Darmowe ebooki » Powieść » Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 48
Idź do strony:
miała śliczne oczki czarne, ale nos prosty i nieco zakrzywiony, czoło wysokie, usta nieco wydatne, a pełne uśmiechu i słodyczy; płeć dziwnie białą, włos złocisto-ciemny. W dziecinie już znać było dziwną zręczność ruchów, zwiastującą czém być miała, gdy rozkwitnie na dziéweczkę. Motruna zakochana w niéj do szaleństwa, stroiła ją, ubierała, wdzięczyła czém mogła, nienasycony wzrok pasąc tą twarzyczką pełną wczesnego rozumu, przenikliwości i łagodnéj dobroci.

Z każdego słówka sieroty tryskał niezwyczajny dowcip, niecierpliwa ciekawość świata i chęć wybiegnięcia o swojéj sile między ludzi. Maleńka już poczęła matkę wyręczać tak zręcznie we wszelkiéj pracy, tak nieraz zdziwiła ją zgadując myśl jéj lub poddając radę, że Motruna miała ochotę klęknąć przed cudowną dziewczynką. Kręciło się to od rana do wieczora po chatce, śpiewało, biegało, a gdy matka po swojemu spuściła głowę obciążoną smutkiem, czepiała się na jéj kolana, rozcałowując jéj zadumę.

Wychowana w ciągłym niedostatku, Maryś miała jakiś instynkt zaradzenia wszystkiemu, i w głowie swéj dziecinnéj często więcéj znalazła, niż matka w całém swém zbolałém sercu.

A tak to się umiało przymilić, uśmiechnąć, podobać, ułagodzić, że nieraz najobojętniejszy zatrzymał się gdy przemówiła; a stare nawet baby wracając z targu, rzucały cygańskiemu dziecku po jabłku lub obwarzanku.

Taką dorosła Maryś lat dwunastu, na bohaterkę ostatnią naszéj chatki za wsią; a chcecieli wiedzieć co się stało z sierotą, to poczekajcie trochę do następnego opowiadania..

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Tom III

Znacie już tę biédną chatkę za siołem u cmentarza, skleconą przez cygana prawie z niczego, jedno siłą woli, namiętności i rozdrażnienia. Nigdy ona nie była nową, a kilka lat życia uczyniły ją zgrzybiałą staruszką, tak, że gdy dziecię, jedyne dziecię Tumrego podrastać zaczęło; razem z biédną Motruną i lepianka pochyliła się do upadku. Co chwila potrzeba było coś podłatać, podeprzéć, podlepić i zatkać gdzieś dziurę, i spróchniałe, bo mokrém ścięte, drzewo zasztukować. Dachu nie było komu pozszywać słomą, zalepiano w nim otwory kawałkami darniny, która wprawdzie nie przepuszczała deszczu, ale zbytecznie obciążała kruche i wątłe krokiewki. W jedném miejscu nad sienią tak się już były powyginały, że niemal leżały na ścieli. Za to latem wszystka ta darń zielona, gdy się rozbujała, przypomniawszy sobie pole z którego wyszła, gdy zakwitła, aż miło było spojrzéć na ten wiszący ogródek. Wśród gęsto posplatanych ździebeł pospolitéj trawy, tu i owdzie strzelały kwiatki łąk naszych, zdziwione, że ich losy na taką wysokość podniosły. Para brzózek nawet, które tam zasiała dłoń Boża, ręką wiatru rozrzucając życie po świecie, ze swą bieluchną korą i drżącemi listkami, wysoko nad komin strzelały, i dobrze część dachu stojącą jeszcze przeniosły. Słoma, któréj codzień mniéj pozostawało, bo raz wraz trzeba się było łatać darniną z blizkiego cmentarnego rowu, służyła gnijąc za pokarm tym chciwym przybyszom.

Gorzéj daleko było ze ścianami, które się osuwały, zapadały w ziemię, krzywiły, kosiły, wychylały i w końcu stały się jakąś niepojętą klejanką najdziwniéj zmieszanych materyałów. Drzewo w nich niedostające zastępowały: chrust, glina, ziemia, słoma, śmiecie i co tylko było pod ręką. Jaskółcze gniazdko pod strzechą gościnną z większą nie zlepia się sztuką. Na podpory użyto rozebranéj wprędce nieużytecznéj kuźni, która na jakiś czas i paliwa i budulcu dostarczała. Pozostałe jéj słupy, horno i kupa gruzu, jeszcze swém sąsiedztwem większą ruiną czyniły ubogą chatkę, ale wprędce dobroczynna matka zasiała na nagiéj téj górce pokrzywy i łopuchy, które zielonemi liśćmi robotę rąk ludzkich zniszczoną pokryły.

Ale człowiekowi, któremu po śmierci tak mały wystarcza domek, i za życia niewiele było potrzeba. Wchodziło się do lepianki na wpół łamiąc, by przez drzwi nizkie przecisnąć, okno ramą spoczywało na ziemi, a we środku, w téj jamce ciemnéj, smutnéj i wilgotnéj żyło się życiem powszedniém, zupełnie tak samo jak się cierpiąc, jęcząc i stękając żyje w niejednym mozaikowanym pałacu.

Kiedy po srogiéj ulewie opadła gdzieś ze ściany nalepa, albo w skwar oschła osypała się glina, i wiatr, gość nieproszony, po izdebce przeleciał: wdowa szła za chatę, rozmiesiła gliny, przyłożyła gruzu z kuźni, zaprawiła otwór, i znowuż na jakiś czas było zaciszno i cało.

I dzieweczka, co rosła w téj rozpadlinie, nie zajrzawszy nigdy do lepszego mieszkania, nie wystawiała sobie, by co na świecie lepszém, piękniejszém, wygodniejszém nad nie być mogło. Młodość tak sobie kłamie gdy kocha, a dziewczę tak tę swoją chatynkę kochało! Dla niéj większe i porządniejsze budowy zdawały się nawet smutne obok téj jamki na górze przeciw cmentarza, do któréj częściéj wiatr niż ludzie zaglądali.

Widzimy nieraz na suchéj skale, w garści suchego piasku wyrastającą dzielnie i silnie roślinę, którą żywi ojciec Niebieski tylko, i stajemy zdumieni myśląc, zkąd ta wygnanka bierze soki pożywne. Miała je widać w ziarnie, które drobną łuską obejmowało wielki zaród żywota, i tą siłą tajemniczą krzepi się, podrasta, dźwiga. Tak właśnie i sierotka rosła, bujała, rozkwitała, choć nic jéj nie pomagało ku temu.

Ciągle prawie zamknięta ze smutną matką, wpatrując się w zbladłe i uwiędłe jéj oblicze, słuchając westchnień niewyczerpanych, owionięta atmosferą śmierci, uśmiechała się przecie do życia, i rumieńczyk czasami krasił jéj śliczną twarzyczkę, a oczy poglądały pragnieniem żywota i ciekawością świata.

Wiecież, jak się wychowują wiejskie dzieci? — jak ptacy niebiescy, jak kwiaty na niwach, jak wszystko czém się sam Bóg tylko opiekuje przez ręce aniołów. Słuchają gadek wieczornych i pieśni macierzyńskiéj, patrzą na czynne ojców życie, dumają w polu, poglądają na niebo, i koniec końców serce się rozkołysze, i w głowie myśl rozpowinie, i budzą się ludźmi jak drudzy, często od drugich lepszemi. Mniéj od nas wiedzą pewnie, ale czują równo, jeźli nie silniéj, a więcéj i lepiéj zgadują, bo w nich mówi serce, bo serca słuchać umieją...

Córce Motruny wiele nie dostawało i z téj nawet odrobiny, którą mają wszyscy; matka jéj była tak ponuro milcząca, a wioska dla nich nielitościwie obojętna!

Nie byłoć już zmowy, i nikt Motruny nie odpychał gniewem, ale zwano ją pogardliwie cyganichą, a jéj dzieweczkę cyganką; i choć się Maryś umiała przymilić, przypytać, uczepić, podobać; choć jéj nie odganiano: dzieci wiejskie z obawą jakąś stroniły od sieroty, uciekały od niéj, a często nielitościwe płatały jej figle. O! dzieci bywają okrutne!

Nieraz wybiegła w pole i rada się była zbliżyć do pastuszków, którzy, gdy odłóg był w téj stronie, pod samą chatą rozkładali ogniska, piekli kartofle i swawolili naglądając na bydełko i owce rozpierzchłe po łanie; ale chłopaki i dziewczęta ledwie ją zoczywszy, szeptali: „Doczka czarownicy! cygańskie dziecko”, i rozpierzchali się po jarach. Biédna Maryś przysługiwała im się to przyniesionym ogniem, to trzaskami, to trochą łomu; przyjmowali od niéj podarek, ale ani się było z niemi rozgadać, ani poweselić, ani podrużyć.

