Darmowe ebooki » Powieść » Guzik z kamei - Rodrigues Ottolengui (gdzie można czytać książki online za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Guzik z kamei - Rodrigues Ottolengui (gdzie można czytać książki online za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rodrigues Ottolengui



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 21
Idź do strony:
klejnoty, czy nie. Załatwiam tego rodzaju sprawy dla tej linji kolejowej. O ile obrabowany nie ma pretensji, zostawiam rzecz w spokoju. Czy życzy pani sobie, bym czynił poszukiwania za skradzionemi rzeczami?

— Chcę, oczywiście, odzyskać klejnoty moje, bardzo wartościowe, nie wiem jednak, czy powinnam oddać sprawę w ręce detektywa.

— Kto pani powiedział, że jestem detektywem?

— Czy może nie?

— Tak, jestem istotnie detektywem! — odparł po krótkiem wahaniu. — Ale pracując w instytucie prywatnym mogę wykryć przestępcę bez budzenia rozgłosu. Sądzę, że to właśnie było powodem, iż miała pani wątpliwości co do oddania mi swej sprawy.

— Jesteś pan bystry. W samej rzeczy mam powody, rodzinne, by dbać, żeby rzecz nie stała się publiczną. Wynagrodzę hojnie trud pański, jeśli się uda odzyskać klejnoty dyskretnie.

— Dobrze. Podejmuję się. Musi mi pani odpowiedzieć na kilka pytań. Przedewszystkiem nazwisko i adres.

— Zowię się Róża Mitchel i mieszkam narazie East ulica 30, nr. ..... Przybyłam niedawno z rodzinnego Nowego Orleanu i poszukuję stosownego mieszkania.

Barnes zapisał w notesie nazwisko i mieszkanie.

— Czy pani zamężna?

— Jestem wdową, męża straciłam przed kilku już laty.

— Wracajmy do klejnotów. Z jakiego powodu podróżuje pani z taką ilością biżuteryj?

— Nie straciłam biżuteryj, ale nieoprawne kamienie niezwykłej piękności, diamenty, rubiny i inne. Po śmierci męża, znaczny jego majątek poszedł na długi, pozostała tylko należność u pewnego wybitnego Włocha, który zmarł niedługo po mężu. Wykonawcy jego testamentu doręczyli mi te kamienie, jako pokrycie zobowiązania. Otrzymałam je niedawno dopiero w Bostonie i już przepadły. To straszne!

Załamała rozpacznie ręce, kilka łez zabłysło w jej oczach, a Barnes dumał, z pozoru nie patrząc na nią.

— Jaka byłą wartość tych kamieni?

— Sto tysięcy dolarów.

— Jaką drogą doręczono je pani?

Pytanie było zupełnie proste i Barnes rzucił je całkiem niewinnie. Dlatego zdumiało go wrażenie tych słów. Dama zerwała się i przeistoczyła zupełnie.

— Cóż to ma do rzeczy? — rzekła, zaciskając usta. — Być może i tak zbyt wiele powiedziałam obcemu. Proszę przyjść do mnie, a podam wszystkie szczegóły, o ile zresztą zdecyduję się na pozostawienie sprawy w pańskiem ręku. W razie przeciwnym wynagrodzę trud dotychczasowy. Żegnam pana.

Barnes odprowadził ją zamyślonemi oczyma, nie wstając.

— Łże, zdaje się, ta baba! — mruknął do siebie i wrócił do swego wagonu, gdzie właśnie rewidowano dwu panów, którzy to traktowali, jako żart niezrównany. Inni podróżni poddawali się także bez oporu badaniom. Tymczasem Barnes czekał w swym przedziale. Nakoniec cierpliwość jego została nagrodzona. Z coupee ósmego wyszedł młody, przystojny człowiek, lat około 26, kierując się do garderoby. Barnes poszedł za nim i wkroczył do oddziału dla palących. Zaledwo tam usiadł, nadszedł drugi młodzieniec, widocznie podróżny z przedziału ósmego, i jął się myć, podczas gdy kierownik pociągu opowiadał pierwszemu o kradzieży i prosił o zezwolenie na rewizję. Brakło już niewiele minut, by pociąg stanął w Nowym Jorku i obszukano wszystkich podróżnych, z wyjątkiem tych dwu, najwykwintniejszych niewątpliwie. To też wielkie było zdumienie funkcjonarjusza, gdy zauważył, iż młodzieniec, do którego mówił, objawia wielki niepokój.

— Bob, czy słyszysz? Popełniono wielką kradzież w pociągu! — rzekł chrypliwym tonem do towarzysza, który mając twarz pokrytą mydlinami, musiał się obetrzeć, zanim dał odpowiedź.

— No i cóż dalej? — powiedział zupełnie obojętnie.

— Ależ... ależ... kierownik pociągu chce mnie rewidować.

— Oczywiście. Czegóż się boisz? Wszakże nie jesteś złodziejem?

— Nie... ale...

— Tu niema żadnego: ale... Jeśli jesteś niewinny, pozwól się rewidować!

Potem jął przed zwierciadłem, śmiejąc się, wiązać starannie krawatkę. Przyjaciel spojrzał nań w sposób, który zrozumieć mógł tylko Barnes, wiedzący dobrze, iż właśnie Bob zawarł zakład o popełnienie zbrodni i jasnem było podejrzenie przyjaciela jego.

— Panie kierowniku, — powiedział młodzieniec pierwszy — zachowanie moje mogło się panu wydać zrazu podejrzane i tego wyjaśnić nie mogę. Jestem gotów do rewizji i zależy mi właśnie na zbadaniu jak najbardziej starannem.

Nastąpiła rewizja, bezskuteczna zresztą.

— Oto bilet mój. Nazwisko Artur Randolph, z firmy I. O. Randolph & Syn, a ten pan przyjaciel mój, za którego ręczę, to Robert Leroy Mitchel.

Słysząc nazwisko Mitchel, Barnes nastawił ucha, zdziwiony bardzo, bowiem to samo nazwisko podała mu okradziona.

— Dziękuję ci, Arturze! — powiedział Mitchel. — Ale mogę odpowiadać sam za siebie.

Po chwili wahania zwrócił się kierownik pociągu do Mitchela.

— Przykro mi bardzo, ale muszę prosić pana także o zezwolenie na rewizję. Jest to obowiązkiem moim.

— Drogi panie, — odparł — rozumiem, że jest to pańskim obowiązkiem i nie mam urazy osobiście, mimo to jednak odmawiam całkiem stanowczo.

— Odmawia pan? — wykrzyknęli wszyscy obecni i trudno było powiedzieć, kto uczuł największe zdziwienie. Pobladły Randolph oparł się o ścianę, a Barnes był podniecony.

— To wygląda na zeznanie, wobec tego, że wszyscy zezwolili na rewizję! — powiedział.

Odpowiedź Mitchela była bardziej jeszcze zdumiewająca, niż poprzednia odmowa.

— Ach tak? To zmienia rzecz! — powiedział. — Jeśli wszyscy podróżni podlegli rewizji i ja to uczynię.

Potem rozebrał się bez dalszych ceregieli. Ale, w ubraniu jego, ani też w przyniesionych torbach podróżnych obu panów niczego nie znaleziono. Kierownik pociągu spojrzał bezradnie na detektywa, ale Barnes patrzył w okno.

— Jesteśmy na dworcu centralnym! — rzekł Mitchel. — Czy wolno wysiąść?

Kierownik pociągu skinął potakująco, a obaj przyjaciele oddalili się drzwiami na końcu wagonu.

Zaledwo znikli, zerwał się Barnes i dopadłszy drzwi przeciwległych, wyskoczył na peron, podczas gdy pociąg zajeżdżał powoli. Przystąpił żywo do człowieka, który zdawał się go oczekiwać, wyrzekł cicho słów kilka, poczem obaj wrócili do pociągu. Po chwili wyszła okradziona dama, a gdy opuściła budynek stacyjny, towarzysz Barnesa szedł za nią krok w krok. Detektyw zamierzał także odejść, gdy nagle uczuł, że ktoś dotknął jego ramienia, a obróciwszy się, zobaczył Mitchela.

— Mr. Barnes, — powiedział tenże — radbym pomówić z panem. Czy zechcesz pan łaskawie spożyć ze mną śniadanie?

— Skąd wiesz pan, że jestem Barnes?

— Nie wiedziałem o tem wcale, ale wiem teraz! — odparł Mitchel z uśmiechem, wielce niemiłym dla detektywa, który czuł, że człowiek ten podszedł go. Tem silniejszą atoli powziął decyzję schwytania ptaszka. Nawykły do szybkiej orjentacji, przyjął zaproszenie, będąc pewnym, że nic na tem nie straci, a dużo zyskać może. Poszli tedy obaj do jadalni, zajmując mały stolik.

— Mr. Barnes, — powiedział Mitchel, wydawszy kelnerowi polecenie — sądzę, że byłoby najlepiej porozumieć się zgóry.

— Nie rozumiem pana.

— Rozumie pan napewno. Przed chwilą zapytał pan, skąd znam jego nazwisko. Jak rzekłem, nie znałem go, chociaż miałem przeczucie. Czy mam powiedzieć z jakiego powody?

— Oczywiście, o ile to panu sprawi przyjemność.

— Może postąpię nierozsądnie, zwracając uwagę pańską na pierwszy błąd w tej grze. Jesteś pan, oczywiście, przeciwnikiem moim, ponieważ jednak przyjaciel mój odszedł sam, nie mogę oprzeć się pokusie.

— Przepraszam na chwilę, panie Mitchel, nie jestem tak głupi, jak pan sądzi. Wiem co mi pan chcesz powiedzieć.

— Naprawdę? Byłby to dowód wielkiego sprytu.

— Chcesz mi pan powiedzieć, że byłem osłem dardanelskim, występując z uwagą, w chwili, gdyś pan odmówił zezwolenia na rewizję.

— O... nie mógłbym się wyrazić tak ordynarnie. Atoli sprawa była taka. Gdyś pan poszedł za Randolphem do garderoby, powziąłem podejrzenie i ruszyłem pańskim śladem. W chwili, gdy kierownik pociągu chciał mnie zrewidować, odmówiłem, oczywiście, pozornie, by widzieć jak to na pana oddziała, a skutek potwierdził przypuszczenie moje. Wiedząc już, że jesteś pan detektywem, nie miałem powodu sprzeciwiać się rewizji.

— Jak rzekłem już, zachowanie moje było osielskie, ale zbytecznem jest pańskie ostrzeżenie, gdyż zaręczam, nie powtórzy się to już.

— Wiem, oczywiście, że podsłuchałeś pan naszą rozmowę nocną i podejrzewasz mnie o popełnienie tej kradzieży. Pojąć tylko nie mogę, dlaczego, dowiedziawszy się o zakładzie, nie śledziłeś mnie pan bez przerwy? — Barnes nie dał odpowiedzi, a Mitchel dodał: — Chciałbym prosić pana o pewną grzeczność...

— Mianowicie?

— Byś pan nie wspominał nikomu o moim zakładzie dokonania zbrodni. Nie mogę, naturalnie, zabronić panu, byś mnie śledził i pokonał, o ile zdołasz pan tego dokazać.

— O ile popełnisz pan zbrodnię, napewno udowodnię to i pokonam pana! — rzekł Barnes. — Zatajenie, że wiem o zakładzie tej nocy, leży może w interesie moim. Ale nie mogę przyrzec tego. Muszę zachować pełną swobodę działania, stosownie do okoliczności.

— Dobrze! Powiem panu, gdzie mieszkam i pozwalam odwiedzać się o każdej porze dnia i nocy. Mam pokoje w hotelu piątej avenue. A teraz pozwolę sobie zapytać, czy sądzisz pan, że dokonałem tej kradzieży?

— Odpowiem pytaniem: Czy dokonałeś pan tej kradzieży?

— Wyśmienicie! Widzę, że mam przeciwnika godnego szpady mojej... Tedy pozostawmy te dwa pytania bez odpowiedzi.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Rozdział trzeci. Barnes odkrywa morderstwo nie artystyczne

Podczas gdy spożywali śniadanie, przeszedł mężczyzna jakiś przez salę. Nikt nie mógł przypuścić, by miał ku temu powód, gdyż nie patrzył na nikogo. Również trudno było domyśleć się, że go spostrzegł Barnes, siedzący doń tyłem. A jednak był to właśnie człowiek, który na jego rozkaz śledził Różę Mitchel, od chwili opuszczenia dworca.

Po śniadaniu opuścili obaj restaurację, a gdy doszli do schodów, ustąpił Barnes uprzejmie na bok, puszczając przodem towarzysza. Niewiadomo, czy łączył z tem jakiś zamiar. Ale Mitchel odmówił gestem i pierwszy jął wstępować schodami Barnes. Mitchel zyskał tyle, że mógł obserwować detektywa, ale nie zauważył nic. Człowiek, który przechodził przez salę restauracyjną, stał bezczynnie u drzwi, a na widok Barnesa, nie spostrzeżony przez Mitchela przeszedł wpoprzek ulicę i znikł w przeciwległym domu. Czy obaj detektywi zamienili ze sobą znak jakiś? Mimo chytrego postąpienia swego, Mitchel nie zauważył nic. Potem Barnes pożegnał się i odszedł, a Mitchel stojąc w bramie śledził go spojrzeniem, aż do stacji kolei nadziemnej, wtedy dopiero oglądając się ruszył ostrożnie, a żywo w kierunku piątej avenue. Gdyby spojrzał poza siebie, spostrzegłby pewnie, że ów nieznany człowiek wyszedł z domu przeciwległego i kroczył jego śladem.

W jakieś pięć minut, zjawił się na widowni Barnes i wszedł do domu, gdzie chwilowo przebywał drugi detektyw. Obejrzał starannie bramę od wnętrza i znalazł to czego szukał. Lekko nakreślone ołówkiem słowa: East, ul 30 numer. ... Tylko tyle. Ale Barnes wiedział, że ślad Róży Mitchel śledzony był aż do końca, a adres zgadza się z podanym przez nią. Mógł ją tedy odnaleźć każdej chwili.

— Wilson jest bardzo przezorny! — pomyślał. — Dobrze się sprawił. Dostrzegł mój gest, zapisał adres i znikł zaraz. Nie zdziwiłbym się, gdyby zdołał trzymać na oku tego wyrafinowanego draba. Ba... zbyt wysoko oceniam Mitchela. W każdym razie muszę chwilowo go zostawić Wilsonowi, gdyż zacny Pettingill absorbuje mnie jeszcze.

Wpół godziny później był w swem biurze i konferował z pomocnikami.

Tymczasem kroczył Wilson za Mitchelem przez Broadway, aż do teatru „Kasino”, gdzie śledzony kupił bilety wstępu. Następnie ruszył ku hotelowi w piątej avenue. Skinął głową portjerowi, wziął klucz i wszedł na schody, widocznie tedy mieszkał tam. Wilson nie miał żadnych instrukcyj. Z ruchu głowy wstecz, jaki uczynił Barnes, wywnioskował, że ma śledzić idącego za nim mężczyznę. Uznał to za swój obowiązek, przed otrzymaniem nowych rozkazów.

Trudno jednak było strzec hotelu piątej avenue, który miał trzy wyjścia, jedno na Broadway, a dwa inne na ulicę dwudziestą trzecią i dwudziestą czwartą. Wilson pocieszał się myślą, że Mitchel go nie zauważył i że którąby bramą wyszedł, odda przedtem klucz portjerowi. To miał na uwadze. Nie minęło pół godziny, gdy klient jego zjawił się, oddał portjerowi klucz i wyszedł na Broadway. Dotarłszy do trzeciej avenue, wszedł schodami na przystanek kolei nadziemnej, a Wilson musiał iść za nim, chociaż nie był rad z tak bliskiego sąsiedztwa zwierzyny swojej. Wsiedli do jednego pociągu, Mitchel do pierwszego, Wilson do ostatniego wagonu. Przy ulicy czterdziestej drugiej wysiadł Mitchel i przekroczył most. Zamiast, jakby należało oczekiwać, czekać na połączenie z dworcem centralnym, prześliznął się przez tłum i wsiadł w pociąg idący ku miastu dolnemu. Wilsonowi udało się doścignąć go, ale uświadomił sobie, że tropiony zauważył coś, lub był wyjątkowo ostrożny. Ta sama gra została jeszcze kilka razy powtórzona, aż wkońcu Mitchel wsiadł przy ulicy czterdziestej drugiej w pociąg jadący na dworzec główny. Zachowanie jego było tedy tylko wynikiem ostrożności. Nie zauważył, że jest śledzony i ruszył teraz ku istotnemu celowi swemu. Wilson wszedł pierwszemi drzwiami wagonu i siedział spokojnie w kącie, zaś Mitchel minął go i wsiadł drzwiami przeciwległemi. Zaraz potem zatrzasnął konduktor drzwi i dał sygnał odjazdu. Mitchel zerwał się błyskawicznie i wyskoczył na peron, a pociąg uniósł przechytrzonego i osłupiałego Wilsona.

Był to cios dotkliwy dlań, bowiem zależało mu na dobrych stosunkach z szefem. Ale rozważywszy przeżycia ostatnich

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 21
Idź do strony:

Darmowe książki «Guzik z kamei - Rodrigues Ottolengui (gdzie można czytać książki online za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz