Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖
Satyra na wojsko i wojnę, ukazująca absurdy ostatnich lat istnieniaAustro-Węgier, najczęściej tłumaczona powieść czeskiej literatury oraznajsłynniejszy żołnierz — Józef Szwejk.
Przed laty przez lekarską komisjęwojskową urzędowo uznany za idiotę i zwolniony z armii, żyje spokojnie wPradze, handlując psami. Rozgadany bywalec knajp, przy każdej okazji gotówdo przytoczenia odpowiedniej anegdoty z życia zwykłych ludzi, lojalnyobywatel, manifestacyjnie oddany monarchii austro-węgierskiej. Jednak byćmoże diagnoza była błędna i Szwejk nie jest po prostu głupkiem? Psy, któresprzedaje jako rasowe, to zwykłe kundle, którym fałszuje rodowody. Kiedywybucha wojna i nasz bohater trafia do wojska, rozkazy wypełnia gorliwie,lecz według własnego sprytu, co rusz wpędzając w tarapaty siebie iprzełożonych. Oto Szwejk — nierozgarnięty głupek czy przebiegłyprostaczek?
- Autor: Jaroslav Hašek
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Jaroslav Hašek (biblioteka online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jaroslav Hašek
Szwejk zapewnił ją uroczyście, że wieczorem przyjdzie, i zawrócił do piwiarni, aby powiedzieć przyjacielowi Blahnikowi, że ten pies żre wątrobę, wszystko jedno jaką.
— Poczęstuję go wołową — postanowił Blahnik. — Wziąłem już na nią raz bernardyna fabrykanta Vydry, stworzenie ogromnie wierne. Jutro przyprowadzę ci psa w porządku.
Blahnik dotrzymał słowa. Gdy Szwejk kończył przedpołudniowe sprzątanie, ozwało się za drzwiami szczeknięcie i Blahnik wciągnął do mieszkania opierającego się pinczera, który był w tej chwili jeszcze bardziej zjeżony niż zazwyczaj. Dziko wywracał oczy i spoglądał przed siebie tak ponuro, że przypominał głodnego tygrysa, zamkniętego w klatce, przed którą stoi wypasiony gość ogrodu zoologicznego. Szczękał zębami i warczał, jakby chciał rzec: „Rozszarpię wszystko i zeżrę”.
Przywiązali psa przy stole kuchennym i Blahnik opowiedział, jak się wszystko odbyło.
— Umyślnie szedłem przy nim, a w papierze niosłem gotowaną wątrobę. Zaczął węszyć i podskakiwać ku mnie. Nie dałem mu nic i szedłem dalej; pies za mną. Koło parku skręciłem w ulicę Bredova i tam dałem mu pierwszy kawałek. Pożerał wątrobę nie zatrzymując się, żeby mnie z oczu nie stracić. Skręciłem w ulicę Jindrziską i dałem mu nową porcję. Potem, gdy się nażarł, wziąłem go na smycz i ciągnąłem go przez Plac Wacława na Vinorady aż do Vrszovic. Po drodze wyrabiał mój piesek istne cuda. Kiedy przechodziłem przez tor tramwajowy, położył się i ani rusz. Chciał widać, żeby go tramwaj przejechał. Przyniosłem ci też czysty formularzyk rodowodu, który kupiłem u papiernika Fuchsa. Musisz zmajstrować rodowód, Szwejku.
— Rodowód musi być wypisany twoją ręką. Napisz, że pochodzi z Lipska, z psiarni von Bülow. Ojciec Arnheim von Kahlsberg, matka Emma von Trautensdorf, po ojcu Zygfrydzie von Busenthal. Ojciec otrzymał pierwszą nagrodę na berlińskiej wystawie pinczerów w roku tysiąc dziewięćset dwunastym. Matka odznaczona złotym medalem norymberskich stowarzyszeń hodowców psów szlachetnych. Wiele lat może mieć, jak ci się zdaje?
— Podług zębów, dwa lata.
— Napisz półtora roku.
— Kiepsko ma uszy przycięte. Widzisz, Szwejku?
— Jest na to rada. Jeśli będzie trzeba, przytniemy mu uszy, ale dopiero wtedy, gdy się do nas przyzwyczai. Teraz byłby jeszcze bardziej zły.
Porwany piesek warczał jak wściekły, sapał, rzucał się, aż wreszcie położył z wywieszonym językiem, zmęczony, i czekał, co będzie z nim dalej.
Uspokajał się powoli i tylko od czasu do czasu żałośnie skowyczał.
Szwejk położył przed nim resztę wątroby, otrzymaną od Blahnika. Ale pies odwrócił się od niej i rzucił na obu wściekłe spojrzenie, jakby mówił: „Już raz wpadłem, sami sobie to zeżryjcie”.
Leżał zrezygnowany i udawał, że drzemie. Potem strzeliło mu raptem coś do głowy, wstał, zaczął służyć i prosić przednimi łapami. Poddawał się.
Ta wzruszająca scena nie wywarła na Szwejku najmniejszego wrażenia.
— Leżeć! — krzyknął na biedaka, który znowu położył się na podłodze skomląc żałośnie.
— Jakie imię wpiszemy mu do rodowodu? — zapytał Blahnik. — Wabił się Fox, więc trzeba mu dać imię podobne, żeby się szybko przyzwyczaił.
— To go nazwiemy na przykład „Max”. Widziałeś, jak nadstawia uszy? Pójdź tu, Max!
Nieszczęśliwy rasowy pies, któremu zabrano dom, pana i imię, wstał i oczekiwał dalszych rozkazów.
— Myślę, że można go odwiązać — rzekł Szwejk. — Zobaczymy, co będzie robił.
Gdy go odwiązano, pies od razu puścił się do drzwi. Szczeknął trzy razy na klamkę, licząc zapewne na wspaniałomyślność tych złych ludzi. Widząc wszakże, że nie mają zrozumienia dla jego pragnień wydostania się na dwór, zrobił przy drzwiach kałużę, w przekonaniu, że zostanie wyrzucony za drzwi, jak się to działo niegdyś, gdy był młody, a pułkownik uczył go ostro, po wojskowemu, jak się ma zachowywać w mieszkaniu.
Zamiast tego Szwejk rzekł:
— Sprytna bestia! Jezuita z niego!
Rzekłszy to przeciągnął go pasem i tak dokładnie unurzał mu pysk w kałuży, że pies nie nadążył się oblizywać.
Skomlił, pohańbiony, i zaczął biegać po kuchni, węsząc własne ślady, następnie podbiegł szybko do stołu, pożarł resztę wątroby zostawionej dla niego na podłodze, położył się koło pieca i zasnął po całej tej awanturze.
— Wiele jestem ci winien? — zapytał Szwejk Blahnika, gdy się z nim żegnał.
— Nie mów o tym, Szwejku — rzekł Blahnik miękko. — Dla starego kamrata zrobię wszystko, tym bardziej gdy służy w wojsku. Zostań z Bogiem, chłopie, i nie prowadź go nigdy przez Plac Havliczka, żeby się nie stało jakie nieszczęście. Gdyby ci był potrzebny jeszcze jaki piesek, to wiesz, gdzie mieszkam.
Szwejk pozwolił Maxowi wyspać się porządnie, tymczasem zaś kupił u rzeźnika ćwierć kilograma wątroby, ugotował ją i czekał, aż się pies przebudzi. Pod nos położył mu kawałek ciepłej wątroby.
Max zaczął oblizywać się przez sen, potem przeciągnął się, obwąchał wątrobę i pożarł ją. Następnie podszedł ku drzwiom i powtórzył próbę wydostania się na dwór.
— Pójdź tu, Max! — zawołał Szwejk.
Pies zbliżył się do niego nieufnie. Szwejk wziął go na kolana, pogłaskał i Max po raz pierwszy zamerdał szczątkiem swego przyciętego ogona. Delikatnie złapał rękę Szwejka zębami i spojrzał na niego tak mądrze, jakby chciał rzec: „Tu się nie da nic zrobić. Już wiem, że sprawę przegrałem”.
Szwejk głaskał go dalej i zaczął mu opowiadać głosem tkliwym:
— Był sobie jeden piesek, nazywał się Fox i mieszkał u niejakiego obersta. Służąca prowadziła go na spacer, aż przyszedł jeden pan i Foxa ukradł. Fox dostał się do wojska do jednego oberlejtnanta i dali mu imię Max. Daj łapę, Max! No, widzisz, bydlę jedno, że będziemy dobrymi przyjaciółmi, jeśli będziesz grzeczny i posłuszny. Bo jak nie, to lanie.
Max zeskoczył z kolan Szwejka i zaczął dokazywać. Wieczorem, gdy porucznik wrócił z koszar, Szwejk i Max byli już najlepszymi przyjaciółmi.
Spoglądając na Maxa Szwejk filozofował:
— Jak pomyśleć akuratnie, to właściwie każdy żołnierz jest też wykradziony ze swego domu jak ten pies.
Porucznik Lukasz był bardzo mile zaskoczony widokiem Maxa, który też ucieszył się szczerze, znowu zobaczywszy człowieka z szablą.
Na pytanie, skąd pies pochodzi i ile kosztuje, odpowiedział Szwejk z zupełnym spokojem, że dostał go w podarunku od jednego przyjaciela, który akurat musiał stanąć do wojska.
— Dobrze, Szwejku — rzekł porucznik bawiąc się z Maxem — na pierwszego dostaniecie ode mnie pięćdziesiąt koron za psa.
— Nie mogę przyjąć, panie oberlejtnant.
— Szwejku — rzekł surowo porucznik — kiedyście się meldowali na służbę u mnie, powiedziałem wam, że musicie spełniać każdy mój rozkaz. Gdy wam mówię, że dostaniecie pięćdziesiąt koron, to musicie je przyjąć i przepić. Co zrobicie, Szwejku z tymi pięćdziesięcioma koronami?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że je przepiję według rozkazu.
— A gdybym czasem zapomniał o tym, to rozkazuję wam abyście mi meldowali, że wam się należy pięćdziesiąt koron. Rozumiecie? A pcheł ten pies nie ma? Lepiej go od razu wykąpać i wyczesać. Jutro mam służbę, ale pojutrze pójdę z nim na spacer.
Podczas gdy Szwejk kąpał Maxa, pułkownik, były jego właściciel, strasznie awanturował się w domu i groził, że odda pod sąd polowy tego, kto mu psa ukradł, że go każe rozstrzelać, powiesić, zamknąć w więzieniu na dwadzieścia lat i rozsiekać na kawałki.
— Der Teufel soll den Kerl buserieren! — krzyczał pułkownik aż szyby brzęczały — Mit solchen Meuchelmörden werde ich bald fertig.
Nad Szwejkiem i nad Lukaszem unosiła się w powietrzu katastrofa.
Pułkownik Fryderyk Kraus, mający też przydomek von Zillergut, jako pamiątkę po jakiejś wioszczynie w Salzburgu, którą przodkowie jego przepili jeszcze w osiemnastym wieku, był czcigodnym bałwanem. Gdy coś opowiadał, to mówił o rzeczach wszystkim dobrze znanych, a jeszcze pytał przy tym słuchaczy, czy dobrze rozumieją najbardziej elementarne pojęcia.
— A więc okno, panowie. Wiecie, co to jest okno?
Albo na przykład:
— Droga, która po obu stronach ma rowy, nazywa się szosą. Tak, panowie. Wiecie, co to jest rów? Rów to wykop, nad którym pracuje sporo ludzi. Jest to zagłębienie. Tak. Kopie się rydlami. Wiecie, co to jest rydel?
Miał manię objaśniania wszystkiego, a czynił to z takim zapałem, jak jaki wynalazca opowiadający o swoim dziele.
— Książka, proszę panów, to pewna ilość rozmaicie pociętych ćwiartek papieru różnego formatu, który jest zadrukowany, ułożony, zeszyty i zlepiony. Tak. Wiecie, panowie, co to jest klej? Klejem się lepi.
Był tak potwornie głupi, że oficerowie uciekali od niego i omijali go z dala, aby nie słuchać jego wykładu, że trotuar oddzielony jest od jezdni, że jest to podwyższony pas bruku przed frontem domu, zaś front domu to ta część, którą widzimy z ulicy lub z chodnika. Tylnej części domu z trotuaru zobaczyć nie można, o czym łatwo się przekonać, gdy się stanie na jezdni.
Gotów był zademonstrować tę interesującą rzecz na poczekaniu, ale na szczęście przejechano go. Od tego czasu zgłupiał jeszcze bardziej. Zatrzymywał oficerów i wdawał się z nimi w nieskończenie długie rozmowy o omletach, słońcu, termometrach, pączkach, oknach i znaczkach pocztowych.
Było naprawdę dziwne, że ten idiota mógł stosunkowo szybko awansować i że posiadał poparcie ludzi wpływowych, jak na przykład dowodzącego generała, który popierał go pomimo jego absolutnej niezdatności.
Podczas manewrów dokazywał ze swoim pułkiem istnych cudów. Nigdy nie dotarł do oznaczonego celu na czas, prowadził żołnierzy kolumnami pod karabiny maszynowe, a kiedyś przed laty podczas manewrów cesarskich na południu Czech zdarzyło się, że razem ze swoim pułkiem zabłąkał się, dostał się aż na Morawy i włóczył się z nim jeszcze parę dni po ukończonych manewrach, gdy żołnierze innych pułków już dawno siedzieli w koszarach. Uszło mu i to.
Jego przyjacielskie stosunki z generałem dowodzącym i z innymi, niemniej idiotycznymi dygnitarzami wojskowymi starej Austrii, przyniosły mu szereg odznaczeń i orderów. Czuł się ogromnie wyróżniony i uważał się za najlepszego żołnierza pod słońcem oraz za teoretyka strategii i wszystkich nauk wojskowych.
Podczas przeglądu pułku wdawał się w rozmowę z żołnierzami i pytał ich zawsze o to samo:
— Dlaczego karabin, jakiego używa wojsko, nazywa się manlicher?
W pułku przezywali go z tej racji „Manlichertrottel”. Był niezwykle mściwy, gubił podwładnych oficerów, jeśli mu się nie podobali, a gdy który z nich chciał się żenić, to władzom wyższym wydawał o nim jak najgorszą opinię.
Brakowało mu połowy lewego ucha, którą w młodości odciął mu w pojedynku jego przeciwnik, wyzwany przez niego za proste stwierdzenie faktu, że Fryderyk Kraus von Zillergut jest skończonym bałwanem.
Po analizie jego przymiotów umysłowych łatwo doszlibyśmy do wniosku, że przymioty te nie były wcale lepsze od tych, które wsławiły gburowatego Habsburga, Franciszka Józefa, jako notorycznego idiotę.
Jego mowa miała te same akcenty, w jego głowie mieścił się taki sam zasób naiwności. Podczas pewnego bankietu w kasynie oficerskim, gdy rozmawiano o Schillerze, pułkownik Kraus von Zillergut wyrwał się ni w pięć, ni w dziewięć:
— Widziałem wczoraj, moi panowie, pług parowy pędzony przez lokomotywę. Przedstawcie sobie, panowie, przez lokomotywę, ale nie przez jedną, lecz przez dwie lokomotywy. Patrzę: dym, podchodzę bliżej, a to lokomotywa, a z drugiej strony druga. Powiedzcie, panowie, czy to nie śmieszne? Dwie lokomotywy, jakby nie dość było jednej.
Przez chwilę milczał, a potem dorzucił:
— Gdy się benzyna wyczerpie, to automobil musi się zatrzymać. To też wczoraj widziałem. A potem ględzi się o zachowaniu energii! Nie jedzie, stoi, nie ruszy się, bo nie ma benzyny. Czy to nie śmieszne?
Przy swojej tępocie był niezwykle pobożny. W mieszkaniu miał ołtarz domowy. Często chodził do kościoła Św. Ignacego do spowiedzi i do komunii, a od początku wojny modlił się o powodzenie wojsk austriackich i niemieckich. Chrześcijaństwo mieszał z marzeniami o hegemonii germańskiej. Bóg miał dopomóc zwycięzcom do wydarcia pokonanym ziemi i bogactw.
Wpadał zawsze w istny szał, gdy przeczytał w gazetach, że przywieziono jeńców.
— Po co brać jeńców? — mawiał. — Powystrzelać ich wszystkich bez miłosierdzia! Tańczyć po trupach! Wszystkich cywilów w Serbii spalić co do jednego! Dzieci pozakłuwać bagnetami!
Nie był wcale gorszy od niemieckiego poety Vierordta, który podczas wojny wydrukował wiersze wzywające ojczyznę niemiecką, aby duszą z żelaza nienawidziła i mordowała miliony diabłów francuskich.
*
Skończywszy wykład w szkole jednorocznych ochotników, porucznik Lukasz wyszedł z Maxem na spacer.
— Pozwalam sobie zwrócić uwagę pana oberlejtnanta — rzekł zatroskany Szwejk — że z tym psem trzeba bardzo ostrożnie, żeby nie uciekł. Może zatęsknić na przykład za dawnym panem i mógłby dać dęba, gdyby go pan spuścił ze smyczy. Nie radziłbym też chodzić z nim przez Plac Havliczka, bo tam włóczy się jeden zły pies rzeźnicki spod „Mariańskiego Obrazu”. To strasznie zły pies; jak tylko zobaczy w swoim rewirze obcego psa, to zaraz robi się strasznie zazdrosny, żeby mu tamten czego nie zeżarł. Takie to psisko jak i ten żebrak od Świętego Hasztala.
Max podskakiwał wesoło i plątał się między nogami, okręcił łańcuszek dokoła szabli porucznika i wyrażał wielką radość, że pójdzie na spacer.
Wyszedłszy na ulicę porucznik Lukasz skierował się w stronę Przikopów. Miał się spotkać z pewną damą na rogu ulicy Pańskiej. Pogrążony był w myślach urzędowych. O czym ma jutro wykładać jednorocznym ochotnikom w szkole? Jak
Uwagi (0)