Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖
IX wiek, dzieje plemienia Polan. Władzę nad plemieniem sprawuje okrutny kneź Popiel, zwany Chwostkiem, oraz Niemka, jego małżonka Brunhilda. Ludzie buntują się przeciwko jego rządom, co prowadzi do wojny domowej.
Stara baśń nawiązuje do wielu podań dotyczących Polski przed 966 rokiem. Ukazuje historie osobiste — np. nieszczęśliwą miłość młodego kmiecia Domiana do pięknej Dziwy — a także przedstawia sposób życia plemienia Polan, ich obyczaje, moralność, codzienność. Stara baśń stanowi pierwszą część cyklu powieściowego Dzieje Polski autorstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego. Jest jego najsłynniejszą powieścią, została wydana w 1876 roku.
Józef Ignacy Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki w internecie za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Ojciec i matka płakali zachodząc się337 i jęcząc.
— Rzucono mnie do wilgotnego lochu, na słomę zgniłą, na wodę stęchłą, na suchar spleśniały — mówił Leszek — a umrzeć nie mogłem. Nareszcie jednego dnia posłyszałem nad sobą głos niewieści znany, słodki a straszny jak syk gadziny... Brunhilda mi przyszła oznajmić, że moje nieszczęście stało się bez ich woli, że nie kazał nikt, że się oprawca sam domyślił. Chcą przebaczenia i zgody.
— Nigdy! — wyjąkał stary Miłosz. — Teraz, gdy im kmiecie grożą, gdy potrzebują nas, podają ręce, za późno. Nie pójdę z kmieciami, ale nie pójdę z oprawcą moich dzieci.
Matka przypadła znowu ściskać swe dziecię, ojciec tulić je począł. Odprawiono sługi i wrota grodu zamknęły się znowu, a nazajutrz stara macierz wodziła syna pod dębami za rękę jak niemowlę i swoje oczy, po dziecięcych płacząc, wypłakiwała.
Tak dzień upłynął i drugi, gdy do wrót stukać i z rogów hasło dawać poczęto. Miłosz poznał po trąbieniu braci swoich, Mściwoja i Zaboja.
Pobiegła straż otworzyć — oni to jechali w istocie, a z nimi synowie ich i rodzina, głów kilkanaście.
Miłosz wyszedł w podwórzec dębowy na spotkanie, wiodąc oślepłego syna. Pozdrowili się w milczeniu i szli siąść na spoczynek w cień pod drzewa. Mściwoj i Zabój starzy byli, ale silni jeszcze, twarze ogorzałe, lica poważne i surowe. W obu życie drgało gorące.
— Miłoszu — rzekł starszy — po radę przybyliśmy do ciebie, radź i mów. Pepełek nas wzywa do siebie, chce zgody, grożą mu kmiecie, potrzebuje nas, ale i my go potrzebujemy. Wojowaliśmy z nim, ano czas razem na wspólnego iść nieprzyjaciela. Padnie on i ród nasz wyginie.
— Tak — dodał Zabój — radziliśmy i uradzili, aby jechać do niego. Ratując jego, uratujemy siebie.
Miłosz rękę podniósł do góry.
— Mnie już nikt nie uratuje — zakrzyczał — spójrzcie na to dziecko moje. Zabił jedno, oślepił drugie, aby się dłużej męczyło, o zgodzie z nim nie mówcie. Niech przepada on, ja, my, wszyscy. Nie ocalimy siebie, a psami byśmy byli, gdybyśmy nogi poszli mu lizać. Niech sczeźnie marnie!
Milczenie panowało chwilę. Mściwoj w ziemię patrzał, Zabój na Leszka i łzy mu się kręciły w oczach.
— Przecie wezwani — ozwał się Mściwoj — pojechać do niego musimy, pojedziemy. Zobaczym, co się na grodzie dzieje.
— Niech się tam dzieje, co chce — rzekł Miłosz — jedźcie lub nie, a mnie zostawcie z moim bólem i przekleństwem.
Z kmieciami nie pójdę — bom kneź i pan nad nimi, a z Pepełkiem nie chcę na długość miecza się spotkać, bobym wydarł życie.
Zamilkł starzec i nikt się odezwać już nie śmiał. Bracia stryjeczni zbliżyli się do Leszka z ubolewaniem i miłością — i cicha rozmowa a szepty do późnej nocy trwały pod dębami. Nazajutrz rano Mściwoj i Zabój ruszyli z grodu i skierowali się ze swą drużyną ku Gopłu.
Czekano tam na nich niecierpliwie. Mucha powrócił i przybycie ich obiecywał donosząc, że po Miłosza pojechali. Starego jednak nikt się tu nie spodziewał. Na noc znowu stanęły straże — i psy tak wyły jak dnia przeszłego i kruki latały niespokojne, a Brunhilda z wieży patrzeć kazała, czy stryjów nie widać jadących.
Na grodzie i ludziom, i stworzeniu wszelkiemu źle było i niespokojnie. Jaskółki wszystkie gniazd swoich odbiegły, latały długo szczebiocząc około wieży i poddaszów, potem się w jedno zwinęły stado i uszły kędyś za jezioro. Po szopach konie się rwały i rżały, bydło ryczało. Ale noc zeszła spokojnie, gwiazdy zaświeciły jasno, nade dniem księżyc zszedł znad lasów rozpłomieniony i blado zaświecił, nim się jutrzenka ukazała rumiana.
Kneźna pilno się gotowała na stryjów przyjęcie, chodziła niespokojna, rwała zioła na kępie w ogrodzie, w garnkach gotowała napoje, pieczono mięsiwa, toczono miody najstarsze. Ubito kozła, który się obracał przy ognisku, ryb przyniesiono z jeziora, pieczono kołacze i placki świąteczne, aby nic nie brakło na te gody.
Już słońce było wysoko, gdy na polu pod lasem jezdni się ukazali, których po brodach siwych i orszaku poznano. Jechali starzy przodem, synowie i krewniaki za nimi, i czeladź a służba. Odzieży nie włożyli świecącej, jakby naumyślnie chcieli na prostych kmieciów wyglądać. Oręża tylko mieli przy sobie dosyć. Zbliżali się nie spiesząc do grodu, a ujrzawszy, że Chwostek sam wyszedł na ich spotkanie i u mostu kołpaka podniósłszy, czekał na panów stryjów, pozsiadali też z koni i powoli szli ku niemu. Co w drodze uradzili miedzy sobą i jak mówić mieli, z twarzy odgadnąć było trudno. Na podsieniu stała Brunhilda blada, w sukni szytej i ciężkiej od srebrnych i złotych łańcuchów. Ze czcią wielką wiedziono ich milczących — bo się znać tak uprzejmego nie spodziewali przyjęcia. Szli prosto do świetlicy, gdzie ich na okrytych ławach posadzono, jeść i pić zapraszając.
Chwostek tedy, nauczony przez żonę, począł zaraz, co to się po ziemi działo, jako złe duchy opanowały ludzi, którzy mu się zuchwale z posłuszeństwa wyłamywali i grozili, że kmiecie szli na wietnice338 i zwoływali się do rady, stawili się hardo. Prosił tedy, aby mu rzekli, co poczynać.
Mściwoj długo pomilczawszy a namarszczywszy się — odezwał:
— Co czynić? Nie radziliście się nas wprzód, późno teraz. Zwoływali oni wiec, trzeba było samemu nań jechać lub drugi zwołać sobie, skarg i żalów posłuchać, a gminu nie drażnić.
Zabój toż samo prawie powtórzył za bratem.
Chwost słuchał zachmurzony, zwiesiwszy głowę nad kubek.
— Jeszcze do tego nie przyszło — rzekł — aby się pan ze sługi targował. Co ma być, będzie, a tego ja nie uczynię.
Mściwoj począł mówić powoli, że się dobrze namyśleć trzeba, co lepiej czynić, bo naprzeciw wieców i gromad, i mirów wszystkich iść trudno, a gdy do boju przyjdzie na rękę — siła i liczba straszna.
Z kolei kazano młodszym też mówić bratankom i odzywali się po kolei w też słowa co ojcowie, nie radząc się zadzierać, a lepiej spokoju szukać, winnych potem mogąc, jako chcąc339, karać pojedynczo.
Kneź z żoną popatrzyli na siebie w milczeniu, nie odrzekli nic. Prosili jeść, pić i używać.
Pili tedy i jedli, i mało co mówili o łowach, gdy Mściwoj znowu do swojego powrócił.
— Prawdę się wam rzec godzi, kiedy o radę pytacie — rzekł. — Wyście dla ludzi srogimi byli, po ziemi krwi się lało wiele, nie skarżyliśmy się i my, choć i nam się dostało. Cośmy potracili, niech w niepamięć idzie. Nie jak kneziowski ród, ale jak czerń smerdy twoje nas gnały, brali, co chcieli, męczyli, jak im się podobało. Co z drugimi być musiało, gdy ze stryjami własnymi tak się działo? Smerdy kmieciów zabijali po lasach, stada ich zagarniali, niewiastom gwałty czynili. Co za dziw, że się na wiece zwołali i krwawą odzież po chałupach z wiciami obnieśli?
Chwostek i żona milczeli posępnie. Wyszła blada pani i nie było jej długo — kneź słuchał, nie mówił nic, gębę sobie gryzł do krwi i włosy targał.
— Co się stało, to moja sprawa, — zawołał wyczekawszy — ja was dziś o jedno pytam: przyjdzieli do wojny i walki, staniecie za mną czy przeciwko mnie?
Mściwój i Zabój spojrzeli po sobie i było długie milczenie. Jeden na drugiego zdawał się spychać odpowiedź — potrącali się łokciami. Chwost czekał, aż Mściwój począł.
— Ani przeciwko tobie, ani z tobą nie będziemy — rzekł spokojnie. — Z kmieciami my na swój ród nie pociągniemy, bo swoją krew, jaka ona jest, szanujemy — a z tobą też na kmieciów nie pójdziem, bo nam zdrowie miłe i życie. Nie bardzo żeście nas wspomagali, a my wam siły wielkiej nie przyniesiemy. Jak żupany siedzim po grodach — będziemy zamknięci siedzieć — co nam do waszych waśni!
— Pewnie, rozumna rada! — mruknął Chwost — mnie zrzucą, a z was którego posadzą!
I rozśmiał się dziko, spozierając ku drzwiom, w których żona stała.
— Ano się mylicie — dodał — nie stanie mnie, nie będzie i was! Zasmakują w wilczej swobodzie, powypędzają i was z grodów. Zobaczycie!
— Idźcie z nami ręka w rękę — odezwała się Brunhilda.
— Nie mamy sił po temu — odezwał się Zabój — Miłosz, któremuście jednego syna zabili, a oślepili drugiego, wyparłby się nas za braci, gdybyśmy poszli z wami.
— Tak! tak! — powtórzyli za nim wszyscy starsi i młodsi. — Ani z wami, ani przeciwko wam.
Kneź popatrzał na żonę, nie rzekł już nic.
Starym miodem rozgrzani goście jęli się rozgadywać coraz śmielej, młodzi też, gdy im się rozwiązały usta, narzekali i boleli na swą dolę.
Chwostek, na którego żona wciąż patrzała, jakby go oczyma trzymała na uwięzi — nie odpowiadał nic... ramionami dźwigał, prosił jeść a używać.
Ciągnęła się tak dalej biesiada. Brunhilda wyszła, bo się dzbany wypróżniły i wróciła wnet, a za nią służebna wniosła garnek żółty, pełen złotego miodu i na stole go w pośród gości ustawiła. Brunhilda odezwała się, że ten miód, gdy się jej pierwszy syn narodził, syciła sama, a nie mogło być lepszego ani bardziej woniejącego pod słońcem. Zapraszała, aby pili i próbowali. I zaraz służebna uśmiechając się jęła we wszystkie kubki nalewać. Wśród gwaru i ruchu kneźna sobie i mężowi ukradkiem innego napoju nalała. Goście tego nie widzieli i pili a chwalili miód stary i wonny.
Chwostek milczał. Starzy sądzili, że go przecie do rozumu i pomiarkowania przywiedli. Pili, a służebna coraz im nowe kubki nalewała.
Słońce już nad zachodem przez otwarte okna zaczęło zaglądać.
— Hej! — rzekł stary Mściwój, stawiąc340 kubek — dość to już tego picia, mnie już pali we wnętrzu, miód ognisty i stary, ja mam głowę słabą i wolę wodę.
— Toż i ja — dodał Zabój — nie dosyć, że pali, alem się opił, aż, sprośna rzecz, gardłem mi się nazad dobywa.
Wtem jeden z młodszych zerwał się zbladły i za piersi pochwycił.
— Zdrada! — zawołał — to nie miód, to jad! to trucizna! Tak miód nie pali — on się tak w piersiach nie burzy, to jad! To jad!
Młodsi chwycili się wszyscy z ławy, mimowolnie porywając do nożów, stary Mściwoj chciał wstać, za stół się ujął, nie mógł i pod stół jęcząc padł bezsilny. Zabój popatrzał na Chwostka. Temu zęby białe spod warg widać było, a z oczów białka mu świeciły. Śmiał się!
Młodsi rzucali się, chwieli i padali w boleściach, jedni ław chwytając, drudzy tarzając po ziemi. W męczarniach piersi cisnęli i ręce łamali, jęcząc i rycząc okrutnie. Kneź i Brunhilda siedząc na ławie patrzali na to widowisko — milczący. Chwost tylko głową pokręcał.
— Tak się kończy panowanie wasze! — krzyknął wreszcie ze śmiechem. — Wyście nie ze mną, a z kmieciami trzymali, musieliście zginąć! Was oni chcieli na moim grodzie sadzić, więc trupy chyba posadzą, bo noga stąd nie wyjdzie żywa. Kneźna umie smaczne z ziół wyciągać soki i miód syci dobry!! Sczeźnijcie marnie!
Mściwoj i Zabój nie odzywali się już, wstyd się im było skarżyć, starszy na dłoni sparł czoło, usta zacisnął, spojrzał ku synom i westchnął cicho, oczy zamykając, a spod powiek mu łzy pociekły. Młodzi, pobledli jak trupy, na ziemię popadawszy ścisnęli się razem, ręce sobie kładąc na ramionach, głowy na piersiach. I im, gdy starzy zamilkli, srom było jęczeć i narzekać próżno. Mimo strasznych męczarni, usta ścisnęli, a oczy zachodzące bielmem śmierci, zwracały się na Chwostka i kneźną. W izbie słychać było tylko oddechy ciężkie i miotanie się bezsilne. Konających głowy spadały ze stukiem na dyle podłogi. Młodsi naprzód konać i umierać zaczęli jak podcięte kłosy, potem Mściwój zachwiał się i runął na ziemię na wznak, z pianą na ustach, a bez jęku. Przy nim padł syn, głową u nóg jego. Drugi walczył ze zgonem, aż gdy siwa ojca głowa uderzyła o pomost i stoczyła się bezsilna, srebrnym otoczona włosem, osunął się i on, jęknął i osłoniwszy twarz — skonał. Zabój trzymał się stołu ręce weń wpiwszy, rzucał się tylko, targały go męczarnie wielkie, aż jak piorunem tknięty runął z ławą razem i obalił się na ziemię. Konali tak po jednemu, jęcząc głucho, a Chwost patrzał.
Śmiech z ust mu się zsunął i posępny wyraz przerażenia ukazał się na obliczu, uląkł się własnego czynu i trwożliwe oczy zwrócił na Brunhildę, która spokojnie reszty miodu zatrutego zlewała do garnka i szepcząc oddawała go uśmiechającej się zwycięsko służebnej.
Potem przez okno wyjrzała, wołając na ludzi. Starszy smerda wszedł i zobaczywszy podłogę zawaloną trupami, drgnął i pobladł.
Wtem Chwostek mu wskazał palcem na ciała.
— Czeladź ich powiązać — z trupami precz! Stosu dla nich nie potrzeba, zakopać ich w ziemi341.
Smerda stał niemy, spoglądając na blade, wykrzywione straszliwie oblicza kneziów. Chwostek powtórzył mu jeszcze.
— Wywlec to ścierwo precz! a żywo! Co tak wielkie otwierasz oczy? Wywlec za nogi i zakopać nad jeziorem, za dworem. A głęboki dół wybrać, aby ich psy nie wywlekły, bo się padłem potrują. Psów mi szkoda.
Noc zapadała, gdy z świetlicy siwych starców i ledwie rozkwitłe ich dzieci ludzie kneziowscy pijani za nogi wywlekać zaczęli. Czaszki ich biły o podłogę, o słupy, gdy je ciągnęli na podwórze. Tu odzierać zaczęli trupy, bo odzież im
Uwagi (0)