Król Maciuś Pierwszy - Janusz Korczak (biblioteka publiczna online txt) 📖
Pięknie by było zostać królem — móc jednym rozkazem zapewnić karuzelę i czekoladę dla siebie — i dla wszystkich dzieci w kraju! Takie marzenia z własnego dzieciństwa przypomina sobie wielki pedagog, „Stary Doktór” Janusz Korczak — i zasiada do pisania książki.
Mały Maciuś prędko jednak odkrywa, jak trudno być prawdziwym reformatorem, jak łatwo dobre chęci mogą obrócić się przeciwko nam, jeśli mamy tyle władzy. Królów obowiązuje surowa etykieta, dlatego Maciuś ucieka na wojnę w przebraniu zwykłego chłopca. A potem zdobywa przyjaźń króla ludożerców i jego dzielnej córki Klu-Klu. Razem walczą pod zielonym sztandarem o prawa dzieci, to jednak nie podoba się białym królom. Zorganizowany przez Maciusia dziecięcy parlament uchwala niezwykłe prawa.
A kiedy jest się władcą, trzeba się stale mieć na baczności przed intrygami.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król Maciuś Pierwszy - Janusz Korczak (biblioteka publiczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— A za okręty Maciuś nam zapłaci — prędko dokończył syn. — Ma przecież tylu bogatych przyjaciół.
— Ależ najchętniej w świecie — ucieszył się Maciuś.
Wezwano natychmiast ministra spraw zagranicznych i sekretarza stanu, napisano odpowiedni papier, który podpisali wszyscy królowie. Mistrz ceremonii przyniósł skrzynkę i Maciuś przyłożył drżącą ręką pieczęć.
Był najwyższy czas kończyć, bo właśnie zapalali fajerwerki.
Było na co patrzeć. Całe miasto wyległo na ulice. Park zajęty był przez posłów, wojsko i urzędników. Osobno zajmowali miejsce dziennikarze, którzy z całego świata zjechali się, aby opisywać te cuda do swoich gazet. Na balkonach, oknach i na tarasie pałacu zebrali się królowie. Część dzikich królów wdrapała się na dach, żeby lepiej widzieć.
Oto płonie wieża. Bengalskie ognie, rakiety, kule zielone, czerwone lecą ku niebu. Węże ogniste. Młynki, raz wraz inne kolory. A okrzyk podziwu wydarł się ze wszystkich piersi, gdy zapalono ognisty wodospad. I wszystko to wśród huku i strzałów.
— Jeszcze, jeszcze! — wołali afrykańscy królowie zdumieni i oczarowani, nazywając Maciusia Królem Stubarwnego Nieba i Pogromcą Ognia.
Ale trzeba było wcześniej iść spać, bo na jutro rano naznaczony był odjazd.
Sto orkiestr grało na ulicach, kiedy samochody królewskie odwoziły gości na kolej. I dziesięciu królewskimi pociągami opuścili biali, czarni i żółci królowie gościnną stolicę Maciusia.
— Odnieśliśmy wielkie dyplomatyczne zwycięstwo — rzekł prezes ministrów, zacierając ręce, w powrotnej drodze.
— Co to znaczy? — zapytał Maciuś.
— Oto geniusz — powiedział prezes. — Wasza królewska mość, nie wiedząc wcale, zrobiłeś rzecz wielką. Zwyciężać można nie tylko na wojnie: pobić i kazać sobie coś dać za to. Bez wojny, dyplomatyczne zwycięstwo — to wycyganić155 coś potrzebnego. Mamy port, to najważniejsze.
Maciuś wstawał o godzinie 6-ej rano. Inaczej nie zdążyłby wszystkiego zrobić. Zmienił teraz plan dnia tak, że codziennie dwie godziny się uczył. Przybyły mu posiedzenia sejmu, a prócz czytania listów, musiał przeczytać dwie gazety: dla dorosłych i dla dzieci, żeby wiedzieć, co się w całym państwie dzieje.
Gdy więc pewnego dnia o godzinie ósmej cicho było jeszcze w królewskiej sypialni, zaniepokojono się w pałacu nie na żarty.
— Maciuś musi być chory.
— Ja myślę: dawno można się było tego spodziewać.
— Żaden z dorosłych królów nie pracuje tyle co on.
— Mizerny był ostatnio bardzo.
— I nie jadł prawie nic.
— A żadnej uwagi nie można było zrobić, bo złościł się zaraz.
— Tak, bardzo był niecierpliwy w ostatnich czasach.
— Najlepiej posłać po doktora.
Przyjechał przestraszony doktór156 i bez zameldowania, bez zastukania nawet, w palcie wszedł, a raczej wbiegł do królewskiej sypialni.
Maciuś przebudził się, przetarł oczy i zapytał niespokojnie:
— Co to się stało? Która godzina?
Doktór, bez żadnych wstępów, zaczął mówić bardzo prędko, bo się bał, żeby mu Maciuś nie przerwał.
— Drogi ukochany Maciusiu, dziecko moje miłe, znam ciebie od kołyski. Stary jestem. Na życiu własnym mi nie zależy. Każ mnie powiesić, rozstrzelać, wsadzić do więzienia, wszystko mi jedno. Twój ojciec, umierając, powierzył ciebie mojej opiece. Nie pozwolę ci wstać z łóżka i basta. Kto przyjdzie ci głowę zawracać, każę go zrzucić ze wszystkich schodów. Maciuś, ty chcesz w rok zrobić to, co inni królowie robią w dwadzieścia lat. Tak nie można. Patrz, jak ty wyglądasz. Nie jak król, ale jak dziecko ostatniego żebraka. Jeżeli prefektowi policji ubyło na wadze, to on grubas i nawet zdrowo dla niego. Ale tobie, Maciuś, ubyło, a ty przecież rośniesz. O wszystkie dzieci dbasz. Jutro wyjeżdża na wieś dwadzieścia tysięcy dzieci. Dlaczego masz się zmarnować. No, spójrz tylko sam. To dla mnie taki wstyd, taki wstyd, że ja stary niedołęga...
Doktór podał Maciusiowi lustro:
— No patrz, Maciusiu, patrz.
I stary doktór się rozpłakał.
Maciuś wziął lustro. Prawda! Biały, jak papier, wargi blade, oczy podkrążone i smutne, szyja długa i chuda.
— Rozchorujesz się i umrzesz — mówił płacząc doktór — i nie dokończysz swego dzieła. Ty już jesteś chory.
Maciuś odłożył lustro i przymknął oczy. I dziwnie mu przyjemnie, że doktór ani razu nie nazwał go królem, że nie pozwala mu wstać z łóżka i każe zrzucić ze schodów wszystkich, którzy mają do niego interes.
— Jak to dobrze, że jestem chory — pomyślał Maciuś i wyciągnął się wygodnie na łóżku.
Maciuś myślał, że jest tylko zmęczony. Dlatego nie chciało mu się jeść, chociaż był głodny. Dlatego nie mógł zasnąć wieczorem, a w nocy miał nieprzyjemne sny. To śniło mu się, że czarni królowie rzucili się na dzieci i zjadają je. To, że wali mu się na głowę ognisty deszcz i parzy go, i pali. To że obcięli mu dwie nogi i wyjęli jedno oko. To że siedzi w tej studni, skazany na śmierć głodową. Często bolała go głowa, a na lekcji tak nic nie rozumiał, że mu wstyd było Stasia i Helci, a najwięcej czarnej Klu-Klu, która po trzech tygodniach nauki sama czytała już gazetę, pisała dyktando i umiała pokazać na mapie drogę od Maciusinej stolicy do państwa ojca Bum-Druma.
— A co się robi, jak król jest chory, kto wtedy rządzi? — zapytał Maciuś cichym głosem.
— W lecie i tak parlamenty mają wakacje. Pieniądze są, trzeba je tylko przywieźć. Port jest, okręty są. Domy w lasach wybudowane. Resztę zrobią urzędnicy i ministrowie. A Maciuś pojedzie sobie na dwa miesiące i odpocznie.
— Ale miałem przecież pojechać do portu, który otrzymałem. Miałem obejrzeć okręty.
— A ja nie pozwalam, i Maciusia zastąpi doskonale minister handlu i prezes ministrów.
— Miałem być obecny na manewrach.
— A będzie obecny minister wojny.
— A listy dzieci?
— Będzie je czytał Felek.
Maciuś westchnął. Niełatwo zgodzić się na zastępstwo, gdy człowiek przywykł sam wszystko załatwiać. Ale istotnie Maciuś sił nie miał.
Przyniesiono Maciusiowi śniadanie do łóżka, potem mała Klu-Klu opowiadała Maciusiowi śliczne murzyńskie bajki. Potem bawił się pajacykiem, którego bardzo lubił. Potem oglądał śmieszne obrazki w książkach dla dzieci. Potem przyniesiono mu do łóżka jajecznicę z trzech jajek, szklankę gorącego mleka i bułkę ze świeżym masłem. I dopiero po tym wszystkim doktor pozwolił mu ubrać się i usiąść na balkonie na wygodnym fotelu.
Siedzi Maciuś, siedzi i o niczym nie myśli, żadnego nie ma kłopotu, o nic się nie boi. I nikt nie ma do niego żadnego interesu: ani żaden minister, ani mistrz ceremonii, ani dziennikarz, ani nikt, nikt. Siedzi Maciuś i słucha jak ptaszki ładnie śpiewają w parku. I tak słucha i słucha, aż zasnął i długo spał, aż do samego obiadu.
— A teraz zjemy obiadek — uśmiechał się doktór. — Po obiedzie przejedziem157 się powozikiem po parku. Potem znów drzemka. Potem kąpiel i do łóżka lu-lu-spać. A potem kolacja i znów spać.
Maciuś spał — spał — najchętniej spał. Rzadziej mu się teraz coś przykrego śniło. Więcej jadł. W ciągu trzech dni przybyło mu półtora kilo.
— Tak to rozumiem — cieszył się doktór. — Za tydzień, jeśli tak dalej pójdzie, będę znów nazywał Maciusia jego królewską mością. A teraz — to nie król, a chudziątko, zbiedzony sierotka, który opiekował się całym światem, a którym nie miał się kto zaopiekować, bo nie ma mamusi.
Po tygodniu podał mu doktór lustro:
— Już prawie król, czy nie?
— Jeszcze nie — odpowiedział Maciuś, któremu dziwnie przyjemny był ten pieszczotliwy ton doktora, któremu dziwnie przyjemne było, że go traktują jak dziecko i nie nazywają królewską mością.
Maciuś stał się znów żywy i wesoły, z trudem zapędzał go doktór na parę godzin do łóżka.
— A co tam piszą w gazecie?
— W gazecie piszą, że król Maciuś jest chory i tak samo, jak wszystkie dzieci w jego państwie, wyjeżdża jutro na całe lato na wieś, na wypoczynek.
— Jutro? — ucieszył się Maciuś.
— Tak, w samo południe.
— A kto jedzie?
— Ano ja, kapitan z dziećmi, no i chyba Klu-Klu, bo z kim by się tu została158?
— No rozumie się, że Klu-Klu musi pojechać z nami.
Tylko dwa papiery podpisał Maciuś przed wyjazdem: że zastępować go będzie prezes ministrów w sprawach obywateli dorosłych i Felek we wszystkich sprawach dzieci.
Dwa tygodnie nic nie robił Maciuś, tylko się bawił. Zabawy prowadziła Klu-Klu. Różne polowania, wyprawy wojenne, śliczne budowała z gałęzi szałasy i ich nauczyła. Jedne zabawy odbywały się na ziemi, a drugie na drzewach. Z początku Klu-Klu nie umiała chodzić w trzewikach.
— Co to za dziki zwyczaj, skarżyła się, żeby na nogach nosić ubranie.
Potem gniewała ją sukienka.
— Dlaczego u was chłopcy inaczej się ubierają niż dziewczęta? To jest zupełnie dziki zwyczaj. Przez to dziewczynki u was są takie niezgrabne. Ani na drzewo nie można się wdrapać, ani przez płot przeskoczyć. Zawsze nieszczęsna sukienka plącze się i plącze.
— Ależ Klu-Klu — ty chodzisz po drzewach lepiej, niż nasi wiejscy chłopcy, nie mówiąc już o Maciusiu i Stasiu.
— Alboż to drzewa? — śmieje się Klu-Klu. — To są patyki, dobre dla dwuletnich dzieci, a nie takiej jak ja, dorosłej dziewczyny.
Raz podziwiały dzieci, jak zręcznie przeskoczyła wiewiórka z drzewa na drzewo.
— I ja to umiem — powiedziała żywo Klu-Klu. I zanim Maciuś, Staś i Helcia zdążyli się połapać, co ona chce zrobić, Klu-Klu zrzuciła sukienkę i sandałki, skoczyła za wiewiórką — i rozpoczęła się gonitwa. Wiewiórka skacze z gałęzi na gałęź, a Klu-Klu za nią. Wiewiórka hop z drzewa na drzewo, a Klu Klu za nią. Z pięć minut trwała gonitwa, aż wiewiórka zmęczona skoczyła na ziemię, Klu-Klu za nią. Myślały dzieci, że się zabije, ale ona tak zręcznie spadając to chwytała się, to odpychała gałęzie, że spadła na ręce — i trzyma wiewiórkę. Złapała ją za kark tak, że wiewiórka nie mogła jej nawet ugryźć.
— Czy to bardzo trujące zwierzątko, ta wasza małpka północy?
— Ani trochę. U nas tylko żmije są trujące.
Klu-Klu szczegółowo wypytała, jak wygląda żmija, uważnie przyjrzała się na obrazku i poszła w las. Cały dzień szukali Klu-Klu. Nie ma i nie ma. Dopiero wieczorem wróciła potargana, podrapana i głodna, ale przyniosła w szklanej bańce trzy żywe żmije.
— Jakże ty je złapałaś? — pyta się zdumiony Maciuś.
— Tak jak się łapie wszystkie jadowite węże — odpowiedziała z prostotą.
Dzieci wiejskie bały się Klu-Klu z początku, ale potem bardzo ją szanowały i lubiły.
— Chociaż dziewucha, a najpierwsza między chłopakami. Mój Boże, jacy to muszą u nich być chłopcy.
— Akurat tacy sami, wcale nie lepsi — tłomaczyła159 Klu-Klu. To tylko u białych, dziewczynki noszą długie włosy i suknie, i przez to nic nie mogą robić.
Ale nie tylko w rzucaniu kamieniami i strzelaniu z łuku, w zbieraniu grzybów i orzechów była Klu-Klu pierwsza. Nie mówię już o botanice, zoologii, gieografii i fizyce, w których Klu-Klu była najzdolniejszą uczenicą160. Wystarczało jej raz zobaczyć na obrazku jakąś roślinę albo muszkę, żeby ją poznać zawsze na łące lub w lesie. Dowiedziała się, że jakaś roślina rośnie na błocie, hajda do wiejskich chłopaków na zwiady: gdzie tu są błota?
— O, daleko, będzie ze dwie mile.
Daleko może, ale nie dla Klu-Klu. Zakradnie się do kredensu, odłamie pajdę chleba i kawał sera, już jej nie ma.
I nawet jej nie szukają.
— Oho, Klu-Klu gospodarowała w kredensie. Znów jakaś wyprawa.
Wieczór, noc, nie ma Klu-Klu. Nocowała w lesie, a rano wraca i niesie z tryumfem bukiet błotnych kwiatów, a jeszcze i żaby, trytony, jaszczurki, pijawki.
Jej zielnik najbogatszy, jej kolekcja owadów, motyli i kamieni największa. W jej akwarium rodzi się najwięcej ślimaków i pływa najwięcej rybek.
A taka zawsze wesoła i w uśmiechu pokazuje swoje białe, ostre ząbki.
Ale umiała być Klu-Klu poważna.
— Ach, Maciusiu, kiedy widziałam przepiękne fajerwerki i ognisty wodospad, myślałam wtedy, coby to było za szczęście, gdyby i czarne dzieci mogły patrzeć na te wasze dziwy. Mam do ciebie, Maciusiu, wielką, wielką prośbę.
— Jaką? — pyta się Maciuś.
— Żebyś sprowadził do swojej stolicy 50 dzieci czarnych, żeby tak jak ja mogły się uczyć, a potem wróciły do Afryki i nauczyły wszystkiego wszystkie czarne dzieci.
Maciuś nic nie odpowiedział, bo postanowił zrobić Klu-Klu niespodziankę. I tegoż wieczora napisał list do stolicy:
„Kochany Felku. Kiedy wyjeżdżałem, ustawiano na dachu telegraf bez drutu. Robota miała być skończona na pierwszego sierpnia. Telegrafem bez drutu mieliśmy się porozumiewać z Bum-Drumem. Więc proszę cię, żebyś pierwszą depeszę wysłał do Bum-Druma taką, żeby przysłał pięćdziesiąt161 dzieci murzyńskich, dla których otwieram szkołę w mojej stolicy. Tylko proszę cię, żebyś nie zapomniał.
Maciuś”.
Poślinił Maciuś kopertę, żeby ją zapieczętować, a tu otwierają się drzwi.
— Felek! Jak to dobrze, że przyjechałeś. Akurat list miałem do ciebie wysłać.
— Przyjechałem w ważnej misji, urzędowo — powiedział poważnie Felek.
Wyjął złotą papierośnicę i poczęstował Maciusia cygarem.
— Niech wasza królewska mość skosztuje: prima sort162, ekstrafain163, godne królewskiego nosa.
— Ja nie palę — powiedział Maciuś.
— Otóż to właśnie — rzekł Felek. — To źle. Król musi się szanować, i w tej sprawie właśnie urzędowo przyjechałem z misją ratyfikacji164 mego kontrprojektu165. Moje ultimatum166 jest takie: po pierwsze nie jestem już Felkiem, tylko baronem Feliksem fon Rauch
Uwagi (0)