Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖
Germinal: walka Kapitału i Pracy, czyli o mrocznych wiekach bez praw pracowniczych i zasad BHP.
Rozparliśmy się już dawno, Europejczycy, w pluszowych fotelach i nie pamiętamy, czemuż to słusznym i pięknym ideom, które patronują wrzeniom rewolucyjnym, towarzyszy szał zniszczenia, wściekłość, zezwierzęcenie i mord - czemu pokrzywdzeni są tak brzydcy i brudni (po prostu niemedialni).
Okazję powtórnej analizy podłoża buntu społecznego, jego surowej gleby, daje naturalistyczna, symboliczna, oparta na analizie faktów i danych statystycznych powieść Emila Zoli Germinal w tłumaczeniu Franciszka Mirandoli.
Czytasz książkę online - «Germinal - Emil Zola (wypożyczalnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Emil Zola
Rasseneur usiadł obok Stefana i obaj słuchali strapieni. Można było mówić głośno, gdyż prócz pani Rasseneur nie było nikogo.
— Cóż za myśl — mruczał szynkarz. — Kompania nie zyska na strajku, robotnicy też, najlepiej więc porozumieć się.
Wydawało się to rozsądnym. Rasseneur od czasu popularności swego dawnego lokatora podkreślał coraz dobitniej swe tendencje pokojowe i powtarzał, że domagając się wszystkiego, nie można niczego osiągnąć. Obok dobrotliwości utuczonego piwem grubasa, powodem owych enuncjacji była tajemna zazdrość oraz uraza, że coraz mniej robotników przychodzi pod Nadzieję, by go słuchać i rad jego zasięgać. Dochodziło teraz do tego, że zapominając, iż został wydalony, stawał często w obronie Kompanii.
— Więc jesteś przeciwnikiem strajku? — spytała męża pani Rasseneur.
— Tak.
Wobec tego kazała mu milczeć i słuchać, co tamci mówią.
Stefan rozmyślał z oczyma utkwionymi w kufel, wreszcie rzekł.
— To, co, kolego, mówicie, zdaje mi się słuszne i naprawdę będziemy musieli rozpocząć strajk, do którego nas zmuszają. Bardzo trafne słowa co do tego znalazłem w liście Plucharta, który także jest przeciwnikiem strajków, gdyż robotnik traci na nich tyle, co pracodawca, a przy tym nawet w razie zwycięstwa robotnik nie uzyskuje nic pewnego. Ale widzi on w strajku co innego, mianowicie: wielką siłę agitacyjną, środek do osiągnięcia u robotników uświadomienia sobie większych i ogólniejszych celów... Oto jego list, czytajcie sami.
Pluchart zrozpaczony był, że Międzynarodówka nie znalazła uznania górników Montsou, a sądził, że sam opór stawiany solidarnie przez czas jakiś potężnej Kompanii rozjaśni im w głowach i skłoni do masowego zapisywania się do tej, światowej już sławy, organizacji proletariackiej. Stefan zresztą główny nacisk kładł na dużo popularniejszą kasę wsparć, która jednak była jeszcze bardzo szczupła. Nie było wykluczone, że strajkujący przystąpią do Międzynarodówki, pragnąc pomocy współbraci innych krajów po wyczerpaniu swej kasy.
— Wieleż macie gotówki? — spytał Rasseneur.
— Ledwie trzy tysiące franków. Wiecie, wczoraj zawezwano mnie do dyrekcji i zapewniono bardzo uprzejmie, że Kompania nie ma nic przeciw temu, by robotnicy gromadzili kapitał rezerwowy. Ale mniemam, że Kompania zmierza do tego, by nad tymi pieniędzmi mieć pewien rodzaj kontroli. Przeczuwam, że wywiążą się stąd w przyszłości zacięte walki.
Rasseneur począł chodzić po izbie i gwizdać pogardliwie: — Trzy tysiące! I cóż począć z tą odrobiną grosza? Nie wystarczy na chleb przez tydzień, a ten, co liczy na obcokrajowców, Anglików i tak dalej, może się od razu powiesić, to najprostsze. Strajk jest ostatecznym głupstwem!
Poczęli się spierać coraz to zajadlej, ci ludzie, których do niedawna łączyła wspólna nienawiść do kapitału.
— I cóż ty na to? — spytał Stefan Souvarina.
Odpowiedział jak zawsze z pogardliwym wzruszeniem ramion.
— Strajk? Dzieciństwo! Głupstwo!
Zapanowało milczenie, a Souvarine po chwili począł łagodniej:
— W gruncie rzeczy nie oponuję. Strajkujcie, jeśli was to bawi. To zawsze coś, niszczy jednych, zabija drugich i jest do pewnego stopnia sanacją. Ale postępując w ten sposób, do odbudowania świata na nowych zasadach będziecie potrzebowali z jakich tysiąc lat. Czemuż nie wysadzić raczej katorgi w powietrze? To dużo prostsze.
Gestem wskazał na Voreux widzialną przez uchylone drzwi. Przerwało mu niespodziane zajście. Pologne wpadła do stancji, zmykając przed kamieniami, którymi ciskali na nią urwisze. Przerażona, z opuszczonymi uszami, zadartym ogonem schroniła się między nogi Souvarina i poczęła drapać błagając, by ją wziął na kolana. Wziął zwierzątko, nakrył obiema dłońmi i jak zwykle zapadł w półsenną odrętwiałość.
Równocześnie niemal ukazał się Maheu. Mimo nalegań pani Rasseneur, która sprzedawała piwo tak, jakby je ofiarowywała za darmo, górnik pić nie chciał. Stefan wstał i obaj udali się do Montsou.
W dni wypłaty miasto miało świętalny29 wygląd, ożywione było jak w niedzielę. Chmary robotników z wszystkich kolonii czekały u drzwi biura kasjera, tłocząc się i zamykając dostęp. Korzystając z tego, handlarze ustawiali prymitywne swe kramy, w których dostać można było nawet naczyń kuchennych i wędlin. Najlepsze interesy robiły jednak kawiarnie i szynki, gdyż górnicy czekali tam na swą kolej wypłaty. Potem, czując w kieszeni pieniądze, wracali, by oddać zarobek. Wielką rozwagę objawiali już, jeśli nie przepili go od razu w Wulkanie.
Im głębiej zanurzali się Stefan i Maheu w ciżbę, tym wyraźniej odczuwali rozpaczliwy nastrój robotników tego dnia. Nie byli dziś jak zwyczajnie lekkomyślnie usposobieni, myśląc jedynie, w której knajpie puścić część zarobku. Widać było tu i ówdzie zaciśnięte pięści, słychać było przekleństwa i pogróżki.
— Więc stało się? — spytał Maheu Chavala, którego napotkał u Piquette’a. — Popełnili to łajdactwo?
Chaval zamruczał tylko z wściekłością i ogarnął nienawistnym spojrzeniem Stefana. Przy nowym akordzie wszedł w spółkę z kim innym, Stefana zaś nienawidził coraz bardziej za to, że niedawno był tylko przesuwaczem, a teraz, jak mówił, udaje pana i cała kolonia leży u jego nóg. Łączyła się z tym zazdrość. Ile razy szedł z Katarzyną do Requillart, ordynarnie klął ją, obwiniając o to, że sypia z lokatorem swej matki, a potem dławił niemal w namiętnych uściskach opanowany dziką żądzą.
Maheu spytał go, czy kolej wypłaty przyszła na Voreux. Chaval kiwnął głową i zwrócił się do wyjścia, więc obaj poszli za nim w kierunku biura. Kasa mieściła się w małym pokoiku przedzielonym kratą na dwie części. Na ławkach pod ścianami siedzieli rzędem robotnicy, a kasjer z pomocnikiem wypłacali właśnie jakiemuś górnikowi stojącemu u kraty z czapką w ręku. Ponad ławką po lewej stronie drzwi widniał przylepiony widocznie świeżo żółty afisz, odbijający jaskrawo od zakurzonej, okopconej ściany. Od rana stawali przed nim górnicy. Przychodzili po dwu, trzech, zadzierali głowy i postawszy chwilę, wychodzili bez słowa z wzruszeniem ramion, zataczając się, jakby im przetrącono krzyż.
Właśnie stali przed ogłoszeniem dwaj górnicy, młody niski o twarzy kwadratowej jak u byczka i stary chudy o mętnych oczach bez wyrazu. Żaden czytać nie umiał, młodszy tylko sylabizował poruszając ustami. Stary patrzał bezmyślnie. Wchodzili ciągle nowi, patrzyli i wychodzili nie wiedząc, o co idzie.
— Przeczytajże nam! — rzekł do swego towarzysza Maheu, także nie bardzo biegły w czytaniu.
Stefan przeczytał głośno. Było to ogłoszenie Kompanii dotyczące górników wszystkich kopalń, a streszczało się w tym, że dyrekcja wobec braku starania odnośnie do stemplowania chodników, znużona ciągłym nakładaniem kar na opieszałych, widzi się zmuszona wprowadzić we wszystkich kopalniach inny od dotychczasowego system płacy. Od tej pory za stemplowanie płacić się będzie osobno, mianowicie od metra kubicznego drzewa użytego na ten cel, płaca zaś od wózka węgla stosownie do odległości sztolni zniża się równocześnie z pięćdziesięciu na czterdzieści centimów. Następował dalej zawiły rachunek mający na celu dowieść, że nowy system płacy, mimo zniżki na wózku, nie zmniejszy ogólnej stopy zarobkowania. W końcowym ustępie dyrekcja dawała każdemu czas, by się przekonał o zaletach nowego sposobu płacy, dlatego odsuwała termin wprowadzenia go na grudzień.
— Hej! — krzyknął kasjer. — Moglibyście tam ciszej czytać! Człowiek własnych słów nie słyszy!
Stefan, nie zwracając na to uwagi, doczytał afisz do końca. Głos mu drżał, a gdy skończył, oczy słuchających wpatrywały się dalej w papier. Młody i stary górnik stali, jakby czekając na coś jeszcze, po chwili jednak wyszli pochyleni ku ziemi.
— Psiakrew! — zamruczał Maheu.
Siedział ze Stefanem na ławce i obaj liczyli w myśli, a przed afiszem stawali coraz to inni i wychodzili znowu. Czyż chciano sobie z nich zadrwić?
Nigdy nie będą w stanie powetować sobie owych dziesięciu centimów traconych na każdym wózku. Nie licząc straty czasu, za staranną robotę ciesielską, przy największej pilności zdołają odbić osiem centimów, dwa zaś skradnie najspokojniej dyrekcja. A więc o to szło? Był to ukryty sposób zniżenia płac. Kompania poczyna oszczędności ich kosztem.
— Psiakrew! Psiakrew! — mruczał prostując się Maheu — Bylibyśmy ostatnimi głupcami, godząc się na to!
Okienko kasy było właśnie wolne, przystąpił doń przeto, by wziąć pieniądze. Zgłaszali się do kasy tylko przedsiębiorcy akordowi, a otrzymane pieniądze dzielili pomiędzy członków swej grupy. To ułatwiało wypłatę.
— Maheu i towarzysze! — zawołał pomocnik kasjera. — Szacht Filonnière, sztolnia numer 7, sto trzydzieści pięć franków.
Kasjer wyliczył pieniądze.
— Niech pan wybaczy — wykrztusił Maheu przerażony — ale czy pan pewny, że nie ma pomyłki?
Patrzył na pieniądze, nie tykając ich, a dreszcz nim wstrząsał zimny. Był przygotowany na niski zarobek, ale tak mało chyba wynosić nie mógł, pewnie była omyłka. Gdy wypłaci kwoty należne Zachariaszowi, Stefanowi i innemu hajerowi, który z nim pracował w zastępstwie Chavala, to zostanie najwyżej pięćdziesiąt franków dla niego, ojca, Katarzyny i Jeanlina.
— Nie, nie ma pomyłki! — odparł urzędnik. — Odpadają dwie niedziele, cztery dni bastówki, więc zostaje tylko dziesięć dni roboczych.
Maheu po cichu liczył, dodawał. Dziesięć dni powinno mu było przynieść około trzydziestu franków, Katarzynie osiemnaście, a Jeanlinowi dziewięć. Dziadek Bonnemort pracował tylko trzy dni. Ale i tak dodawszy należne Stefanowi, Zachariaszowi i temu trzeciemu dziewięćdziesiąt franków, suma powinna była być większa.
— Proszę nie zapomnieć o karach! Dwadzieścia franków kary za złe stemplowanie.
Maheu machnął rozpaczliwie ręką. Dwadzieścia franków kary, cztery dni przymusowego bezrobocia! Ach, w ten sposób rzeczywiście pomyłki nie było! Trafiały się wypłaty, gdy dziadek Bonnemort pracował, a Zachariasz był jeszcze w domu, że brano razem po sto pięćdziesiąt franków... ale dziś!... Ach, tak źle nie było jeszcze.
— Bierzecie raz, czy nie? — krzyknął zniecierpliwiony kasjer. — Widzicie przecie, że drudzy czekają. Jeśli nie chcecie, to mówicie!
Maheu zgarniał drżącymi rękami pieniądze i chciał odchodzić, gdy go powstrzymał urzędnik.
— Czekajcie no jeszcze, mam tu zanotowane wasze nazwisko. Toussaint Maheu, prawda? Pan sekretarz naczelny chce się z wami rozmówić. Wejdźcie, nikogo nie ma.
Oszołomiony Maheu wszedł do gabinetu, gdzie stały stare, zielonym, wypłowiałym rypsem pokryte meble i przez pięć minut słuchał naczelnego sekretarza, człowieka bladego, który, nie wstając, mówił doń sponad stosów papieru zalegających biurko. Dudniło mu w uszach, więc nie słyszał dobrze. Zdawało mu się tylko, że idzie o jego ojca, starego Bonnemorta, którego miano oddalić po pięćdziesięciu latach pracy z pensją30 stu pięćdziesięciu franków rocznie. Nagle sekretarz począł mówić surowo. Zbeształ go za to, że zajmuje się polityką, wyrzucał zadawanie się ze swoim lokatorem i kasą wsparć, wreszcie udzielił rady, by nie robił głupstw, gdyż to nie przystoi takiemu dobremu jak on robotnikowi. Maheu chciał protestować, bąkał słowa bez związku, gniótł nerwowo czapkę w rękach i wyszedł wreszcie bełkocąc:
— Naturalnie, panie sekretarzu... Zaręczam panu sekretarzowi...
Gdy się znalazł znowu ze Stefanem na ulicy, wybuchnął:
— Jestem gałgan, powinienem był mówić... Nie dadzą nawet tyle, by wyżyć, i besztają w dodatku. Była o tobie mowa, powiedział, żeś zatruł całą kolonię... Cóż począć... psiakrew! Kłaniać się jeszcze, dziękować? On ma słuszność, to jeszcze jedyne!
Zamilkł zarazem z oburzenia i strachu. Stefan słuchał z ponurą miną. Mijali ciągle nowe grupy robotników. Rosło wzburzenie, objawiające się nie gwałtownymi krzykami, ale głuchym, strasznym, zwiastującym burzę pomrukiem ogromnego tłumu. Ci, co umieli rachować, wyliczyli, że przy nowym sposobie płacenia Kompania skradnie po dwa centimy na każdym wózku. Zrozumieli to nawet najgłupsi i zakipieli oburzeniem. Ale najbardziej zgniewała wszystkich dzisiejsza wypłata. Groziła rewolta głodomorów przeciwko przymusowemu bezrobociu i karom. Dziś już nie ma często co jeść, cóż będzie dopiero później, gdy płace spadną jeszcze. Wykrzykiwano głośno po knajpach i pito więcej jak kiedy indziej z gniewu wysuszającego gardła.
Maheu w milczeniu wracał do kolonii ze Stefanem. Gdy weszli, Maheude dostrzegła, że mąż wraca z pustymi rękami.
— To ładnie! — zawołała. — A gdzież moja kawa, cukier i mięso? Mogłeś przynieść kawałek cielęciny, nie byłbyś przez to zbankrutował! — Nie odrzekł nic, pasując się z rozpaczą. Wreszcie drgnęła jego pomarszczona twarz o grubych rysach, wielkie łzy pojawiły się w oczach i poczęły cieknąć po policzkach. Padł na krzesło, zapłakał jak dziecko i rzucając na stół pięćdziesiąt franków, zawołał:
— Patrz, com ci przyniósł. To jest nasz wspólny zarobek.
Maheude spojrzała na Stefana, a widząc, że stoi milczący, przygarbiony, wybuchnęła także płaczem. Jakże mogło wyżyć dziewięć osób przez dwa tygodnie za pięćdziesiąt franków? Najstarszy syn poszedł na swoje, dziadek nie mógł się poruszyć nawet. Zemrą niezawodnie wszyscy z głodu! Alzira rzuciła się matce na szyję zrozpaczona, że płacze, Stelka wrzeszczała, Henryś nawet i Lenora szlochali.
W całej kolonii odbywały się sceny podobne. Mężczyźni wrócili, a kobiety zawodziły głośno zrozpaczone, nie widząc wyjścia ni sposobu nakarmienia członków rodziny. Drzwi jedne po drugich otwierały się i kobiety wybiegały głośno lamentując, jak gdyby skargi ich zmieścić się nie mogły w ciasnej przestrzeni mieszkań. Deszcz począł siec drobny, nie zważały nań, ale nawoływały się wzajemnie, pokazując na dłoni drobne kwoty otrzymane na domowe wydatki.
— Patrz, co mojemu wypłacili! Czyż to nie kpiny z człowieka?
— A ja dopiero... ja.... nie wiem, czy wystarczy nam na chleb przez dwa tygodnie!
— Porachuj no, co ja dostałam. Bedę musiała chyba sprzedać koszule!
Maheude wyszła też i zaraz utworzyła się koło niej grupa, w której najgłośnej krzyczała Levaque, gdyż jej mąż pijanica nie wrócił nawet i była pewna, że mały czy
Uwagi (0)