Darmowe ebooki » Powieść » Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖

Czytasz książkę online - «Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bruno Jasieński



1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 35
Idź do strony:
planuje nasz czcigodny kolega, Lingslay — rzucił mimochodem jeden z foteli.

— I ile też my za nią bekniemy? — wtrącił drugi.

— Czy aby czasem Lingslay nie zmówił się z Żydami, że wyjedzie z nimi sam, pozostawiając nas w Paryżu? Czy zauważyliście, panowie, jego zmieszanie, gdy się dowiedział, że u wszystkich nas byli dzisiaj delegaci żydowscy?

— Tak, moim zdaniem, należy Lingslay’a mieć na oku. Niewątpliwie coś się w tym kryje. Sam Lingslay jest z pochodzenia Żydem. Byłoby niezmiernie głupio, gdyby się nagle okazało, że wystrychnięci zostaliśmy na dudków i że przegapiliśmy taką wyjątkową okazję.

— Możecie panowie być spokojni — rozległ się z kąta dostojny głos mistera Ramsay’a Marlingtona. — Dzięki temu, że mister Dawid i ja pracujemy od dawna w pokrewnych gałęziach przemysłu, detektyw mój starym zwyczajem nie odstępuje go ani na krok. O każdym jego posunięciu będziemy dokładnie poinformowani i w chwili właściwej zawsze będziemy mogli interweniować. Tymczasem szykujmy się do odjazdu, aby nie dać się zaskoczyć wypadkom.

Niestety, mister Dawid nie słyszał tej ciekawej rozmowy. Był już na ulicy i, odszukawszy w sznurze samochodów swego Rolls-Royce’a, opuścił się na miękkie poduszki i burknął, jak zawsze:

— Pola Elizejskie!...

Znad kierownicy odwróciła się ku niemu nieznajoma twarz szofera.

Mister Dawid Lingslay w pierwszej chwili pomyślał, że przez pomyłkę wsiadł nie do swego auta, spojrzał na wyszyty na poduszkach swój monogram, chciał spytać, lecz nie spytał. Jako solista zwariowanej rewii, przywykł już do ustawicznych zmian, których dokonywała codziennie w obsadzie zahukanych statystów narwana reżyserka — śmierć.

Suchym, metalicznym głosem powtórzył dokładny adres.

Szofer skłonił się w milczeniu. Auto ruszyło.

Odchodzący dzień, jak modelarz, niemogący się doczekać śmierci zbyt powoli konającego chorego, oblepił twarz mistera Dawida gipsową maską skwaru. Mister Dawid pomyślał o miękkich jedwabnych poduszkach, w które można się zanurzyć, jak w półsen, i o innych, bardziej jedwabistych i zawrotnych. W rozmarzeniu przymknął oczy.

Kiedy je otworzył, spostrzegł, że auto stoi już przed dobrze znajomym pałacykiem. Story w oknach były szczelnie zasunięte.

— Śpi — pomyślał z tkliwością mister Dawid i uśmiechnął się do własnej myśli.

Dwukrotnie zadzwonił do drzwi. Minęła długa chwila. Nie otwierał nikt. Mister Dawid zadzwonił ponownie. Odpowiedziała mu cisza. Czyżby nie było nikogo ze służby? Mister Dawid zniecierpliwiony przytrzymał guzik dłużej. Dzwonek zaterkotał na alarm. Znowu milczenie.

Z bramy sąsiedniego pałacyku wychyliła się głowa starszego, siwawego mężczyzny. Zgryźliwa, zła głowa. Głowa powiedziała głośno łamaną angielszczyzną:

— Nie ma nikogo. Pani umarła dziś w południe. Zabrali ją do krematorium. A służby nie ma — uciekła.

Mister Dawid Lingslay znieruchomiał z ręką na dzwonku. Stał tak widocznie długo, bo pierwszą rzeczą, jaka na powrót rzuciła mu się w oczy, była zdziwiona, pytająca, jakby z lekka szydercza twarz nowego szofera.

Mister Dawid ciężko zszedł po stopniach i opadł na siedzenie. Odwrócony ku niemu szofer nie przestawał patrzeć pytająco.

— Proszę jechać tak... trochę... przed siebie... — wyrzekł powoli mister Dawid.

Szofer skłonił się z szacunkiem. Auto ruszyło.

*

Kiedy późnym wieczorem przed bramą Grand-Hôtelu zatrzymała się maszyna mistera Dawida Lingslay’a, na parterze, w „Café de la Paix”, skowytał już jazz i skazani na śmierć wyłupiastoocy dżentelmeni, jak gigantyczne komary, obsiedli okrągłe stoliki, ssąc przez trąbki słomek czerwoną krew koktajlów.

Znalazłszy się w swym pokoju sam, mister Dawid machinalnie nakręcił zegarek, położył go na szafce nocnej, po czym powoli zaczął się rozbierać. Dotknięcie chłodnych prześcieradeł przez cienki jedwab pyjamy było pierwszym bodźcem, jaki obudził z odrętwienia świadomość silnego, prawidłowo funkcjonującego ciała, i świadomość ta, jak włączona maszyna, ruszyła po swej codziennej, nieomylnej linii.

Czterdziestoletni mężczyzna pod fałdami kołdry po raz pierwszy uświadomił sobie jasno, że zeszłej nocy całował, tulił i brał kobietę, która dzisiaj umarła na dżumę.

Myśl była tak ostra i zimna, że mężczyzna poczuł lekki chłodek wzdłuż kręgosłupa.

Gdzieś na powierzchni zakłamane społeczne „ja” czterdziestoletniego pana, znane pod nazwą „mister Dawid Lingslay”, coś jak etykietka na flaszce zawierającej roztwór chemiczny, jak przylepiony do szkła papierek z określoną ilością umownych znaków — spróbowało się oburzyć: umarła kochanka, jedyna, niezastąpiona itp. Zrozumiałe byłyby jeszcze rozpacz, krzyk, rezygnacja, ale nie ordynarny egoizm, strach: zarażę się! Umrę! Lecz etykietka, jak każda etykietka, nie ma i nie mogła mieć wpływu na chemiczną zawartość butelki (czasem nieuważny chemik poplącze etykietki) — i ciało czterdziestoletniego mężczyzny, niezawstydzone bynajmniej, kontynuowało swą myśl prawem własnej niezachwianej logiki.

Za pierwszą myśl zazębiła się zaraz druga: a zatem zaraziłem się, zaraza jest już we mnie. Najdalej jutro — umrę. Może nawet jeszcze dziś w nocy.

Czterdziestoletni pan usiadł raptownie na łóżku. Myśl była tak prosta, tak niezbita w swej nieskazitelnej logiczności, tak przezroczysta i pełna tlenu, że powietrze w pokoju w porównaniu z nią wydało mu się czystym dwutlenkiem węgla i czterdziestoletniemu panu zabrakło na chwilę tchu.

„Miłość”, „kochanka”, wszystkie te kategorie, którymi niejaki mister Dawid Lingslay określał niegdyś stopnie swych wrażeń, odpadły nagle niezrozumiałe, jak słowa cudzoziemskiego języka. Została obca, zarażona, nieżywa kobieta, nawet nie kobieta, lecz kilogram popiołu, żyjąca teraz jedynie w nim, w bakteriach udzielonej mu zarazy, które może właśnie w tej chwili przegryzają się przez ciało do krwi.

Czterdziestoletni mężczyzna szarpnął ręką kontakt i zapalił światło. Lustrzana szafa naprzeciw wykrzywiła się ku niemu grymasem bladej, znajomej twarzy.

— Czy nie ma już ratunku? Czy aby na pewno nie ma już ratunku? Zastanówmy się spokojnie — rozumowało ciało czterdziestoletniego pana. — Bywały przecież wypadki, że nawet ludzie, którzy zarazili się syfilisem, przez wypalenie zakażonego miejsca bezpośrednio po stosunku, zapobiegali rozszerzeniu się choroby.

— Za późno — próbował oponować mózg.

— Nie, może właśnie jeszcze wcale nie ta późno. Nie minęły jeszcze nawet całe dwadzieścia cztery godziny. Jeżeli się pospieszyć...

Zresztą ciało, jak wszelkie ciało, nad abstrakcyjne rozumowanie przekładało mowę konkretnej akcji. Czterdziestoletni mężczyzna boso zeskoczył z łóżka, z zabobonnym obrzydzeniem zrzucił, a raczej zdarł z siebie pyjamę i nago podbiegł do toaletki. Z ustawionych na niej flakonów ręka czterdziestoletniego pana wyrwała słoik z sublimatem i przyrządziwszy pod kranem mocny rozczyn, zaczęła oblewać nim i nacierać do czerwoności kosmate, pokryte gęsią skórką ciało, poczynając od organów płciowych, kończąc na twarzy i muszlach usznych.

Gdy potrzeba bezpośredniej akcji została zaspokojona i odprężona energia opadła jak rozkręcony bąk, mógł na chwilę zabrać głos mister Dawid Lingslay i ten, spojrzawszy przez oczy czterdziestoletniego pana na odbijające się w lustrze, zaczerwienione, włochate ciało, zaopiniował:

— Jestem śmieszny.

Była to jednak uwaga nieśmiała i pozostała gdzieś na marginesie, jakby nie dotyczyła zupełnie czterdziestoletniego pana. Nieprzyzwyczajony do nagości czterdziestoletni mężczyzna poczuł dreszcz chłodu; omijając rozpostartą na dywanie pyjamę, skierował się do szafy i wyjął świeży szlafrok, którym otulił swe kształty.

Przez chwilę rozważał, czy nie położyć się z powrotem do łóżka, potem przyszło mu na myśl: zmienić bieliznę pościelową! Chciał zadzwonić na boy’a, lecz w tym miejscu zainterweniował mister Dawid Lingslay, któremu wstyd było spotkać się o tak niezwykłej porze oko w oko z boy’em, i czterdziestoletni mężczyzna dał za wygraną, wlazł wraz z nogami na fotel, postanawiając przeczekać na nim do rana.

Usadowiwszy się wygodnie, czterdziestoletni pan zaczął macać uważnie brzuch, naciskając go z całej siły, podobnie jak i gruczoły pachowe. Oględziny nie dały jednak żadnego określonego rezultatu, i czterdziestoletniemu panu nie pozostało nic innego, jak czekać.

Wtedy przez okienko wyczekiwania spróbował znów wyjrzeć mister Dawid Lingslay, który szybko sformułował swoje zdanie:

— Jestem tchórz. Boję się śmierci. Co za nonsens! Przecież od trzech tygodni, żyjąc wśród zadżumionych, wiem doskonale, że lada dzień muszę umrzeć.

To jednak, o czym wiedział doskonale mister Dawid Lingslay, nie dotyczyło zupełnie czterdziestoletniego pana, który, jeżąc się tylko bardziej w swym fotelu, uparcie nie przyjmował tego do wiadomości.

— Umrę, muszę umrzeć — starał się przekonać czterdziestoletniego pana mister Dawid Lingslay. — Cóż w tym dziwnego? Po prostu: byłem i nie będzie mnie.

Czterdziestoletni pan nie mógł jednak sobie tego prostego faktu w żaden sposób wyobrazić i jeżył się tylko coraz bardziej. I mister Dawid Lingslay zląkł się, czując, że czterdziestoletni mężczyzna chce krzyczeć.

— Nie można! Usłyszą! Przybiegnie służba! Wstyd! — perswadował gorączkowo.

Ale czterdziestoletni pan nie dbał w tej chwili o służbę. Czuł coś czarnego, śliskiego, oblepiającego mu już członki i ryczał przeciągle, jak zwierzę, póki mister Dawid Lingslay nie zatkał mu ręką ust.

— Usłyszą!

Przez chwilę mister Dawid Lingslay nasłuchiwał. Żaden szmer nie dobiegł jednak jego uszu. Teraz dopiero przypomniał sobie, że na całym piętrze nie ma poza nim nikogo.

— Cicho! Cicho! — uspakajał pieszczotliwie czterdziestoletniego pana.

Czterdziestoletniemu mężczyźnie, w brokatowym szlafroku na gołym ciele, było zimno i dzwonił zębami.

Korzystając z jego chwilowej apatii, mister Dawid Lingslay próbował rozumować dalej.

Jako doświadczony businessman, przywykł przed przystąpieniem do likwidacji jakiegokolwiek przedsiębiorstwa sporządzać bilans jego pasywów i aktywów. I teraz, z wysokości swego fotela, jak z wzniesienia, mister Dawid Lingslay spróbował obejrzeć się wstecz na przeżyte życie i podsumować z grubsza jego pozycje. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył nieogarnione masy cyfr, które spływały ku niemu ze wszystkich stron szczelną, wszystko zalewającą lawą i, jak szare, miliardowe stada szczurów otoczyły jego fotel; w mimowolnym strachu podgarnął pod siebie bose, rozdygotane nogi.

Z szarego morza cyfr jedyną zieloną wysepką wykwitała miłość ostatnich tygodni i mister Dawid Lingslay, jak rozbitek chwytający się deski, spróbował na niej stanąć, ugruntować się w jej ciasnym obrębie. Ale w tej chwili złapał go za rękę czterdziestoletni pan, który nienawidził nieżywej, zadżumionej kobiety i bał się postawić nogę na jej spuściźnie.

Życie okazało się przedsiębiorstwem deficytowym i mister Dawid Lingslay czuł, że bez żalu zamyka jego księgę handlową. Czy warto było przez dwadzieścia długich lat, dniem i nocą, jak skazaniec, obracać ciężkie żarna milionów, mażąc je obficie lepkim, czerwonym smarem, aby w chwili bilansu przekonać się, że we wzniesionych pracowicie spichrzach, zamiast mąki, zalęgły się miliardami szczury cyfr, nieprzeliczona, wiecznie głodna armia, ostrząca już zęby na niego samego, który uważał ją za swe narzędzie, za środek, a okazał się nagle sam tylko środkiem do jej własnego zagadkowego celu?

I mister Dawid Lingslay, jak na egzaminie, bez zająknienia odpowiedział:

— Nie, nie warto.

— Więc umrę, umrę i nie pozostanie po mnie nic, ani śladu...

Tak sformułowana myśl wydała się niestrawną nawet misterowi Dawidowi Lingslayowi i upartą czkawką powróciła mu do gardła.

— Zaraz... Zastanówmy się na zimno: umierają pisarze, myśliciele, artyści. Zostają na zawsze utrwaleni w swoim tworzywie. Cóż było moim tworzywem?

I mister Dawid Lingslay odparł:

— Pieniądze, majątek.

Niewdzięczne, bezimienne tworzywo. Majątek podzielą spadkobiercy. Nie zostanie nic, nawet nazwiska. Nazwisko wykreślą starannie ze swych rachunków bieżących wszystkie banki świata. Cóż pozostanie? Tępa nienawiść kilku milionów robotników, w której żył dotychczas, jak w strasznej legendzie? Nawet stamtąd wyskrobią jego imię, zastąpią nowym. Za pięć lat nie zostanie po nim ani wspomnienia.

Mister Dawid Lingslay po raz pierwszy zrozumiał to, co nazywał dotychczas filantropijną psychozą starzejących się milionerów, wszystkich tych Carnegiech i Rockefellerów, przekazujących olbrzymie sumy na cele dobroczynne, zakładających milionowe fundacje swego imienia. Odczuł nagle krzyczący w nich starczy lęk przed niebytem, chęć utrwalenia się w czymś, przyczepienia się do czegoś za wszelką cenę, bodajby sylabami własnego nazwiska. Po raz pierwszy zrozumiał, ulitował się, rozgrzeszył wyrozumiałym uśmiechem. Biedacy! Finansując cudzą ideę, łudzą się, że uwiecznią w niej siebie, skoro przyczepią do niej z boku swój bilet wizytowy, tyleż mający z nimi wspólnego, co numer ich książeczki czekowej.

Tu zaniepokoił się nawet czterdziestoletni pan, który czując, jak grunt obsuwa mu się spod nóg, niespokojnymi palcami przebierał w powietrzu.

Czterdziestoletni pan nie był w stanie rywalizować z logiką wywodów mistera Dawida Lingslay’a i głuchym, zwierzęcym instynktem szukać zaczął kurczowo czegoś, o co można by się zaczepić, jak mięczak czujący zbliżanie się fali, która go zmyje, szuka gorączkowo występu, chropowatości skały, aby do niej przylgnąć i przetrwać.

Macając w próżni świadomości, czterdziestoletni pan natrafił nagle na znajomą, przyczajoną tam twarz i najeżył się jak smagnięty pies...

Mister Dawid Lingslay był człowiekiem bezdzietnym. Ta maleńka zgryzota toczyła go jak robak, chociaż nie przyznawał się do tego nawet przed sobą samym. Upewniwszy się w trzydziestym szóstym roku życia, że dzieci mieć nie będzie, mister Dawid pomyślał o rodzinie. Miał niegdyś brata, o którym w swoim czasie doszła go wieść, że umarł z głodu w jakiejś norze na przedmieściu Londynu. Na człowieku tak wypranym z wszelkich sentymentów rodzinnych, jak mister Dawid, wiadomość ta nie sprawiła najmniejszego wrażenia. Napomykało mu chwilami o niej leciutkie poczucie winy (niegdyś w ojcowskim testamencie wypadło zrobić małą poprawkę...). Rozglądając się za rodziną, przypomniał sobie, że pechowiec-brat pozostawił jakieś potomstwo. Mister Dawid postanowił ich odnaleźć. Po długich poszukiwaniach — dowiedział się, że z całego potomstwa pozostał jedynie dwudziestoletni chłopak, imieniem Archibald, zarobkujący na życie w Londynie.

Poleciwszy przesłać mu bilet okrętowy pierwszej klasy i kilka tysięcy dolarów na zlikwidowanie spraw w Europie, mister Dawid w lakonicznym liście zaproponował bratankowi przeniesienie się na studia do Nowego Jorku.

Przyjechał chudy, wysoki mężczyzna, o dobrych, piwnych oczach, o twarzy zapadłej i zniszczonej, poprzecieranej wzdłuż załamań przedwczesnych zmarszczek, z kosmykami kasztanowatych włosów na mądrym, wysokim czole. Zamieszkał w lewym skrzydle pałacu.

Misterowi Dawidowi spodobała się otwarta twarz bratanka i postanowił, odpasłszy go nieco, uczynić swą prawą ręką.

Od razu wyszedł jednak galimatias. Bratanek, zdeklarowany komunista, nie rozpakowawszy jeszcze dobrze manatków, rozpoczął na fabrykach stryjaszka agitację. Mister Dawid przyjmował alarmujące raporty podwładnych dyrektorów pobłażliwym uśmiechem.

Pragnąc położyć

1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Palę Paryż - Bruno Jasieński (biblioteka na zamówienie txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz