Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖
Opowieść o tym, jak Prusaka nauczyć porządku po polsku (z cyklu historii pisanych „ku pokrzepieniu serc”).
Hrabia Wentzel Croy-Dülmen ma wszystko, czego może pragnąć młody mężczyzna: ogromny majątek, powodzenie u kobiet i z high life'u, i z półświatka, dobraną kompanię przyjaciół do wspólnych zabaw oraz zdrowie i urodę. Miary szczęścia absolutnego dopełnia całkowity brak nadzoru ze strony starszych.
Jednak spotkanie z pewną tajemniczą, niewrażliwą na jego wdzięk i przymioty damą całkowicie odmieni jego życie, czyniąc mało wartościowym wszystko, co miał dotychczas, za to wyznaczając mu nowe, niełatwe do osiągnięcia cele.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Między ustami a brzegiem pucharu - Maria Rodziewiczówna (biblioteki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
— To Panu Bogu na chwałę... stuła na twój ślub, chłopaku.
— Po cóż ten pośpiech gorączkowy? Zbutwieje cioci robota. Szkoda!
Panna Dora von Eschenbach wzniosła do sufitu spiczasty nos i szkła okularów i westchnęła żałośnie.
Wentzel popił ten srogi wyrok na stułę łykiem kawy i zaśmiał się.
— To westchnienie, ciociu, było brzemienne krytyką i potępieniem. Czego cioci się chce? Towarzystwa jakiej książęcej peroneli36 niby mojej żony? Niech ciocia sobie wypisze tuzin dam próżniaczek do kompanii. A może ciocia lubi dzieci? Możemy z misji sprowadzić parę chińskich bachorów. Obejdzie się to wszystko bez współudziału mej osoby!
— Wentzel, Wentzel! Żartujesz ze świętych rzeczy. Każdy porządny człowiek musi się ożenić!
— Każdy porządny człowiek powinien unikać poufałości z kobietami! Nieprawdaż, ciociu?
— No, tak, zapewne... są grzechy...
— Z tego wynikające. Słyszałem o tym. Otóż ja nie chcę mieć grzesznych stosunków. Nie chcę się starać, oświadczać, bo to, widzi ciocia, doprowadza do uścisku dłoni, do gorących spojrzeń, do pocałunków. Ergo37, ja się boję żenić, bo to... niemoralne!
Miał minę mistyczno-zgorszoną.
Ciotka Dorota pokręciła głową.
— Ach! Boże! — westchnęła znowu.
— Zamiast wzdychać, proszę zajrzeć do listu majora. O żeniaczce nie warto myśleć, bo ja się pojedynkuję za parę godzin... i może być... caput38!
— Co ty?!... Jezusie, Mario! Znowu?!... Co miesiąc się bijesz... Ach, ja nieszczęśliwa! Co to będzie, co to będzie!
— Nic nie będzie! Na co ciocia wzywa imienia boskiego nadaremno! Wszakżem nie baran na rzeź. Czy mogę zapalić papierosa?
Nic nie odrzekła, bo zanosiła się od płaczu, lamentując przerywanym głosem.
Hrabia pokiwał głową.
— Otóż macie kobiety! I ciocia chce, żebym jeszcze drugą sprowadził do duetu! Jedna po siostrzeńcu, druga po mężu... ładny koncert!
Staruszka z żałości rozgniewała się.
— Tak, tak, kobiety! Gadaj to komu innemu. Masz mnie za tak naiwną! Wiem wszystko! Może to nie o jedną z tych bezecnic stawiasz życie na kartę! Gdzie gromy niebieskie na te szkaradnice, Magdaleny, Samarytanki! Czemu ich nie pławią i nie palą, nie piętnują żelazem! Sodoma, Gomora!
— Gwałtu! Z cioci byłby istny Torquemada39! Aż mnie dreszcz chwyta!
Hrabia się śmiał z całego serca, ale panna Dorota puściła wodze swej boleści i oburzenia.
— Zginiesz przez nie, jeśli się nie upamiętasz40, nie ożenisz, nie będziesz domu pilnował! Okropność! Zabiją cię!
— Ciocia mnie ma za niepospolitego gamonia! Nie myślę ginąć za byle co! Ale kiedy ciocia mi wymyśla, to zmykam. Sądziłem, że znajdę pochwałę i zachętę, a tu łzy! Fe, ciociu, c’est mauvais genre41!
Wstał i pochylił się nad jej ręką.
— No, zgoda! Proszę się rozchmurzyć. Biję się nie o żadną Samarytankę, jak to ciocia nazywa, ale o to, że Wilhelm Wertheim nazwał mnie Metysem i polskim warchołem! Co, jest racja? Za to go rozpłatam jak szczupaka, daję słowo honoru! Niech ciocia spyta kapitana Assenberg, jak się fechtuję! To zabawka dla mnie.
Staruszka otarła łzy i spojrzała mu w oczy.
— Gdy twój ojciec... świeć, Panie, jego duszy... powziął ten szalony projekt, jam go błagała na klęczkach, by zaniechał. Nic nie pomogło. Oczarowali go w Polsce. To kraj wpół dziki. Mają tam gusła, rzucają uroki, dają pić zioła jakieś! Słyszałam o tym od poważnych ludzi. Czarna magia, szatańskie sprawki! Szatan opętał biednego Ralfa! Przeczuwałam nieszczęście! Spełniło się! Ty pokutujesz! Ach, te Polki! Major Koop zawsze mi powtarza: „Wentzlowi nikt nie ufa, boją się sprzeniewierzenia i odstępstwa. Dlatego nie wzywają go na żadną posadę, obserwują go i czekają”. Ach, żebyś się ożenił z córką księcia H., nieufność by znikła!
Ciocia Dora, jak zając po wielu kluczach42, wróciła do punktu, skąd wyszła.
— Nie boję się polskich czarów! — odparł hrabia, marszcząc brwi. — Nie pójdę śladem ojca! Co zaś do posad, jeśli mi przyjdzie ochota, nie ja, ale rząd będzie mnie prosił. O to może ciocia być spokojna.
— Więc pojedynek nieodwołalny? — szepnęła.
— Obydwaj nie należymy do tchórzów.
W tej chwili otworzyły się drzwi salonu; zajrzała posępna twarz Urbana.
— Konie podane!
— Co, już jedziesz? Ach, Boże, jakże mi straszno! Weź szkaplerzyk na piersi, chłopaku. Będę się dzień cały modliła za ciebie.
— Dziękuję! Nic mi nie będzie. Dziś wieczorem przyjdę do cioci na herbatę. Do widzenia!
Za drzwiami roześmiał się jak szalony.
— Co prawda, wolę pożegnanie z Aurorą; ta mi dopiero da szkaplerzyk!
Zamruczał, potem zbiegł szybko na dół, zatrzymał się, zwrócił się do lokaja i spytał lakonicznie:
— Nun43?
Urban się wyprostował jak we froncie.
— Kamienica przechodnia na dwie ulice, stróż spał noc całą, nikogo nie widział. Oto spis lokatorów.
— Zum Teufel44! Co dalej?
— Baron Schöneich czeka na pana hrabiego.
— Weź szpadę i ruszaj na kolej; bierz bilety na stację Kirschmühl i czekaj na mnie.
— Słucham!
Baron Schöneich, kolega i przyjaciel Wentzla, przybył dość zdziwiony nagłym wezwaniem.
— Pewnie się bijesz? — zawołał na wstępie.
— Jakbyś zgadł.
— O co?
— O moją piętę achillesową vel45 polską.
— Z kim?
— Z Wilhelmem.
— Głupstwo! Will pewnie był pijany, a ty, wiadomo, szukasz wrażeń. Czemuś mnie ominął na sekundanta? Wiesz, to obraza!
— Ty, poważny dyplomata! Dostałbyś jeszcze nosa od kanclerza. Zresztą, taki pojedynek... Jakbym z tą szafą wojował! Ech!
Schöneich pokręcił głową.
— Co prawda, tych pojedynków trochę za gęsto. Jesteś strasznie drażliwy, Wentzel. Na twoim miejscu ja bym, dla zatkania gęby natrętom, wszedł do izby46 i urządził co dzień ruladę z Polaków. Masz porywającą wymowę.
— Ba, przy śpiewie, winie i kobietach, ale nie w waszym sejmie. Brr! Co tam za nudy!
— Ha, to urządź krucjatę na Poznań.
— Do diabła z konceptami! Powiedz choć raz co rozsądnego.
— Wstąp do służby.
— Na przykład do jakiej?
— Do dyplomacji. Jesteś na to stworzony.
— Skąd ten pewnik? — zaśmiał się Croy-Dülmen.
— Wyznaję, że to nie moje spostrzeżenie, ale Herberta. Wczoraj była mowa o ambasadorach u ministra W. Stary, jak go znasz, facecista47. „Poseł — powiada — powinien grać zawsze rolę kochanka. Kto się zna na galanterii i miłości, ten będzie doskonałym ambasadorem”. A na to Herbert: „Poślijcie do Francji Wentzla Croy-Dülmen: nie będzie strachu o Alzację i miliardy! On wam Galię w róże uwieńczoną przyprowadzi do stóp! Dacie mu za to, zamiast pensji i orderu, kotylion48 z paryżanek”. Śmiano się z tego cały wieczór.
— Herbert rad by mnie się pozbyć z Berlina.
— No, sądzę, iż przede wszystkim z jednego pałacu Berlina. Biedaczysko schnie z zawiści.
Croy-Dülmen ruszył ramionami.
— On zawsze ma gust na cudze. Póki wolne i nieogłaskane, milczy; gdy kto wyróżni i zdobędzie, wydziera włosy i szaleje. Z taką taktyką niedaleko zajedzie. On mnie ambasadorem, a ja jego zrobiłbym wielkorządcą australijskich kolonii. Niech obdziera ludożerców!
Spojrzał na zegarek i poruszył się niespokojnie.
— Otóż, Michel, chciałem cię prosić, abyś na wypadek jakiej katastrofy ze mną popalił papiery w tym biurku co do jednego, bo widzisz...
— Widzę, że ci bardzo pilno mnie się pozbyć! Zum Henker49! Te pamiątki nie zginą, i ty także, bądź spokojny! Cha! Cha! Kręcisz się jak fryga.
— Cóż chcesz, boję się spóźnić na pojedynek.
— Uhm, pojedynek, ale bez sekundantów. No, no, ambasadorze, ruszaj, ruszaj! Przyjdę wieczorem powitać cię jako zwycięzcę. Bywaj zdrów!
Po chwili sławne na cały Berlin taranty50 hrabiego stały u bramy hrabiny Aurory.
Ciocia Dorota odprawiała koronkę, a piękna pani mówiła cała wzburzona.
— Wiesz, jeżeli ten błazen cię zadraśnie, to ja mu zrobię coś okropnego... ja, ja...
— Wypowiesz mu swój dom! — podchwycił hrabia.
— Wypowiem! — potwierdziła energicznie, jakby mówiła: poćwiartuję go żywcem.
Szyderczy grymas przeszedł twarz Wentzla.
— Za taką ofiarę, mój skarbie, zachowam dla ciebie dozgonną wdzięczność — rzekł z całym przejęciem.
Dopiero w drodze do Kirschmühl pozwolił sobie w myśli na krytyczną uwagę:
— Ciekawym, co by Lidia zrobiła okropnego Wilhelmowi w razie mego zadraśnięcia. Pewnie pokazałaby mu język. No, no, już to te damy nie bywają rozrzutne w pamięci o pokonanych! Trzeba imponować albo nie istnieć! Imponujmy!
Nie udało mu się tak, jak sobie tego życzył.
Obu przeciwników rannych odwieziono do domu. Baron miał przebite ramię i rozcięty szpetnie prawy bok, Wentzel dostał cięcie przez głowę: bił się jeszcze, ale krew mu zalała oczy, a przeciwnik omdlał. Obwołano hrabiego zwycięzcą.
Nędzny to był triumf. Szpada rozpłatała mu głowę i czoło do czaszki. Schöneich zastał go w szponach trzech chirurgów. Kłócili się po łacinie.
— Musi być znak — wołał jeden.
— Nie będzie przy zimnych okładach — przeczyli dwaj drudzy.
Tu pacjent wmieszał się do rozmowy.
— Albo będzie, albo nie będzie. To się zobaczy przy końcu. Tymczasem róbcie początek, panowie.
— Rozsądne zdanie — potwierdził najstarszy medyk, przyjaciel domu hrabiego, zabierając się do roboty.
Schöneich powitał bohatera uśmiechem.
— Przyszedłem palić owe dokumenty — rzekł wesoło. — Czy ci nie wstyd dać się opiętnować?
— Odbiję się na Assenbergu. Nie nauczył mnie jednego pchnięcia, osioł.
— Przy twym amatorstwie ufam, że się z czasem wykształcisz! Hu! Co to za szczerba! Będzie miał szramę na całe życie.
— Nie będzie przy użyciu zimnej wody! — poczęli wołać medycy.
Staremu doktorowi Voss drgnęła ręka z irytacji. Wentzel skrzywił się z bólu.
— Czego się gapisz! — krzyknął na Urbana. — Idź i uspokój panią we frontowym domu.
— Jaką panią? — zagadnął udając naiwnego Schöneich.
Ciocia Dora spędziła dzień we łzach i modlitwie. Gdy kareta wróciła z dworca i zatrzymała się u lewego skrzydła, a do niej nikt nie przychodził, przemogła wstręt, jaki czuła do tej części domu, i zbiegła sama po nowiny. Wszystkie drzwi zastała otworem. Służba była w ruchu. Dotarła niepostrzeżona aż do sypialni. Ujrzała swego chłopaka w pokrwawionej koszuli, wokoło krwawe szmaty, nad nim trzech rzeźników i Urbana bladego jak ściana. Tylko Schöneich rozparty w fotelu kiwał się tu i tam, gwiżdżąc — a sam ranny dowcipkował po swojemu.
Staruszka już miała wejść, już podniosła nogę, gdy ją przykuł do podłogi żartobliwy głos barona.
— Doktorze, zacerujcie gładko, żeby piękne usta nie obraziły się na szramach.
Ciocia Dora zatuliła uszy dłońmi i uciekła z tego piekła. W takiej chwili — taka mowa! O, czasy! O, młodzieży!
W chwilę potem Urban ją uspokoił ze strony hrabiego, ale ona nie zdecydowała się na powtórne odwiedziny. Miała dosyć próby.
Stary doktor postawił na swoim. Szrama została pomimo zimnej wody i innych sposobów; rozcinała czoło wyraźną poprzeczną bruzdą.
Honor swój niemiecki opłacił Wentzel, a może piękne oczy nieznajomej dziewczyny odjęły mu zręczność i siłę.
Miał pamiątkę po owej burzliwej nocy. Klął ją w duchu, gdy wreszcie wygojony stroił się pewnego wieczora do teatru.
Doktor Voss zjawił się właśnie na zły humor, a nie wiedząc o tym, począł burczeć na wybryki. W rezultacie pokłócili się okropnie: medyk z całą flegmą, Wentzel z ogniem wcale nie germańskim.
Voss potarł swą górną wargę, co robił zawsze, gdy miał wygłosić ważne zdanie, i rzekł:
— Pan hrabia jest niecierpliwy, nierozsądny, i nielogiczny... Typowy Słowianin.
Tego było za wiele. Croy-Dülmen skoczył, jakby skorpiona nadeptał.
— Kreutzdonnerwetter51! — zaklął jak dragon. — Jak mi pan jeszcze piśniesz słowo...
— To co? — prawił spokojnie medyk. — Ja się bić nie umiem, a spostrzeżenie fizjologiczne nie jest przecież obrazą. Pan hrabia rodzi się z Polki, to pewnik; że ród matki wpływa bardzo silnie na dzieci, to drugi pewnik; a że pan bardzo do matki podobny, to trzeci! Dixi52.
— A ja dixi, że wasze fizjologie to brednie, a wy sami stado wariatów! Jestem Niemiec i basta!
— Po ojcu prawdopodobnie!
— Jak to prawdopodobnie? — krzyknął młody człowiek, czerwieniejąc z pasji. — Śmiesz o mojej matce mówić podobny frazes!
— Mówię: prawdopodobnie, bo pani hrabina była Polką, a tamte kobiety są do prawdy podobne. Nasze damy — to co innego. Żeby na przykład hrabina Carolath miała syna, powiedziałbym...
— Daj mi spokój z hrabiną Carolath! Nie ciekawym tego, co powiesz! — przerwał niecierpliwie hrabia. — Idę do teatru. Zeszpeciłeś mnie na wieki, a teraz prawisz brednie, które ci tylko dlatego darowuję, żeś stary! Niech piekło pochłonie chirurgię! Z wami razem, naturalnie! Urban, konie!
W teatrze piękny panicz w krzesłach i piękna pani w loży zamienili krótkie, ale wymowne spojrzenia. Nie było na nic więcej czasu; ale koledzy wzięli w swój środek Wentzla; układano kolację z aktorkami.
Dopiero w antrakcie hrabina Aurora zwróciła swój śliczny profil do drzwi loży i powitała wchodzącego uśmiechem syreny.
Tysiące oczu patrzyło na nich, więc on się ukłonił głęboko i usiadł naprzeciw niej.
— Wyglądamy tak niewinnie jak stary radca z sędziwą ochmistrzynią dworu — zrobił półgłosem uwagę Wentzel.
— Mauvais sujet53! — upomniała go za koncept. — Czy wiesz, że ci ładnie z tą blizną, heros balafré54. Ale bić się nie było o co, doprawdy! Wiesz, ja bardzo lubię Polaków.
— Jakbyś znała choć jednego.
— No, chociażby ty, przez pół.
Rzucił się niecierpliwie.
— Znowu! Ja się dziś wścieknę chyba! Ja nie jestem, nie będę, nie chcę być Polakiem! Co się ludziom dzieje! Sprzysięgli się mnie torturować!
— A to się nie broń, jeśli chcesz, żeby ci dali pokój! Le grand malheur55! Pogadają i ucichną. A jak będziesz się afiszował niemczyzną, to ci na złość będą dowodzili, żeś Polak z krwi i kości.
Pierwszy raz i zapewne jedyny zrobiła hrabina Aurora tak trafną uwagę, ale to nie rozmarszczyło
Uwagi (0)