Darmowe ebooki » Powieść » Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 52
Idź do strony:
z niemi trudno inaczéj jak biczem.

Nie było co mówić ze starym, którego Juda skinieniem odprawił; nie wiele też począć było można.

Piérwsze chwile w willi nie zdały się nic dobrego zwiastować. Tyro ledwie się włóczył, strwożony, stary i drżący; reszta ludzi złamana chorobą, tęsknotą, nędzą, zobojętniała na wszystko. Juda musiał pójść po radę do pana, który mowy jego uważnie wysłuchał.

— Wszystko przepadnie — rzekł po namyśle — i te tysiące które na wille nabrał niegodziwy Sejana zausznik. Tak jest, wiem sam że radzić potrzeba skutecznie, ale jak? Dam wam ludzi do pomocy, oczyśćcie, budujcie, róbcie co możecie... nie szafujcie jednak groszem, bom go i tak dosyć na tém sponiewierał.

Wziął się więc Juda do pracy około téj posiadłości z całą gorliwością człowieka, który potrzebuje zajęcia aby nie uczuł bolu. Przybyli nowi niewolnicy, których musiano wybrać i kupić na Forum, płacąc po pięćset drachm i wyżéj od głowy, za ludzi już tak złamanych długą niewolą i pracą, a znękanych okrócieństwem, że ich jak narzędzi posłusznych wszędzie i jak chciano użyć było można.

Były to dzieci rodziców nieznanych, zrodzone już na ziemi Latium, które tylko krajowym mówiły językiem, a z mlekiem wyssały stanu swojego obyczaje, pokorny Myron i Silvanus, oba do roli tylko i ogrodów używani, bez żadnych wprawdzie szczególnych talentów, któreby ich wartość podnosiły, ale ramion silnych i nie starzy.

Z tymi to pomocnikami Juda rozpoczął swe dzieło...

Z pogardą Rzymian, ci przybysze nowi, nawykli już jarzmu i niepotrzebujący kajdan, co by ich do posłuszeństwa pętały, weszli do ergastulum, spoglądając z góry na barbarzyńców gnijących w barłogu.

Part, Germańczyk, Gothon i Iberyjczyk zdali się im zarówno pół bydlętami i niewielkiego użytku... ledwieby z nich który, rzekli, pod biczem mógł młyn obracać.

Młodszy i silniejszy a nie kaleka Gothon, którego język był niezrozumiały i który języka Rzymian nie zdawał się pojmować, jeden, jak powiadali, mógł się na coś wyrobić — ale go jadła tęsknota jakaś nieuleczona, niema, pragnąca śmierci, a tak rozpaczliwa, że biciem i razami nielitościwemi ledwie go do wzięcia pokarmu zmuszano...

Stary Tyro był tego zdania, że kaleków żywić nawet szkoda było; a że kulawy Iberyjczyk ze strzaskaną nogą pracować nie mógł chyba w miejscu, Germańczyk zaś miał rękę uciętą i obu sprzedać prawie niepodobna było nawet za najlichszą cenę — otwarcie się odzywał z radą aby ich umorzyć głodem lub zabić... by darmo nie jedli chleba; Gothona zaś sroższém obejściem i męką zmusić do pracy i życia.

Juda sądził inaczéj — sam obcy i znękany, choć jeszcze nie kosztował niewoli, napatrzył się jéj wiele, litość miała przystęp do jego serca, sądził, że łagodniejszemi środkami potrafi coś wymódz na téj dzikiéj garstce nędzarzy.

Schodził więc do ergastulum często i choć wejrzeniem ostrém ścigany, starał się powoli łagodzić umysły niewolników, których lepszą strawą, posłaniem i chwilą powietrza nagradzał za ich powolność.

Wszyscy prawie odpowiedzieli jego wyrazom łagodnym, choć mało ich rozumieli, i Part i dziki German kaleka i Iberyjczyk, którego twarz rozpromieniała się czasem trochą wesela — jeden Gothon pozostał jak był na wszystko nieczułym i obojętnym.

Dziwna to za prawdę była istota i gdyby nie rozpacz co ją na pół pożarła, byłby się na targu mógł sprzedać ceną wielką, bo trudno było o piękniejszego człowieka i całą młodość miał jeszcze. Kształtnéj budowy, pleców szerokich, jasnego włosa, oczów jak lazur niebieskich, Swew czy Gothon ów, tak wybielał więzieniem, wychudł łzami, że ledwie się w nim życie trzymało. — Wszystkie zeń kości przez wyschłą skórę przeglądały, a oko znawcy, jakim był Tyro, łatwo odgadło, że gdyby zdrowie i z niém siła, Swew byłby sztuką wielkiéj wartości. Cóż, kiedy od czasu jak go trzymano, nie jadł, chyba zmuszony, a płakał i jęczał bezustannie. Po nocach mówił do siebie jak obłąkany i śpiewał czasem rzewnie, a choć towarzysze bili go i naśmiewali się z niego, nic słyszeć, nic się czuć nie zdawał.

Stan to był jakiś dziwny, bo nic z zewnętrznego świata podziałać nań nie mogło, niczém go złamać nie było podobna. To wpadał w gorączkę i zapamiętanie, w którém śpiewał, śmiał się lub rozpaczał, rycząc boleśnie, to znowu leżał bezwładny, w pół senny, martwy tak, że gdyby nie resztka oddechu, wziąćby go można za trupa.

W tym to stanie, Tyro bojąc się by nie umarł, lał mu w usta wodę lub trochę mleka i karmił go papką z mąki bobowéj. Nie sprzeciwiał się naówczas niewolnik i pokarmiony, zasypiał na kilka godzin snem znużenia głębokim, który go pokrzepiał... daléj ciężkie dozwalając wlec życie.

Myron i Silvanus, którzy już nie jedno ergastulum przebyli i wiele wytarli kątów, bo choć silni i pracowici, mieli wszystkie niewoli wady, pozbywano się ich wszędzie, lepiéj zaczynając poznawać, — wielką z razu byli pomocą Tyronowi do poradzenia sobie z niewolnikami. Opatrzyli oni bacznie towarzyszów, pokiwali głowami i Myron zapowiedział, że gdy do reszty zmoże ich głód i nędza, znęka zamknięcie i groza, jeszcze choć licho, pracować będą mogli.

Z nowymi niewolnikami do oczyszczonego podziemia weszło jakby nowe życie — śpiew obojętny spodlonych, szczebiotliwa ich rozmowa, nieustanne swawole i miary wina, które na targu dostawali za kradzione w domu i ogrodzie rzeczy, pod połą je na rynek wynosząc — przykład w ostatku, wpłynął na barbarzyńców nawet.

Naprzód kulawy Iberyjczyk, potém Germańczyk bez pięści, wreszcie Part hardy, zbliżyli się do Myrona i Silvana — jeden Swew pozostał na barłogu, a wlane mu gwałtem w usta wino nie rozweseliło go nawet — szał tylko wywołało okrutny i dziki.

Powoli oswoili się piérwsi ze swym stanem, a praca do któréj ich użyto nie była może tak ciężką jak gdzie indziéj. Z razu potrzeba tylko było wyrywać chwasty z ogrodu, mur otaczający go poprawić, oczyścić domek i grzędy skopać motyką.

Szło to dosyć raźnie i willa opuszczona powoli nową zaczęła przybierać postać.

Wszyscy się przydali, nawet Germańczyk, który ciężary dźwigał na kudłatéj głowie; jeden Swew, wygnany z ergastulum na światło dzienne z innymi, gdy ujrzał zieloność, niebo i poczuł powietrze, zwrócił oczy ku północy, siadł na ziemi i płakać począł... a do pracy nic go nie mogło nakłonić...

Płacz jego jak on sam był dziwny — bo płakał milczący jak posąg, bez skrzywienia lica, łzy wielkiemi, które padały mu na pierś nagą i schły na rozpaloném jego ciele. A gdy źródło ich się zatamowało, podnosił głos, w języku nieznanym, pół nucąc, pół mówiąc coś, niby śpiew, niby modlitwę... jakby do swoich, dalekich, przez tysiące mil przemawiał, jakby wiatrom oddawał wyrazy, które je nieznanym brzegom odnieść miały.

Oswojeni ze wszystkiemi świata językami, które się wówczas na rynkach rzymskich spotykały, w więzach i u wozów tryumfatorów — dziwili się Myron i Silvanus, że z téj mowy Gothona ani jednego pochwycić nie mogli wyrazu; on téż nie zdawał się ich rozumieć.

Na Judzie ten nieszczęśliwy niewolnik szczególne czynił wrażenie; doglądając podwładnych, gdy inni pracowali, często siadał lub stawał naprzeciwko niego i usiłował oznakami litości ufność w nim obudzić; ale Swew ledwie nań spojrzał czasem i milczał uparty.

Choć willa owa daleko za miasto wysunięta była, w opustoszałéj stała okolicy, wielka jednak droga, która wiodła przez Atellę do Capui, przechodząca pod jéj wrotami, w dniach uroczystych często tłumami napełnioną była. Naówczas z za muru ogrodzonego, z przedsienia domu, przypatrzeć się było można ciekawemu widokowi tych tłumów oszalałych, tych pochodów senatorskich, tych wycieczek histrionów i dworek, pyszniących się zbytkiem ówczesnego zepsucia i chlubiących bezwstydem. Lecz gdy inni dzicy podziwiali zdumieni błyskotliwą cywilizacyę Rzymu, zdolną oczy barbarzyńców, do lasów i skórzanéj odzieży przywykłych, zachwycić — Gothon poglądał na to z obojętnością królewską, a popatrzywszy długo, płakał znowu zwróciwszy ku północy oczy.

XXVI

Upłynęło dwa piérwsze lata panowania Caliguli, który się rychło odmienił.

Początek ich był szczęśliwy i spokojny, a obcy Rzymowi świadek opisał go barwami, przy których reszta panowania jeszcze jaskrawiéj krwią i rozpustą odbija75. „Grecy, pisze on, nie wojowali z barbarzyńcami, ani żołnierze z obywatelstwem (civis); nie można było znaleźć słów dostatecznych na uwielbienie niesłychanéj szczęśliwości młodego pana, (princeps), miał on bogactwa niezmierne, siły na lądzie i morzu ogromne, dochody wielkie płynęły mu ze wszystkich stron świata, państwo jego Ren i Eufrat ograniczały, po za któremi żyją tylko ludy dzikie, Scythowie, Party i Germanie.

„Tak od wschodu do zachodu słońca, na stałym lądzie i wyspach, po za morzami nawet, wszystko się radośnie uśmiechało.

Italia, Rzym, Europa, Azya, zdawały się ciągłe obchodzić święto, bo pod żadnym z Cezarów nie było tyle spokoju i tak swobodnie dobra swego nie używano.

Po wszystkich miastach pełno było ołtarzy, ofiar i kapłanów, ludzi biało odzianych w wieńcach z kwiatów, zabaw, śpiewów, uczt, skoków i wyścigów koni.

Bogaty i ubogi, szlachetny i plebeusz, pan i niewolnik, wierzyciel i dłużnik, bawili się razem, jak za wieku Saturna.”

Trwało to szczęście tyle czasu, ile go było potrzeba na roztrwonienie spadku po Tyberyuszu, który sobie prawie cały, wraz z władzą przywłaszczył Cajus.

Po długiéj niewoli, płaszczeniu się i udawaniu pokory, nagle spływająca nań tak nieograniczona władza, bogactwo, siła, musiały obłąkać człowieka, już tajemną wysilonego rozpustą, już od dzieciństwa jakąś złamanego chorobą.

Cezar też oszalał i na dobre w to uwierzył, że okrzyknięty panem Rzymu, przestał być człowiekiem. Ztąd nadludzkie owe wysiłki, które opisać trudno, ztąd te tytaniczne porywy i ubieganie się za niepodobieństwy, za wszystkiém do zdobycia najtrudniejszém, ztąd ta walka ze światem, który cały miał Cezarowi-bogu służyć ku nasyceniu nienasyconéj użycia żądzy.

Początek ów świetny i pogodny mignął tylko przelotem; zdawał się nawet znamionować surowego praw postrzegacza i skromnych żądz człowieka; ale Caprejski uczeń Tyberyusza wyszedł prędko na jaw z pod ciemnéj togi Germanikowego dziecięcia.

Zaczęło się to od nocnych uczt i biesiad w Palatyńskich gmachach, na willach u Campanii brzegów, w których starano się Tyberyuszowe zgasić uczty i przejść przepychem i zbytkiem wszystko o czémkolwiek dotąd słyszano.

Na pałace, łaźnie, łoża, na szaty bogate, na podarki woźnicom, których igrzyska namiętnie lubił Cajus, na kobiéty i histrionów, poszły skarby skąpego dziada i piérwszy ten wybuch szału o mało Caliguli życia nie kosztował.

Zachorzał ciężko Cezar, a lud płakał i rozpaczał, otaczając pałace niespokojny, i uzdrowienie jego powszechném powitano weselem — ale uzdrowiony jakby nowym powstał człowiekiem.

Piérwszą czynnością jego było usunięcie brata i syna przybranego, C. Tyberyusza, któremu za winę jedyną poczytano, że się antidotem przeciwko truciźnie obwarował.

— Więc się czuł winnym i godnym śmierci! — rzekł Cajus.

Dziecię to prawie było jeszcze, zabić się nawet nie umiejące; gdy przyszli oprawcy, spytało gdzie mu się uderzyć potrzeba i posłuchało rozkazu.

Po téj pierwszéj zbrodni poszły szeregiem inne, których liczby tu rachować nie chcemy; każdy prawie z wyroków Cezara zamykał w sobie przemyślne okrucieństwo, szyderstwo nielitościwe, zimne i dzikie.

Tak zmarli naznaczeni Atanius Secundus, Potitius, Silanus stary teść Cajusa i wielu a wielu innych.

W miejscu niedogodnego doradzcy Silana, który go śmiał nieustannie na lepszą sprowadzać drogę, przybrał sobie Cajus, nielicząc Macrona, dwóch godnych służalców, Helikona i Apella, obu najpodlejszego rodzaju ludzi; piérwszy z nich rodem był z Ascalon a z powołania histrionem, drugi Egypcyanin, bawił pana okrutnemi żarty i błazeństwy podłemi, znany będąc z najzuchwalszego szalbierstwa.

Ci dwaj zausznicy pchnęli go na drogę, ku któréj już i sam zmierzał, i wywołali w nim nie tylko namiętność zbrodni, ale bezwstyd najohydniejszy.

Rzym głodny był igrzysk i zabaw, których mu szczędził Tyberyusz; teraz się one wraz z rozpasaniem Caliguli poczęły na nowo z przepychem niezmiernym.

Sam Cajus brał u Apella naukę tańców i pantomimy, kształcąc się na aktora; za jego radą sprowadzono całe tłumy gladyatorów z Campanii i Afryki, mnóstwo dzikiego źwierza z Libii i innych krajów.

Nieustanne przedstawienia powtarzały się w amfiteatrze Scaura, w cyrku wielkim, na Marsowém polu; wznoszono teatra po nad domami, okręcane tak misternie, że lud napełniający je, przenosił się cały ku nowemu widowisku, gdy piérwsze było skończone.

Arenę cyrku w dnie igrzysk posypywano miniją i boraxem.

Oprócz tych widowisk w Rzymie, opłacał Cezar zabawy dla ludu w Syrakuzie, Sycylii, w Galii.

Wśród tych rozpustowań i szałów, czy istotnie od miłosnego napoju, który mu zadać miano, czy z samego nadużycia rozkoszy, Caligula dostał, zdaje się, obłąkania, które go przywiodło tylko do dzikich jakichś rozmarzeń i wiary w to, że był bogiem.

Rzym chętnie w to nowe bóstwo uwierzył. Cajus, który jak poprzednicy, chorował na autorstwo i pisał greckie komedye, mając się przytém za wielkiego mówcę i filozofa; — wyrozumował to łatwo.

— Ci co wiodą trzody, nie są przecie bydlętami, mówił; trzody więc ludzkiéj przewodnikiem nie może być człowiek... musi być Bóg.

Ten szał wyniesienia się nad pospolitych ludzi, o mało go nie skłonił do wzięcia przepaski królewskiéj na skronie, ale imie króla tak było w Rzymie znienawidzone, że władza Cezara o niebezpieczeństwo pochwycenia go rozbić się mogła. Nie mogąc więc być królem został bogiem tylko, co było daleko łatwiéj.

Z razu skromniejszy, przywłaszczał sobie godła pomniejsze, Herkulesa, Castora, Bacchusa, ale tych wkrótce mu nie starczyło. Postawiono mu świątynię i posąg złoty, nakazano ofiary, najrzadsze ptaki i źwierzęta zabijając u jego ołtarzów. Swetonjusz, opisując te szały, nie może im wystarczyć słowy, choć wie najmniejszy szczegół — tak były dziwne i nieskończonéj rozmaitości.

Został więc z kolei Apollinem, Merkurym, Neptunem, mając cały Olymp do wyboru, a w czasie burzy raz wyzwał Jowisza, rzuciwszy w niebo kamieniem i zawołał:

— Jowiszu bij mnie, lub ja cię zabiję76.

Te jego gniewy z Jowiszem i braterskie pojednania nie jeden raz miały miejsce.

Nie będziemy się rozszerzali nad dziwnemi rozpusty człowieka, który nic nie szanował i nie znał w nich granic; nad upodobaniem jego w igrzyskach, koniach i woźnicach, nad

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 52
Idź do strony:

Darmowe książki «Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz