Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖
Przenosimy się do roku 1226 i 1227, gdzie spotykamy dwa skonfliktowane rody — Odrowążów i Gryfitów. Tytułowy bohater, Waligóra, jest przedstawicielem tego pierwszego i bratem biskupa krakowskiego, Iwona Odrowąża. Przedstawicielem rodu Gryfitów jest Jaszko, wichrzyciel i spiskowiec.
Śledzimy ich wędrówki po kraju i poznajemy Polskę okresu rozbicia dzielnicowego — bywamy w dworkach książęcych, siedzibach możnowładców, gospodach i salach sądowych, a ostatecznie jesteśmy świadkami pogłębienia się kryzysu w kraju podczas zjazdu książąt w Gąsowie.
Waligóra to kolejna powieść Józefa Ignacego Kraszewskiego wchodząca w skład cyklu historycznego Dzieje Polski. Autor ponownie przedstawił nam galerię interesujących postaci, wielką politykę i wątki miłosne.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski (barwna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Załamał ręce...
— A młodzi książęta? — zapytał Waligóra.
— Niemki ich niańczyły, Niemcy uczyli, karmili oni, stróżowali, muszą tem być czego się nassali. U Żegoty Robaka gdy matka zawczasu umarła, mamki nie było, kozę dano córce aby ją karmiła... Całe życie potem koziego coś miała w sobie!! Tak i tu!
Książe Henryk jeszcze nas cierpi — a drugi nie chce znać...
Stękali tak długo — ale ani jeden, ani drugi nie widzieli sposobu by zaradzić temu!
Tyle tylko że żółć zrzucili z serca... Waligóra sam zostawszy u ognia zasępił się i myślami pobiegł do swych dzieci...
Spartym tak na rękach ze zwisłą głową znalazł go powracający z wycieczki swej Kumkodesz, który widząc w izbie światło, przyszedł z pozdrowieniem.
Miał jak zawsze twarz wesołą i więcej jeszcze niż przedtem ożywioną.
Mszczuj się ku niemu zwrócił.
— Gdzieżeś był? — zapytał.
— Gdziem nie był? — odparł śmiejąc się kleryk, — w obu klasztorach, na biskupstwie, i na dworze książęcym — wszędzie... Dzięki Bogu tu nie źle słychać, książe Henryk trzyma i trzymać będzie z nami...
— Tak się zda, — mruknął Mszczuj.
— A Konradowi nie dadzą Prusacy o złem myśleć — ciągle wesoło prawił kleryk... — Ci niemieccy rycerze których sprowadził tymczasem mu nie wiele pomogą. Braci zakonnej przyszło tylko dwóch i kilkunastu knechtów... ano im się nie wiodło i po drodze i na miejscu... Nim dojechali do Płocka dwu młodych ochotników tak jak stracili, bo ich gdzieś rannych porzucić musieli. Powiadają że się nieopatrznie na łowy wybrali i dzik ich ciął obu...
Mszczuj słuchał obojętnie, lecz na myśl mu przyszło iż od Biskupa pod Białą Górą o Krzyżakach słyszał.
— Cóż się z temi rannemi stało? — spytał.
— Gdzieś ich, mówią, pod jakimś zamkiem rzucili na łaskę lub niełaskę Bożą, — odparł Kumkodesz. — Po drodze rozpowiadać mieli że zamek to jakiś był niegościnny, bo ich tam nie chciano nawet chorych wpuścić...
Zamek niegościnny Waligórze dał do myślenia... A nuż Niemcy zawędrowali pod Białą Górę, bo ztamtąd niedaleko stali?
Nie było niebezpieczeństwa — lecz sama myśl że gdzieś tam na jego ziemi Niemcy mogli szukać przytułku — gniew budziła w Mszczuju. — Nuż ich tam kto ulitowawszy się przyjął...?
Myśli różne przewędrowały po głowie..., pochmurniał bardziej jeszcze...
Kleryk powtarzał co gdzie słyszał i był cale dobrej myśli. Widząc wreście że Mszczuj jakby drzemiący nie odpowiada mu..., a mając w tejże izbie przygotowane posłanie, usunął się na bok i kląkł do modlitwy...
Nazajutrz Waligóra postanowił pożegnać księcia, nie chciał tu siedzieć dłużej, niepokój długo mu spać nie dał, obudził go za rania i pędził ztąd. Chciał zbyć drugie poselstwo, wrócić do Krakowa i wyprosić się do Białej Góry.
Książe Henryk dnia tego zawczasu wyruszył na polowanie, na grodzie było pusto. Peregryn nawet, który nigdy pana nie odstępował, pojechał z nim. O tem wszystkiem Mszczuj dowiedział się dopiero na zamku pustym, ledwie znalazłszy sługę z którym się mógł swoim językiem rozmówić...
Już miał iść precz z narzekaniem na dzień stracony, gdy drzwi izby w której się zatrzymał, uchyliły się i dziewczę służebne dało mu znak aby za nią szedł. Nie wiedząc co to znaczyć miało, Waligóra choć niechętnie, kroczył za nią. W pustej komorze drugiej nie było nikogo... Dziewczyna znikła. — Po chwili drzwi się otwarły i krokiem chwiejnym weszła Bianka. Bledsza była jeszcze i bardziej zmizerowana, wylękła niż gdy ją widział w drodze... Z trwogą zbliżyła się ku niemu.
— Dzięki Bogu, zdrowie wam powraca — odezwał się Mszczuj poglądając na nią.
Szła zwolna jak upojona oburącz trzymając się za głowę.
— Zdrowie? choroba? — odparła — ja sama nie wiem co się dzieje ze mną? Ta pani ma władzę straszną, wczoraj przemieniła mnie, wzięła moją duszę ze mnie, wycisnęła ją jak chustę i stała się białą i czystą... Zapomniałam o wszystkiem... nie chciałam nic tylko z nią być i zostać na wieki. Dopóki ona tu była, błogo mi było... gdy odeszła, czym się obudziła, czy śpię znów, czy roję, czy żyję, nie wiem. Pamięć i strach powracają... trwoga niewoli... Ona moją duszę weźmie ze mnie... Ratujcie mnie! A! tak siłę ma wielką!!
Dziś znowu pamiętam i drżę! Niewola mnie czeka i ten sen co wczora... śmierć...
Mówiła, a Mszczuj stał, słuchał i — nie rozumiał.
Zdała mu się obłąkaną.
— Jakże jabym mógł choćbym nawet chciał was ratować — odezwał się z litością. — Sama widzisz że jesteś w ich mocy, księżna pobożną i świętą jest, złego od niej obawiać się nie możecie... A ja — wyrwać was ztąd... nie potrafię.
— Przecież rycerze niejeden raz porywali nawet z klasztorów niewiasty — odezwała się Bianka — ja o tem słyszałam będąc jeszcze małą. Śpiewano o tem pieśni...
— Ale ja tu jestem posłem i nietylko skaziłbym się sam, lecz i panu memu krzywdębym uczynił, popełniając gwałt... Młodym to przebaczono, staremu byłoby sromotą.
Sierota zakrywszy oczy płakać zaczęła.
— Nie macie bo litości nad nieszczęśliwą — zawołała... — Ja tylko w was ufam! Zlitujcie się, wyrwijcie mnie ztąd... Siostra Anna co mnie strzeże jest w kaplicy... Was tu Pan Bóg sprowadził. — Ja nocą wyrwę się z zamku — ucieknę... Wolę w las biedz i z głodu umierać niż iść w niewolę... Musicie mnie ratować!! nie mam nikogo!!
Szmer w drugiej izbie mówić jej nie dał, rzuciła się ku drzwiom i znikła.
Waligóra co rychlej ustąpił z komory, przeszedł pierwszą izbę pustą i szybkim krokiem zamek opuścił... Żal mu było obłąkanej — lecz cóż mógł na to radzić? jak ratować? Lękał się i on tej siły jaką miała księżna przez świątobliwość swoją... przeciwić się jej było to walczyć z Bogiem...
Jeden miał tylko środek uniknięcia tego co mu tu zawikłaniem niebezpiecznem groziło — uchodzić co rychlej. — Nie zważając więc na Kumkodesza, powróciwszy do gospody kazał się sposobić ludziom do drogi...
Postanowił wieczorem pożegnać księcia — i choćby nocą ruszyć ku Poznaniowi.
Kleryk który z kościoła po nabożeństwie przyszedł przed południem znalazł wszystko już przysposobione do odjazdu.
— Miłość Wasza — chce przyspieszyć podróż? — spytał.
— Muszę — rzekł Mszczuj — już mnie nie pytajcie i nie wchodźcie w to; powiadam Wam że dłużej tu siedzieć nie mogę. Jak skoro książe powróci, żegnam go i na konie.
Kumkodesz spojrzał i widząc niezmienne postanowienie, nie sprzeciwił się, począł też swoje węzełki sposobić.
Czas do wieczora wlókł się leniwo, — już o mroku w rynku ukazał się myśliwski orszak księcia wracającego z lasu. Peregryn przybył o gościa się dowiedzieć. Konie stały poodziewane do drogi.
— Chcecie jechać?! — zawołał zdziwiony.
— Posłaniec przybył z Krakowa który mnie zmusza do spiesznego — powrotu — rzekł Mszczuj.
Uczyńcie to abym mógł księcia pożegnać. Jest mi pilno.
Peregryn nie nalegając oddalił się. W godzinę już Mszczuj był na zamku.
Ks. Henryk właśnie po łowach spoczywał.
— O małom dziś znowu tak nie zapadł z koniem, — odezwał się do wchodzącego, — jak ongi na tej trzebnickiej grzęzawicy, gdzie dziś kościół stoi i klasztór... Łowy próżne, a ja zmęczony... Peregryn mówi że chcecie ztąd precz... Co się tak spieszycie, — dodał, — jużci nie dla Niemców, których nie lubicie...?
— Posłaniec przybył z Krakowa — rzekł stary — muszę.
— Gdy musicie, jedźcie — odparł Henryk, — a powiedźcież pobożnemu i świętemu mężowi iż Henryk syn jego co raz rzekł i poprzysiągł, to strzyma, bo duszy gubić nie chce dla wszystkich skarbów znikomego świata tego...
Książe przemówił słów kilka jeszcze, a w końcu zmusił Mszczuja aby od niego łańcuch przyjął na pamiątkę.
— Niemieckiej roboty jest — dodał śmiejąc się, — ale ci go ręka życzliwa daje, w której swojska krew płynie...
Aby nie obrazić księcia, Mszczuj podarek przyjąć musiał... Peregryn go do gospody przeprowadził, i właśnie księżyc wschodził za borami, gdy poczet cały za bramami miasta się znalazł.
Mszczuj odetchnął wolniej... W mieścisku tem duszno mu było... i obco..., chciał je co najprędzej opuścić...
Już się na kilkoro stai od bram oddalili w pole, zwolna jadąc a rozpatrując się, gdy za nimi tentent się dał słyszeć i ludzie konni nadbiegli... Jechali w bok z drogi się rzucając, niespokojni jakby kogoś szukali, za czemś gonili...
Kilku z nich zbliżyło się i wyminęło Waligórę, inni z tyłu pozostali... Jeden z ludzi począł pytać co po nocy tak tropią...
— Z zamku niewiasta do klasztoru przeznaczona uciekła — odezwała się pogoń. — Nikt nie wie jak się wyrwać potrafiła... Podobno w głowie jej było niezdrowo... i w przystępie szaleństwa zbiegła... Na wszystkie drogi ścigać ją wysłano...
Mszczuj chciał spieszniej puścić się, taka go zdjęła obawa, lecz gościniec był nierówny, doły w nim powybijane, kałuże stały które omijać musiano. Konie się plątały... Musieli stępią jechać dalej, a pogoń wkrótce zarośla nad drogą strząsłszy, powróciła nazad ku miastu...
Wtem Waligóra postrzegł na gościńcu stojące widmo jakieś, wyciągające ręce ku niemu. Nim miał czas w bok się rzucić, zbliżyło się do konia i z krzykiem padło przed nim na ziemię.
Po głosie poznał Biankę.
Czeladź i on, ochłonąwszy ze strachu, zsiedli z koni ratować omdlałą, która wróciwszy do zmysłów, za nogi chwyciła starego, błagając by jej nie opuszczał.
Nie wyrzekłszy słowa Mszczuj, podniósł ją na konia swego, kazał sobie dać lóźnego i puścił się w dalszą drogę.
Kumkodesz który nie rozumiał nic, zgorszony był i przerażony. Czyn ten wydawał mu się świętokradzkim, nie śmiał się odzywać i w tył cofnąwszy — myślał czy by mu nie należało nazad do Krakowa powrócić, aby nie być świadkiem takiej zgrozy i szkarady. Czeladź też Mszczujowa patrzała po sobie, nie poznając pana swego.
Jeszcze się od miejsca tego, na kilkanaście kroków nie oddalili, gdy jak piorun spadła na nich otaczając ze wszech stron zbrojna zamkowa hałastra, rejtry, knechty, pachołki, wszystko co w pogoń ruszyło za zbiegłą sierotą. Napad był tak gwałtowny i niespodziany, że Waligóra nie miał czasu dobyć miecza i cugle w zęby porwawszy, potężne swe dłonie tylko przeciw niemcom wystawił.
Zamięszanie w mgnieniu oka stało się takie, że swoi od obcych rozróżnić się nie mogli. Niemcom smakowało bicie człowieka, o którym wiedzieli, że ich nienawidził, krakowianom też ucierać się z niemi byłoby na rękę, gdyby nie przemagająca siła. Jak mrówie obsiedli ludzie zamkowi garść Mszczujową, ścisnęli ją, zgnietli, opasali.
Jeden tylko Kumkodesz na końcu jadący ze swemi ludźmi w porę się odbił na stronę i niemogąc bronić Mszczuja, postanowił ujść, aby o losie jego dać wiadomość. Waligóra byłby się może także dzięki sile swej, która mu z gniewem powróciła, wybił z pomiędzy knechtów, gdyby z nim nie padł koń, na którego się przesiadł, a na leżącego, nim się mógł podnieść, rzuciło się kilku i przygniotło. Musieli mieć czy rozkaz pojmania go, czy sami się domyśleli tego, lecz wszelkich sił dołożyli, aby nie dać ujść Mszczujowi. Dwu z nich uderzeniem pięścią w skronie położył na miejscu, kilku ręce pogruchotał, lecz nie dali mu się z ziemi podnieść i natychmiast go powrozami skrępowali.
Kilku ludzi wzięto także do niewoli, a reszta w lasy poszła i rozbryzgnęła się korzystając z ciemności. Pochwycono i omdlałą Biankę z konia... Z okrzykami tryumfu cała ta hałastra pociągnęła do miasta. Wrzawa tak była wielka, iż ją na zamku usłyszano i naprzeciw wybiegli ludzie.
Można sobie wyobrazić radość tych, którzy wczorajszego wystąpienia Mszczuja przeciwko niemcom i jego pogardy dla języka ich byli pamiętni, gdy ujrzano owego biskupiego posła pochwyconego na gorącym uczynku gwałtu na drodze publicznej, przeciwko niewieście do orszaku księżnéj należącéj.
Z wiadomością o tém, jedni pospieszyli na gród, drudzy otaczali związanego Waligórę, szydząc i naigrawając się z niego.
Wnet wszystko, co przeciwko niemu świadczyć mogło, przypomniano. Spotkanie w drodze z orszakiem siostry Anny, potajemne z Bianką rozmowy, potem widzenie się z nią na zamku w czasie niebytności księcia. Było czém dowieść podejścia, zdrady, umowy i gwałtu popełnionego na osobie przeznaczonéj do życia zakonnego. Niemcy z całą zajadłością poduszczali na swego nieprzyjaciela. Książę jeszcze był niepewien, co ma począć, gdy go oblężono, zakrzyczano, zmuszono niejako, aby winowajcę wsadzić natychmiast do więzienia.
Występek był jawny. Biankę na koniu Waligóry schwycono, oprócz tego broniąc się ubił dwóch ludzi i kilku okaleczył. Natychmiast nadbiegający prolokutor (prokurator) sądów dworskich, jak przystało niemiec, począł księciu wystawiać, iż tak okropna zbrodnia bezkarnie ujść nie powinna.
Człek ten nadużył gościnności, spiskował w najohydniejszy sposób, popełnił raptus, violentią, pod bokiem księcia, z pogardą władzy jego, korzystając z poselskiego urzędu swojego, ukazawszy się prócz tego niewdzięcznym dla pana, który go przyjął tak dobrotliwie.
Nadewszystko przekonywającem dla księcia było to, że pobożna pani Jadwiga nie mogła przebaczyć zniewagi swojego domu, i niewiasty którą służbie Bożéj poświęcić chciała.
Po krótkim namyśle ks. Henryk uległ i wydał rozkaz zamknięcia Mszczuja do więzienia. Niemcy domagali się nad nim natychmiastowego sądu i przykładnéj kary...
Nie dość im było trzystu, ani pięćdziesięciu grzywien, wołali, że na gardle powinien był być karany...
Zbisław i mała kupka ślązaków, nie śmiała się odzywać nawet.
Tak wprost do grodowego więzienia wciągnięto starego Mszczuja, ludzi od niego oddzieliwszy, a że się siły jego obawiano, pozostawiono jak był związanym grubemi sznurami... Stary na wrzaski i wołania, ani słowem nie odpowiadał...
Na Białéj Górze leczyli się ciągle dwaj ochotnicy krzyżaccy, a Gero tak prawie jak zdrów już był, z Hansem tylko, którego rana
Uwagi (0)