Marysia najczęściéj była samą, samiuteńką, i tak już przywykła powoli dawać sobie radę, że ją ludzie nie nęcili. Patrzała nieraz dni całe, usiadłszy w progu chaty, na przeciwległe cmentarzysko i wzgórze, na którém zdaje się nic do widzenia nie było, i umiała tam dojrzéć dziwnie zajmujących rzeczy.

Przelatywała jaskółka raz niosąc w dziobku trochę błota, to znowu odrobinę słomy lub piérza; Marysia szła za nią oczyma tam i nazad, pilnie przypatrując się pracowitéj ptaszynie, tak, że te swoje sąsiadki znała niemal każdą z osobna i po ruchach i zajęciu rozpoznawała. Wiedziała ona, gdzie któréj gniazdeczko przylgnęło i zkąd sobie żywność nosiły, a po niespokojnych ich krzątaninach uczyła się poznawać nadchodzące burze. Bawiły ją szczebiotliwe wróble i drobne ptastwo gnieżdżące się na kilku wierzbach cmentarnych, i elegantki sroczki, często o dwa kroki od niéj przechadzające się po gościńcu, ale nadewszystko malutkie susły, których jam niezliczona ilość okrywała brzegi pola i naddroże.

Pogodnego dnia, miesięcznéj nocy, gdy cicho było dokoła, susły miały zwyczaj na progach podziemnych domostw swoich używać świeżego powietrza, i zasiadać rzędem pewnie na jakąś gawędkę, a Marysia dech w sobie zatrzymywała, by ich nie popłoszyć najmniejszym szelestem: bo trwożliwe zwierzątka zaraz znikały w swych pieczarach. Zabawne ich ruchy, skoki, głos nawet przerywający ciszę, miłemi były osamotnionemu dziecku.

A że gościniec dość był z téj strony nieuczęszczany, pola rozległe, lasy niedalekie: ciekawe dziewczę miewało choć rzadziéj i mniéj pospolitych gości. Po nad chatynką przeciągnęły nieraz kaczki lecąc na nocleg do blizkiego ługu, zjawił się zajączek umywający rosą lub skubiący zieleninkę, posiadały czasem siewki, pokręciło się hałaśliwe stado szpaków, zabłąkała z dębniaku kraska niebiesko-pióra;... a epokę stanowiły dropie na grubych nogach i podróżne żurawie... I było na co patrzéć i podziwiać się czemu.

A czyto wiele potrzeba takim oczętom młodym, co na wylot świat widzą żywym jakimś instynktem, niepojętą siłą serca i przeczucia! Nieraz chmura komarów, para żółtych wiosennych motyli, piórko ptasie, które wiatr unosił w powietrzu bujając niém na wszystkie strony, trzymały jéj oczy długo, długo, ścigające zjawisko, dopóki tylko mżyło w dali w powietrznych obszarach.

I myślała Maryś o Bożym świecie, o stworzeńkach bożych, o kwiatku co niezasadzony i niepolewany wykwitał u proga, a marzenie jéj było jak bajka cudowne, i jak pieśń poetyczne i jak młodość świeżości pełne.

A gdy przyszło w słotę, w burzę i chłód zamknąć się z matką w izdebce, to dziéwczę szczebiotało potém, że i milczącéj Motrunie słowo z ust wyciągnąć musiało, i nieraz wywołało uśmiech, opowiadanie, naukę — lub żale.

Zresztą już Maryś odgadywała cudownie, czego jéj matka dopowiedziéć nie mogła. Biedne kobiécisko tak było życiem znękane, tak cierpiało w sobie, a podnieść się nad boleść swoję nie mogło: że nawet miłość macierzyńska rzadko jéj otworzyła usta, a ze zwiędłych warg zwiędłe ulatywały słowa, nie wiele mogąc nauczyć.

Bo gdy dziecię rade było świat Boży, ptasi, kwiecisty, zielony, widziéć wesoło i jasno; z ust matki same słyszała narzekania, żale, a czasem... czasem nawet przekleństwa. Ta sprzeczność widoku wiosennego ziemi i wiosennego bicia jéj serca ze słowy macierzyńskiemi, długo się w główce dziecka pomieścić nie mogła, i pierwsze dumania zrodziły się ze sprzeczności niepojętéj dla Marysi, któréj sobie rozwiązać nie mogła.

Z jęku matki wyczytała pierwszy raz cierpienie, męczeństwo, boleść, których nigdy nie widziała wśród ulubionych stworzeń, zawsze wesołych aż do zgonu i szczebiocących przy skonaniu; i pomyślała biedna, że albo matka jéj była wyjątkiem, lub może żałość jéj była skutkiem wieku i choroby.

Jéj pojęcie życia tak było fałszywe, tak dziecinne, a tak pierwotne, że gdyby była całą myśl swoję wyspowiadała najzakamienialszemu z ludzi, byłby się nad jéj weselem ufném w dolę i przeszłość rozpłakał łzami krwawemi. Jak ofiara uwieńczona kwiatami szła naprzeciw losu, co ją oczekiwał groźny, nie widząc jeszcze ani noża, ani stosu, ani boleści, co na nią zaczajona czekała.

I rosła tak Maryś z nieopatrzném weselem, którém Bóg ozłaca pierwsze chwile młodości, pierwsze brzaski życia; a Motruna co dzień, co godzina, zdawała się latami starzeć i chylić ku przedwczesnéj mogile. Nie żyła już, dogorywała tylko.

Nawet ukochane dziecię do żywota przywiązać jéj nie mogło; bo sił do niego brakło i z tchem każdym reszty ich ulatywały.

Zimny pot występował na czoło matki, gdy pomyślała, jak swą sierotkę zostawi samą jednę na świecie samiuteńką niebogę; serce jéj biło strachem, ale uścisk serdeczny, którym się wiązała ze swoją dzieciną, zamiast ją ożywić, do reszty osłabiał i w dziwną, pożerającą rzucał gorączkę.

Przychodziło to powoli, nieznacznie i rachując na powolność swéj choroby, łudziła się Motruna nadzieją, że Marysię wychowa, nim oczy zamknie na wieki; ale myliły ją rachuby. Słabość owładła nią niespostrzeżona, zrazu szła żółwim krokiem, potém postępowała coraz chyżéj, coraz szybciéj, aż dnia jednego postrzegła się biédna kobiéta, że już wiadra ciągnąć nie może, że najlżejsza drew wiązka jest dla niéj niepokonanym ciężarem, że samo chodzenie po izbie nuży ją śmiertelnie.

Usiadła na łóżku i zapłakała pocichu. Maryś na wszystko miała oko, ale wycieńczenie matki przypisywała starości tylko, wystawiając sobie Motrunę daleko, daleko starszą niżeli była w istocie; i gdy postrzegła niemoc jéj, wzięła się tylko ochoczo do zastąpienia jéj w pracy.

— O! nie turbujcieżbo się mateczko, — zawołała podskakując do jéj kolan, — wszakci to ja na to rosnę i już cię potrafię wyręczyć. Probowałam dwóch wiader pełnych, i chociaż się trochę zginam pod niemi, ale mi ich podnieść nie trudno; drew i spory oberemek zarzucam jak piórko na plecy... Odpoczywajcie sobie spokojnie, a mnie tylko znaczek dacie, to zobaczycie jak się sprawię.

Szczebiotanie dziecięcia jeszcze gorętsze łzy wycisnęło z oczu biednéj kobiety, która w milczeniu przycisnęła ją do serca.

— Gołąbku mój, gołąbku, — odpowiedziała cichym głosem, — ochoty ci nie brakuje, ale gdzie te siły, któremi się tak chwalisz? Dobrze ci pobawić się z wiadrami, ale dźwigać wodę pod górę, ale przynieść drew z lasu, a! i tyle, tyle ciężkich robót poopędzać koło domu, nie twoją to siłą, nie twoją!

Maryś pokiwała mądrą główką.

— Posłuchajcieno matuniu kochana! — zaśpiewała dziewczyna swym ptasim głosikiem, — wyście to mnie nieraz wieczorami dawniéj rozprawiali różne piękne rzeczy, a ja dobrze je zapamiętałam... Ot! byle kto mocno chciał, zdaje się, to co zamyśli zrobi.

— Moja Maryś, tak w bajce!

— A cóż to bajka matuniu? — to wczorajsze życie.

— Bajka! at sobie wymysł ludzki na pociechę tęsknego żywota... Może tak i bywało dawniéj, ale dziś już tak nie jest: świat taki smutny, ludzie tacy bez litości!

— To tobie się tak zdaje matuniu; a choćby i źli byli, taki cóż? — dobrego obroni przy nim dobra siła, zła siła nic nie zrobi czystemu...

— Daj Boże! a!

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 48
Idź do strony:

Darmowe książki «Chata za wsią - Józef Ignacy Kraszewski (czytaj online za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz