Darmowe ebooki » Powieść » Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖

Czytasz książkę online - «Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Jasieński



1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 35
Idź do strony:
kres młodzieńczym fanaberiom bratanka, mianował go sekretarzem generalnym jednego ze swych przedsiębiorstw, w długiej, dobrotliwej i poufnej rozmowie dając mu do zrozumienia, że upatrzył go sobie na wspólnika i spadkobiercę.

Bratanek posadę przyjął, lecz agitacji w fabryce nie zaprzestał. Skończyło się na tym, że podburzeni robotnicy pewnego pięknego poranka opanowali fabrykę i ogłosili ją własnością komitetu robotniczego. Trzeba było uciec się do pomocy policji, która z trudnością przywróciła porządek, usunąwszy podżegaczy.

Po burzliwej rozmowie między stryjem a bratankiem doszło do kategorycznego zerwania.

Od tego czasu mister Dawid Lingslay nie chciał więcej słyszeć o niewdzięcznym bratanku, o którym wszelki słuch zaginął.

Aż do pewnego wiosennego popołudnia. W tym czasie, na skutek wydalenia kilku prowodyrów, w czternastu fabrykach mistera Lingslay’a wybuchł strajk. Na rozkaz mistera Dawida zarząd zamknął fabryki, wyrzucając na bruk wszystkich robotników. Wydaleni robotnicy spróbowali opanować fabryki siłą. Sprowadzono wojsko. Wyparty z zabudowań fabrycznych tłum utworzył pochód i bocznymi ulicami, z różnych stron, spłynął ku pałacowi mistera Dawida Lingslay’a. Zadzwoniły szyby.

Wytrącony z równowagi mister Dawid zatelefonował po policję. Komisarz policji, będący na jego żołdzie, zapytał usłużnie, czy życzy sobie, aby zrobiono użytek z broni. Mister Dawid burknął lakonicznie w słuchawkę:

— Uważam, że już najwyższy czas skończyć z tym bałamuctwem. Wasze łzawiące bomby nie odnoszą żadnego efektu. Tłum przyzwyczaił się do pustych naboi i nic sobie z nich nie robi. Dwie salwy prawdziwe rozproszą demonstrantów i odbiorą im ochotę na przyszłość. Zresztą, to już pańska rzecz.

Komisarz nie zawiódł pokładanego w nim zaufania. Mister Dawid, ukryty za firanką, miał możność widzieć, jak z bocznej ulicy wypełzł kordon policji, jak gruchnęła salwa i tłum w popłochu rzucił się do ucieczki. W ciągu pięciu minut plac został opróżniony, jeśli nie liczyć kilkunastu ludzi pozostałych bez ruchu na asfalcie.

Po chwili w gabinecie mistera Dawida zjawił się osobiście komisarz, w widocznym zakłopotaniu miętoszący nieskazitelnie białe rękawiczki. Mister Dawid długą chwilę nie mógł zrozumieć powodu jego wizyty.

— Pański bratanek... — bełkotał komisarz. — W pierwszym szeregu... Nie mogliśmy przewidzieć...

— Zabity? — zagadnął sucho mister Dawid.

— Tak jest... — wykrztusił ośmielony jego tonem komisarz. — Czy mam go kazać tu przenieść?

— Nie, skądże! — zdziwił się mister Dawid. — A zresztą... ma pan słuszność... Proszę go kazać zanieść do jego pokoju w lewym skrzydle.

Późno wieczorem, po raz pierwszy od roku, mister Dawid stanął na progu pokoju bratanka. Bratanek leżał na kanapie z odrzuconą w tył głową i z kącików ust dwiema cienkimi nitkami na kosztowny dywan sączyła się krew.

Mister Dawid Lingslay widział od tego czasu wiele twarzy, żywych i martwych, ale ta jedna pozostała na zawsze, w nienaturalnym powiększeniu, przybita na obwieszonej setkami gracików ścianie pamięci.

Rozumiał wszystko: robotnicy burzą się, idą otwartą piersią naprzeciw salwom policji. Nie widział w tym żadnego bohaterstwa. Cóż w tym dziwnego, że nędzarze zazdroszczą bogactw bogatym. Wystarczy podwyższyć zarobki, a wrócą potulni do pracy. Nie miał dla nich nawet nienawiści, po prostu gardził nimi.

Aż oto tu urywały się wszystkie przesłanki logiczne. Bratanek mistera Dawida Lingslay’a, przyszły spadkobierca jego trzydziestu fabryk, prowadzący na splądrowanie przeznaczonych dla niego w przyszłości bogactw obdarty, drapieżny tłum... To nie mogło pomieścić się w głowie mistera Dawida, i myśl jego, przyzwyczajona do poruszania się we wszystkich szerokościach społecznych jak we własnym gabinecie, uderzała się o to łbem niby o nieprzebyty mur.

Znowu szerokim strumieniem popłynęły cyfry, lecz nie zmyły, nie zatarły nigdy bladej twarzy z kosmykami kasztanowatych włosów i dwiema nitkami krwi w bolesnych kącikach warg. Bratanek Arczi, pochowany na cmentarzu w New Yorku, w rodzinnym grobowcu Lingslay’ów, kpił sobie wyraźnie z kosztownych marmurowych płyt, prowadząc dalej swą przerwaną robotę. Z tłumu osaczonych demonstrantów, z depeszy o nowym strajku, te szpalty porannej gazety donoszącej o rewolucji w Chinach, zewsząd, spozierała na mistera Dawida blada twarz z czapką kasztanowatych włosów, czujna, wszechobecna, niezniszczalna.

Nieraz, gdy mister Dawid przejrzał raport o wygórowanych żądaniach robotników, gdy zniecierpliwiona ręka sięgała już po słuchawkę, i usta układały się do wycharknięcia hasła lokautu — ze słuchawki, jak ślimak z muszli, wyłaniała się naraz twarz bratanka Arczi i mister Dawid odkładał słuchawkę, brał ponownie raport, szedł na ustępstwa.

Nie zdając sobie sam z tego sprawy, gdzieś głęboko, poniżej niewzruszonych fundamentów „zasad” i „przekonań”, w małym ogniotrwałym sejfie duszy, bratanek Arczi pozostał na zawsze, jako symbol bezinteresownego idealizmu, i wyzuty ze skrupułów szalbierz i łupieżca, mister Dawid Lingslay, ilekroć w jakiejś sytuacji życiowej zdarzyło mu się zdobyć na gest prawdziwie bezinteresowny, ukradkiem przed samym sobą, jak żyd — „mezuze”, dotykał palcami drzwiczek tego sejfu, jakby z mimowolną dumą szukając w nim sankcji.

Podobnie dzisiejszego rana, kiedy siwobrody rabi Eleazar i korpulentny pan w rogowych okularach proponowali mu interes, którego nieetyczność nie podlegała dlań najmniejszej wątpliwości, mister Dawid, skłonny już do zgody, instynktownie sięgnął ręką do swej skrytki i, niespodzianie dla samego siebie, z Katonowską nieugiętością, odpowiedział odmownie.

I teraz, gdy wyłuskany z ubrań, goły czterdziestoletni pan, w obliczu obstępującej go nicości, kurczowym krzykiem rąk szukał dokoła siebie czegoś, do czego mógłby przywrzeć, na czym mógłby się odcisnąć, utrwalić, na przekór oczywistości śmierci i procesowi rozkładu, ręka jego natrafiła w próżni na bladą twarz w czapce kasztanowatych włosów i czterdziestoletni pan drgnął, jakby dotknął przewodnika elektrycznego.

Tak. Bratanek Arczi znał tę tajemnicę. Przywalony ciężkimi, kosztownymi płytami grobowca Lingslay’ów, żył wzmożonym, niewykorzenionym życiem; na każdym kilometrze kwadratowym świata, gdzie tylko skupi się kilkuset obdartych, prześladowanych ludzi, złączonych wspólną wolą nowego ładu — wytryskał na nowo żywą, życiodajną iskrą.

I stryj po raz pierwszy odczuł cały ciężar i ubóstwo swej nieludzkiej samotności i zrozumiał, dlaczego nie chciał jej od niego przejąć, wraz z jego trzydziestoma fabrykami, lekkomyślny, zwariowany bratanek...

— Wszystko pozostanie tu tak samo, tylko mnie nie będzie... — próbował wyobrazić sobie mister Dawid Lingslay. — I lustro, i komoda, i łóżko, wszystko tak samo. Przejdzie zaraza. Wydezynfekują i po wszystkim. Na łóżku będą spali inni ludzie, mężczyźni z kobietami, kto wie, może nawet znajomi. Wszyscy będą odbijać się w lustrze. A po mnie nie zostanie nic. Paradne! A może po śmierci jednak coś z człowieka zostaje? Trzeba by choć zapamiętać dobrze, jak wyglądałem.

Mister Dawid Lingslay zaświecił jasno żyrandol i spojrzał w lustro. Ale spojrzawszy, przestraszył się. Z lustra patrzył na niego czterdziestoletni pan o rozczochranych, szpakowatych włosach, w rozpiętym na gołych piersiach szlafroku, ze sterczącymi, dotykającymi brody kolanami i z latającą szczęką.

— To nie jestem ja, to przecież nie jestem ja! — wybełkotał zdrętwiały mister Dawid, nie mogąc doszukać się swych nieskazitelnych rysów w bladej, sflaczałej twarzy czterdziestoletniego pana.

— Nic nie zostanie, nic! — ryczał z lustra czterdziestoletni pan. — Przyjdą, wyniosą, wrzucą do jamy! Nic, nawet w lustrze! Jutro będzie się już w nim odbijał kto inny, a nie ja! Nie ja? Co to znaczy: „nie ja”? Nieprawda! Wcisnę się! Przylgnę! Zostanę w lustrze! Patrzeć! Widzieć, co robią tu inni! Tu, w tym samym pokoju! O-ho-ho! Niech spróbują odskrobać mnie od szkła! O-ho-ho!

Czterdziestoletni pan z obwisłą, rozdygotaną szczęką wyprężył się, zasłaniając sobą całe lustro.

Mister Dawid Lingslay poczuł, że traci pod nogami grunt, że rozpływa się jak widmo. W ostatnim odruchu samoobrony pochwycił stojący pod ręką flakon z sublimatem i z całej siły wyrżnął nim w lustro...

*

Kiedy nazajutrz rano nowy boy wprowadził do salonu mistera Dawida Lingslay’a rebego Eleazara ben Cwi i korpulentnego jegomościa w amerykańskich okularach, obaj panowie długi czas czekali w milczeniu.

Po dwudziestu minutach, na progu salonu ukazał się mister Dawid Lingslay. Był bledszy nieco niż zwykle i bardziej jeszcze sztywny. Patrząc gdzieś w okno powiedział matowym głosem:

— Zastanowiłem się przez noc nad propozycją panów i doszedłem do wniosku, że wczoraj rozumowałem niesłusznie. Istotnie, dlaczego zakładać z góry, że ktoś musi się koniecznie zarazić? Miejmy nadzieję, że, przy skrupulatnej rewizji lekarskiej i kwarantannie, dżumę pozostawimy w Paryżu. Dziś jeszcze wyślę do mego sekretarza do Nowego Jorku odpowiednią szyfrowaną depeszę. Sądzę, że nie należy sprawy odkładać i że byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli wyruszyć jeszcze tego wieczora.

Rabi Eleazar i pan w okularach w milczeniu skłonili głowy.

*

Zimny wschodni wiatr palcami wprawnego fryzjera ondulował niesforną czuprynę nocnego morza.

Okręt „Maurytania” szedł pełną parą, ze zgaszonymi ogniami. Ostatnie zarysy brzegów rozpłynęły się dawno we mgle. Tłum pasażerów, który przez pierwsze godziny po odjeździe zalegał pokłady, z wolna rozpełzł się już po szufladach klas. W olbrzymim kadłubie okrętu, jak dwa przyczepione do jego żeber świetliki, błyszczały dwa okienka w rzędzie kajut pierwszej klasy.

Na kanapie jednej z kajut, zwinięty w kłębek śpi stary szames i wargi jego przez sen powtarzają wyrazy niedokończonej modlitwy.

Przy stoliku, w starym pasiastym tałesie, jak siwobrody Neptun w pasiastym płaszczu kąpielowym, siedzi rabi Eleazar ben Cwi. Miarowo, w takt kołysania okrętu, kiwa się chudy tułów rebego Eleazara, a wargi jego szepcą modlitwę dziękczynną:

— Jam jest Pan Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli...

Pomału kleją się bezsenne oczy rebego Eleazara i z wolna, w takt modlitwy, w stronę Mizrach, kołysze się olbrzymi, brzuchaty kadłub okrętu.

W narożnej, zachodniej kajucie, wyciągnięty na łóżku, z papierosem w ustach, leży mister Dawid Lingslay, wpatrzony w drgający na suficie cień lampy; przewraca się z boku na bok, zapala od niedopałka już dziesiątego papierosa. Jak hamak kołysze się pokój, wabiąc sen, a sen ucieka jak kulka po spadzistej podłodze kajuty. Każde chybnięcie podłogi to mila dalej od Europy, od Paryża, od dżumy, od śmierci — to mila w głąb w puszystą, kwietną łąkę życia.

Na blacie szafki nocnej cyka niewzruszony, ironiczny zegarek: sześć godzin od chwili odjazdu z Europy.

*

Na drugi dzień, pod wieczór, rozpalone żelazko słońca rozprasowało bez śladu zmięte fałdy fal. Okręt szerokim łukiem skręcał na zachód, jak czarodziejska igła na obracającej się gigantycznej płycie gramofonowej oceanu.

Na wszystkich pokładach czarno było od pasażerów.

Z górnego pomostu paruset dżentelmenów w kraciastych kepi, otulonych w pledy, plamiło niepokalany błękit tła kłębami cygarowego dymu. Dżentelmeni co bardziej rześcy skracali sobie czas już to golfem, już to tenisem, już to zwyczajnie brydżem. Bezcieleśni stewarci z tacami w ręku balansowali pobożnie między szezlongami, jak linoskoczki — na przeciągniętych nad przepaścią, niewidzialnych drutach, obawiając się uronić nie tylko kroplę drogocennego płynu, ale nawet najmniejsze słówko lub mimowolne westchnienie.

Na pokładzie pierwszej klasy opaśli, podkarmieni panowie, przebierając w palcach paciorki breloków, delektowali się morzem, rozparci na wygodnych leżakach. Miękkostopi, gutaperkowi stewarci roznosili napoje chłodzące. Kilku pomysłowych młodzieńców z dwóch przypadkowych trąb, bębna i naczyń kuchennych skleciło improwizowany jazzband i pod miauczące dźwięki modnej muzyki młodzież tańczyła do upadłego.

Na pokładzie trzeciej klasy, pasażerowie ubożsi, usadowieni na pękatych walizach, chwytali padające z góry okruchy dźwięków, otwierając ze zdziwienia usta, jak ryby na przyjęcie rzucanej im bułki.

Naraz w grupie tańczących powstało nieopisane zamieszanie. Pokład opustoszał, jak zmieciony raptownym podmuchem. Wystraszeni tancerze pierzchnęli szerokim kołem. W pośrodku koła, na ziemi, wił się młody człowiek w binoklach. Widocznie upadając stłukł jedno szkiełko i wytrzeszczone, krótkowzroczne oko, pozbawione osłony, wpatrywało się teraz z przerażeniem w uciekających. Młody człowiek, jak wyrzucona na piasek ryba, pluskał niezdarnie przydługimi płetwami rąk.

Nie wiadomo skąd, zza rogu, wyłonili się nagle dwaj ludzie w białych fartuchach, z noszami i, rzuciwszy na nie trzepocącego się jak karp młodzieńca, znikli za węgłem. Drugie szkiełko od binokli spadło i potoczyło się po pokładzie.

W jednej chwili cały pokład zawirował w zamęcie. Zażywni panowie, popychając się i gubiąc breloki, parli ku schodom, prowadzącym do kajut. Przez chwilę słychać było tylko zgiełk głosów i łoskot zatrzaskiwanych drzwi. Po pięciu minutach na pokładzie nie było już żywej duszy.

Wtedy z jednego z foteli niewidocznych w cieniu komina wstał szpakowaty pan w kraciastym sportowym ubraniu. Powolnym, roztargnionym krokiem przemierzył pokład i oparł się o poręcz.

Szpakowaty pan zapalił papierosa.

W dole, u burt, pluskały fale.

*

Nazajutrz rano powiał wiatr i chłostane nim morze zakołysało się trwożnie.

Na pokładzie pierwszej klasy było pusto i, jak lokaje po balu, snuli się po nim elastyczni, bezsenni stewarci.

Około godziny dziesiątej na pokładzie ukazał się szpakowaty pan w kraciastym sportowym ubraniu.

Szedł niepewnie, zataczając się nie w takt chwiejby okrętu. Uszedłszy parę kroków, natrafił na wygodny fotel u burty i opuścił się na niego ciężko. Wyjął z kieszeni lusterko w kosztownej skórzanej oprawie i uważnie zbadał swój język.

Bez określonego wyrazu na twarzy schował z powrotem lusterko i ostrożnie rozejrzał się po pokładzie. Pokład był pusty. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, pan w sportowym ubraniu wykonał rękoma parę dziwnych ruchów, przypominających szwedzką gimnastykę. Następnie, nie przestając się oglądać, ukradkiem pomacał się pod pachami, jak człowiek w uwierającym go, za ciasnym ubraniu.

Na pokładzie zjawił się stewart. Szpakowaty pan szybko wyjął z kieszeni książkę i pogrążył się w czytaniu. Z kąta jego roztaczał się widok na pokład trzeciej klasy, gdzie przycupnięci na swoich walizkach, stłoczeni pasażerowie rozwijali prowianty i skwapliwie zabierali się do śniadania.

Na pokładzie, gdzie siedział szpakowaty pan, stewarci rozstawiali poprzewracane fotele.

Szpakowaty pan szybko wertował książkę.

Było już dobrze po południu, gdy z dolnego pokładu do uszu jego doleciał hałas i zgiełk. Zgiełk był tak donośny, że szpakowaty pan oderwał się od książki i, przechyliwszy się przez poręcz, spojrzał w dół. Dolny pokład roił się w tej chwili jak stratowane mrowisko. W czarnym mrowiu ludzi dostrzec było można uwijającą się parę białych fartuchów. Przysłoniwszy oczy dłonią, szpakowaty pan w innym rogu dolnego pokładu dojrzał dwa inne białe fartuchy. Trzecia para białych fartuchów schodziła z ciężarem po schodach prowadzących do kajut. Na dole rozbrzmiewał lament i gwałt.

Szpakowaty pan wrócił do poprzedniej pozycji i zagłębił się w czytaniu książki. Zgiełk jednak najwidoczniej rozproszył

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz