humory — jest urocze. Zrozumiałem ten charakter aż w 1822. To stary donżuan73 (patrz operę Mozarta, sztukę Moliera etc.). W zły humor wprawia go wszystko. Na przykład w jego salonie pan de La Fayette74 był trochę większym człowiekiem od niego (nawet w 1821). Następnie, Francuzi nie ocenili Ideologii ani Logiki. Pana de Tracy powołały do Akademii upiżmowane75 retory76 jedynie jako autora dobrej
Uwagi (0)