Infantka - Józef Ignacy Kraszewski (czytać txt) 📖
Anna Jagiellonka była córką królowej Bony i króla Zygmunta Starego, siostrą Zygmunta Augusta. Poznajemy ją w ostatnim roku panowania brata w Polsce.
Jest wówczas niezbyt lubiana na dworze, czuje się niedoceniona i zapomniana. Wszystko zmienia się po śmierci Zygmunta Augusta — staje się kobietą stanowczą i zaradną, bierze udział w przygotowaniach i przeprowadzeniu kolejnej elekcji, przyczynia się do wyboru na króla Henryka Walezego. Liczy przy tym, że pewnego dnia zostanie jego żoną i królową. Czy jej się to uda?
Opisane przez Kraszewskiego lata 1572-1575 były burzliwym okresem w historii Polski, a Anna Jagiellonka niewątpliwie była wówczas postacią ważną.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1884 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Infantka - Józef Ignacy Kraszewski (czytać txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Sądzę na pewno, że cesarscy innych przeważą. Kupka Mazurów, która się dziś wyrwała, niepoparta, nie dokaże sama nic, a co było niepewnego, widząc że Francuz pada, do cesarza się obróci.
Czarnkowski mówił to bez przekonania, bo troskę miał wielką. Popatrzał na królewnę, która rzekła zimno.
— Tak wnosicie?
— I zdaje mi się, że się nie omylę — dodał referendarz — dopiero, gdy się pole z ladajakich kandydatów oczyści, cesarscy górę wezmą. Szlachta znużona, cztery niemal niedziele stoi w polu a nic nie zrobiono. Rozstrój dziś w umysłach większy niż był; w końcu wezmą choćby Bandurę, aby raz do domu powrócić.
Posmutniała jakoś królewna.
Czarnkowski raz jeszcze żartobliwie napomknął o wizerunku, że wartoby go zachować, choćby dla nasycenia ciekawości fraucymeru, lecz królewna mówić mu nie dała. Kilka więc słów jeszcze dorzuciwszy na pożegnanie, pokłonił się Czarnkowski nierad z tego co wynosił od królewnej i z niczym szedł do marszałka Firleja.
U niego i u Zborowskich mało nie przez całą tę noc przy kubkach radzono i słuchano, co przynosili na zwiady wysłani.
Nikt z panów nie był pewien, że swojego elekta przeprowadzi, troskę czytać było można z każdego czoła. Firlej zwłaszcza niecierpliwił się i niepokoił, twierdząc, że cesarscy nie umieli sobie poczynać, a nadto ufali w swą siłę.
U Zborowskiego znowu panowie dyssydenci, którzy się zgodzili na wybór Francuza, objawili wielki niepokój o to, aby się w Polsce rzeź św. Bartłomieja nie powtórzyła. Wojewoda poprzysięgał, że takiemi artykułami zwiąże elekta, iż mu pęta nałoży i nie dopuści tknąć wolności sumienia.
Nazajutrz daleko spokojniej niż dnia pierwszego szlachta się do namiotów swoich pościągała, czuć było wydane rozkazy, rachuby, jakieś wyczekiwanie, politykę.
Mazury tylko, jak wczoraj wołali za Henrykiem, tak hałaśliwie, tłumnie, uparcie domagali się go znowu.
Płocczanie i szlachta rawska przyłączyła się do pierwszych. Jednozgodnie tu głosowano za Francuzem.
Czarnkowski, który się wsunął ku namiotowi, dopytując, czegoby się tak spiesznie przed innemi wyrywali, otrzymał na ucho odpowiedź, iż to było hasło z zamku im dane, któremu posłuszni być chcieli.
Jednego tylko biskupa płockiego potrafił referendarz skłonić, spodziewając się, że to może na Mazurów oddziała, ażeby w głos i otwarcie przemówił za Ernestem i za nim wotował.
Długiej mowie jego szlachta z początku cierpliwie się przysłuchiwała, potem niektórzy niewyspani głośno ziewać zaczęli i krzyże sobie na ustach pisać, wszczął się szmer i mało już kto zwracał na biskupa uwagę.
Poparł biskupa tylko podkomorzy warszawski Grzybowski, ale we dwu nie pociągnęli nikogo więcej za sobą.
Rawianie z biedy, jeżeli nie Henryka, woleli już Szweda.
Dzień ten spełzł na niczem.
Mało które województwo zgodziło się na jednego jak Mazury; panowie przemawiali każdy za innym kandydatem i do głosowania nie przychodziło. Zdawało się, że czas zamiast skupiać i jednać, coraz silniej rozdwajał i rozstrajał.
W niektórych województwach głosy się tak gwałtowne odzywały, że niemal boju się można było spodziewać. Szlachta się lżyła i do szabel rwała. Rdest, Szwed, Piast Bandura, Piast Rosenberg, Francuz mieli zwolenników tu i owdzie; kto ich miał największą liczbę, trudno było policzyć, a Czarnkowski z boleścią widział, iż cesarska sprawa stała we czwartek gorzej niż w poniedziałek, gdy Henrykowa zdawała się polepszać. Prostoduszne Mazury stali przy swem, wołali Henryka kupą, głos się ich rozlegał i miał jakąś siłę pociągającą. Zaczynały i inne ziemie za Francuzem się ogłaszać.
Czas było kończyć!
Czarnkowski widząc co się święci, obrachował, że trzeba zamęt wzniecić; dał swoim znak, aby głosowano na Piasta. Sam zaś on ogłosił się za Szwedem.
We czwartek tedy na polu było, jak się wyrażali niektórzy, istne piekło. Ryk, krzyk, wrzask, przekleństwa, kupa przeciwko kupie. Niektórzy kije, inni szable, nie dobywając ich, z pochwami podnosili do góry, popychano się, naciskano. Przejeżdżających panów obstępowały tłumy. — A pókiż to tego będzie. — Złośliwsi wołali, że siano niezgodę umyślnie, aby w mętnej wodzie łowić i bodaj siłą narzucić despotę. Wieści chodziły najdziwaczniejsze.
Wzięli się niektórzy mówić, iż cesarz orężnie i zbrojno chciał wtargnąć; że cesarscy chcą szlachtę rozpędzić i t. p. Wielkopolanie dla ładu, którego nie było, spisać kazali wszystkich kandydatów, bo ich się namnożyła moc wielka, pod imieniem Piastów. Zaczęto czytać głośno wszystkich po kolei, nad każdym złośliwe czyniąc komentarze, które jak z samopałów strzelały z kup otaczających. Gdy naostatku ktoś wykrzyknął jako kandydata Słupskiego Bandurę, buchnęły śmiechy i zaraźliwie poszły po całem polu, że ich przeszło godzinę utamować nie było można.
Poczciwy i zacny Wojciech Słupski pogrzebał wszystkich Piastów z sobą.
Nadszedł nareście piątek już, a króla jeszcze nie było. Znużenie i niecierpliwość malowały się szczególniej na twarzach wodzów. Firlej burzył się z gniewu, Zborowski po troszę szydersko uśmiechał się, ale wcale nie tracił animuszu. Pilno było i jemu, ale stał tak, że z omyłek cesarskich korzystać i na nich budować musiał.
W piątek wszyscy niemal panowie senatorowie zgromadzili się pod wielkim namiotem królewskim, który obstąpili wysłani od województw deputaci.
Przewidywano dnia tego stanowczą walkę, jako też mowy się rozpoczęły zawczasu.
Jakim sposobem poczciwe Mazury Henrykowe i ich sprzymierzeńcy w przemagającej liczbie, bo ich rachowano do trzech tysięcy, oblegli nieznacznie dokoła namiot wielki, to tylkoby może niewidoczni tacy sprawcy jak Talwosz wytłómaczyć umieli. Drobna szlachta zawczasu dobrze nakarmiona, ze wszech stron spływała jakby przypadkiem i ustawiała się jak od niechcenia, ale w końcu żelaznym obręczem objęła panów senatorów i stała sobie spokojnie.
Ale działy się rzeczy osobliwe. Gdy który z panów senatorów przemawiał za Francuzem, cisza była taka, jak mak siał; począł inny o Erneście, o Szwedzie, wszczynał się szmer, ze szmeru wrzawa, hałas, gwar, iż słowa nikt usłyszeć nie mógł.
Przychodziło to niby trafem i przypadkiem, lecz zwalczyć nie było podobna losu.
Wtem podniósł się do głosu starosta Chodkiewicz, którego cesarz, jak wiemy, zdawna pewien był, i z nim też całej Litwy, bo on głową jej się stał. Nie wątpili Firlej, Czarnkowski i cesarscy, że za Ernestem da głos, gdy — o cudo — oświadczył się pan starosta za Henrykiem, dodając.
— Henryk się ożeni z królewną Anną, a tak i krwi naszej stanie się zadość.
Jeszcze nie skończył Chodkiewicz, gdy Podole wołać zaczęło.
— Henryk z Anną! Henryk z Anną!
Pierwszy raz tak jawnie wystąpiło życzenie narodu, aby ostatnia szczepu gałązka marnie nie uschła. Przemówiło to do serc.
Wprawdzie Ernest także mógł i obiecywał się żenić z Anną, ale ten Niemcem był, a bądź co bądź, w każdym Niemcu starego widziano nieprzyjaciela.
Głos Chodkiewicza uderzył jak grom na cesarskich i szalę przeważył.
Gdy raz prąd się wziął za Francuzem głosować, Podole i Bracławszczyzna zrobiła po Litwie początek, dalej poszły za niemi Łęczyckie, Lubelskie, Bełzkie, Pruskie województwa, znaczna część Krakowian, Sandomierzan, Sieradzian.
Wielkopolska głosowała za Anną samą.
Jawnem i oczywistem było, że Francuz weźmie górę.
Już była noc, gdy wszyscy znużeni rozpływać się poczęli; Czarnkowski głowę tracił, rękami w powietrzu młyńce kręcił zrozpaczony i wołał, że Francuzi Litwę przekupili, że ogromnemi jurgeltami przyobiecanemi panom zyskali ich sobie.
Na zamku dnia tego napróżno jego i Talwosza do późna oczekiwano; królewna się musiała do łóżka położyć, gdy Litwin nadbiegł z radością na twarzy i przywitał wychodzącą naprzeciw Dosię ręką podniesioną do góry.
— Francuz tak jak wybrany!
Królewna w ciągu dnia odbierała już wiadomości o tem, co się pod wielkim namiotem działo, ale zpełna nikt sprawy nie zdał; dopiero Talwosz przyniósł lepszą wiadomość, a to samo, że Czarnkowski się dnia tego nie pokazywał, miało wielkie znaczenie.
W milczeniu przyjęła to królewna i teraz jeszcze nie objawiając radości, ale otaczający ją zmiarkować mogli z rozbudzenia żywszego, iż rada być musiała.
Talwosz przy drzwiach stał.
— Kiedyż się to skończy? — słabym głosem spytała Anna.
— Bogu wiadomo, bo opór jest silny — rzekł Litwin — więc gdy przeskodzić nie mogą, przeciągnąć radzi, a nuż coś im z nieba spadnie. Ale wszystko to próżne, mądrzy oni, my też nie obrani z rozumu.
U Firleja całą noc niemal jedni drugim czynili wyrzuty, kto był winien, że się Ernestowi nie powiodło, dociec nie mogli. Jeden na drugiego zrzucał, ale skutek był ten, że Francuz wziął górę. Przy znużeniu wielkiem przewidzieć było łatwo, że ci, co się wahali przystaną dla dobicia się rychlejszego do końca.
Marszałek Firlej bąkał gniewny o użyciu siły, o rozpędzeniu tłumów, wyrwały mu się wyrazy nieopatrzne; ale on sam nie wierzył pewnie w to, ażeby przemocą można co dokazać.
Tymczasem słowo nieostrożne, raz wyrzeczone, w świat poleciało.
Szeptano sobie do ucha, że pójdą działa i moździerze na namiot i poczty zbrojne się gotują.
W sobotę przed Świątkami namiot znowu był oblężony, od rana mowy głoszono, jedne po drugich, ale ich tak jak nikt nie słuchał.
Prymas po cichu szeptał, wzdychając.
— Vox populi, vox Dei.
Już tylko pięć województw i kawałek Prus opierał się jednomyślności, reszta jednogłośnie się Henryka domagała.
Senatorowie oblężeni w namiocie pod wieczór zażądali, aby szlachta się rozeszła i osobno województwami głosowała; ale nic to nie pomogło. Zborowscy i wszyscy Henrykowi zaczęli na prymasa nacierać, aby króla ogłosił, gdyż jawnem było, za kim stała i kogo chciała większość narodu.
Cesarskim zostawała jedyna nadzieja w niedzieli, która narady przerwać miała uroczystością, bo w Zielone Święta nikt o niczem, prócz nabożeństwa, myśleć nie mógł.
Wszystkie namioty już były w zieleń postrojone, w mieście kościoły woniały młodą brzeziną, każdy dom zdobił się w drzewka i gałęzie.
Była to jakby przepowiednia szczęśliwego końca, błogich lat pokoju i pomyślności.
Z obu stron nalegano na prymasa, jedni, aby okrzyknął króla, drudzy, aby się wstrzymał dla nocy, bo pod namiotem ciemno już było.
Uchański niepewien co ma czynić, skłonił się do odłożenia ogłoszenia na po Świątkach.
Na drugi dzień, w poniedziałek, w ostatek miało się wszystko rozstrzygnąć. Jak?
Nie było prawie wątpliwości. Cesarscy chodzili pogrążeni w smutku, gniewni, zrozpaczeni. Nie było ratunku. Firlej — wołali niektórzy — powinien był niesforne rozpędzić tłumy!
Lecz łatwiej to powiedzieć, niż się ważyć na to...
Noc była wesoła! Święto każde u nas prowadzi za sobą zawieszenie wszelkich czynności a nawet troski wszelkiej na kołku. Pana Boga chwalić i dobrej myśli zażywać potrzeba.
Mało komu, szczególniej z bliższych Warszawy, żony z domu nie przysłały na Świątki kołaczów, placków, mięsiwa, kiełbas, jaj i beczułek. Było się więc czem posilać i na co sąsiadów prosić. Odżywało ciało i duch się krzepił.
Kościoły pełne były przez dzień cały. Modlił się każdy, a szlachta spotykając pocieszała tem, że króla tak jak miała.
— Bogu dzięki! Do domu człek pojedzie! żonę i dzieciska uściska. A! pora!
Z południa zjawił się referendarz na zamku, ale królewna chora leżała i widzieć się z nim nie mogła. Wylał swe żale przed panią krajczyną.
— Uciśnioną była wolność, przemocą Zborowscy prowadzili Henryka. Lękali się cesarza różnowiercy, religia była zagrożoną. Dyssydenci teraz mieli wziąć górę, kościoły zabierać, duchowieństwo obdzierać, ojczyznę zgubić.
Łaska starała się go tem uspokoić napróżno, iż Francuz przecież panem katolickim był i nie mógł dopuścić, aby wiara święta uciśniętą została.
Referendarz nie dawał się pocieszyć. Był to koniec świata! Wszystko zgubę zapowiadało.
Z tem wyszedł nieszczęśliwy.
Nazajutrz rano ściągali się wszyscy pewni tego, że już tylko ogłoszenia króla słuchać będą, gdy pod namiotem na nowo mowy się rozpoczęły. Wszystkie swe boleści wylewali cesarscy.
Gdy się to działo pod królewskim namiotem, Pan Bóg wie, kto puścił wieść.
— Wojewoda Firlej z działami, ze zbrojną siłą ciągnie na pole i wszystko chce w niwecz obrócić.
Co się w tej chwili stało nagle, opisać niepodobna. Jakby grom w ten tłum uderzył, ruszyło co żyło ze wrzawą, hasło dając do oręża! Ulękli się panowie senatorowie nie umiejąc sobie wytłómaczyć co się stało.
Tymczasem zawrzało okrutnie dokoła.
Henrykowi wszyscy rozbiegli się po oręż i niebawem uzbrojeni namiot otaczać poczęli.
Widok był osobliwy, jakby się na bitwę zanosiło: błysły zbroje na piersiach, podniosły się samopały, hakownice, przyciągano moździerze, dobywano szable, dźwigano dzidy.
Nie upłynęła godzina, gdy kilka tysięcy koni uszykowało się na równinie, piechota przy nich, stając w obronie namiotu, którego nikt napadać nie myślał.
Od pocztu do pocztu biegali konni, roznosząc rozkazy, rozstawiając ludzi, wysuwając jednych naprzód, drugim cofać się każąc.
Wojewoda Firlej i zastęp jego przyjaciół nawet tym okazem siły nie dał się zwyciężyć. Rozprawiano, krzyczano, opierali się cesarscy.
Niektórzy rozpaczliwie wyrzekając, zjechali w końcu precz, inni pozostali protestując. Zgody nie było. Czarnkowski ochrypł, dowodząc przemocy.
Zbliżał się wieczór. Zborowscy poczęli na prymasa nalegać, aby znowu wahaniem się nie dawszy nocy nadejść, nie zwlókł niepotrzebnie tego, czemu już zapobiedz nie było podobna.
Zmierzchało, gdy prymas złamany w końcu, mimo oporu Firleja, mimo wołania Czarnkowskich, wstał i donośnym głosem Henryka, książe andegaweńskie, królem polskim i Wielkim książęciem Litwy okrzyknął.
Gdy otaczający namiot usłyszeli to, w mgnieniu oka cała równina rozległa się jakby jednym wielkim głosem, który przebiegłszy ją wcisnął się do miasta, i brzmiał długo ponad stolicą Mazowsza.
Na polu radość była niezmierna, wielka, nie do opisania; ale też rozpaczy i gniewów Firleja i Czarnkowskich wyrazić niepodobna.
Referendarz stał jak zdrętwiały, słuchając okrzyku prymasa. Pięść zaciskał, usta się krzywiły.
— Nie koniec jeszcze — mruknął. — Co myślał i z czem późno potem z pola zszedł, ciągnąc do Warszawy, on tylko i kupka co mu towarzyszyła wiedziała.
Nim Talwosz mógł królewnie przybiedz zwiastować szczęśliwą nowinę, na zamku już wiedziano o niej. Przyniósł ją naprzód ten
Uwagi (0)