Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖
Dalsze losy Janki Orłowskiej, kobiety marzącej o karierze aktorskiej, bohaterki „Komediantki”.
Po zakończeniu nieudanej historii teatralnej Janka Orłowska powraca do rodzinnego Bukowca. Po jakimś czasie wychodzi za mąż, chcąc wyzwolić się spod władzy narzekającego na jej nieudolność ojca. Rola podległej mężowi kobiety nie jest czymś, o czym Janka marzyła, ale mimo że zwleka z konsumpcją związku, zachodzi w końcu w ciążę i rodzi dziecko. W kontynuacji historii Reymont w niezwykle ciekawy sposób kreśli postać głównej bohaterki, która przyjmuje swój los z godnością i stara się radzić sobie w obecnym położeniu. Powieść „Fermenty” ukazywała się w 1896 roku w odcinkach w „Bibliotece Warszawskiej”, a rok później została wydana jako samodzielna publikacja.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Fermenty - Władysław Stanisław Reymont (ksiazki do czytania txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Jedynie marzenie o sztuce, nadzieja trzyma mnie na powierzchni tego życia okropnego. Pan, jako poeta, jako artysta...
— Siedem pik, bez atu!
— Ręka!
— Siedem trefl!
— Ręka!
— Siedem kierów.
— Przejdę się, ręka! — strzelały słowa licytacji z pokoju karcianego.
— Istotnie, kto ma nadzieję, ten ma wszystko. — I w dalszym ciągu oglądał album, a Zaleska szarpała palce z niecierpliwości i nie mogła znaleźć tematu rozmowy, którą koniecznie chciała prowadzić; wreszcie po długiej pauzie zaczęła:
— To pańska nowela p. t. Zacisze, prawda?
Głogowski skinął głową niechętnie, nie lubił rozmawiać o swoich pracach.
— Prześliczna! Uwierzy mi pan, że płakałam serdecznie nad tą biedną Zośką, płakałam. Jest w tym obrazku szopenowska melancholja i smutek. Wyobrażałam sobie autora, że musi mieć jasne, bujne włosy, jak pan, że musi być dobry, smutny i cierpiący.
— Na żołądek i nerki — wtrącił cicho. — Spotkał panią pewien zawód, bo nie jestem dobry, a jestem bardzo wesoły i niecierpię melancholji — mówił ironicznie.
Patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma i z głęboką przykrością słuchała objaśnień.
— Panno Janino! — zwróciła się Grzesikiewiczowa do Janki, która usiadła przy niej na chwilę. — Czem jest ten pan? — wskazała Głogowskiego.
— Literat, pisarz — tłumaczyła cicho.
— Pisarz? ze dwora jakiego, czy z kolei?
— Nie, to, widzi pani, taki pisarz, co układa i pisze książki...
— Naprawdę taki, co to książki pisze!... Ale on na pobożnego wcale nie wygląda...
— Do nabożeństwa książek nie pisze — mówiła już zniecierpliwiona jej naiwnością.
— A ino jensze, takie do uczenia, co się to Jędruś w klasach uczył...
— Nie, powieści, dramata, krytyki...
— To niby takie historje, kiej o Magielonie! Aha, rozumiem! To pewnie i gazety pisze?
— Pisze — zakończyła krótko. — Pani Zofjo! zaziębi się pani! — zawołała do Zosi, która otworzyła lufcik i wychyliła głowę na peron, bo Staś, nie mogąc zejść ze służby, co parę minut wychodził z kancelarji, spacerował pod oknami i uśmiechał się słodko ku niej. Zamknęła lufcik i siedziała przy klawjaturze, przeglądając nuty, ale tak blisko szyby, że bez trudu widziała przez nią Stasia.
— Proszę odkryć karty!
— No cóż wielkiego, bez trzech leży pan Świerkoski.
— Ś. p. mąż mój zawsze mawiał...
— Panie Zaleski, pan mnie poderwałeś, wyszedłeś pan w dziesiątkę, a powinieneś był w ósemkę.
— Panie Świerkoski! Pozwoli szanowny pan dobrodziej, ale ja wiem, w co wyjść powinienem.
— Panie Zaleski!... — syczał coraz ciszej Świerkoski i trzęsła mu się cała twarz, a żółtawe oczy tryskały prawie iskrami i przebijały Zaleskiego.
— Muzyka, to archanielskie skrzydła duszy! — deklamowała przyciszonym, rozemdlonym głosem. — To szybowanie w przestworzach szczęścia...
— Z mężusiem i dziateczkami! — odpowiedział prawie głośno Głogowski. — Może pani nieco rozwinie tych skrzydeł, chciałbym bardzo usłyszeć grę pani.
— Dobrze... ale... — spojrzała niespokojnie w stronę mężusia, usiadła przy fortepianie i zaczęła delikatnie trącać klawisze, ale przestała.
— To chyba później, teraz czuję się tak jakoś zdenerwowaną.
Wrócili do stołu, Janka usiadła przy nich, i rozmawiali. Zosia znowu wyglądała lufcikiem. Grzesikiewiczowa co chwila dotykała czepeczka i kolczyków, poprawiała suknię i nadstawiała pilnie uszu na ich rozmowę, bo spojrzenia, jakiemi Głogowski obrzucał Jankę, któremi się porozumiewali, gdyż Zaleska wygadywała niezmiernie śmieszne dzieciństwa, intrygowały ją i niepokoiły, usposabiając niechętnie do niego. Chciała iść i zawołać Jędrusia, powiedzieć mu, żeby siedział przy pannie; ale na myśl, że musi się podnieść i przejść przez pokój, że wszyscy będą patrzyli na nią, dała spokój i siedziała nieruchomie.
— Licytowałam bez atu! Jak ś. p. męża kocham, bez atu, no, kiedy mówię, że bez...
— Ale przysięgam Bogu, że nikt tego nie słyszał.
— Tak! tak! nikt tego nie słyszał! — rozległ się drewniany głos Świerkoskiego.
— Szanowna pani dziedziczka dobrodziejka zapomniała, tak, dobrze mówię, nie uważała za stosowne powiedzieć, że bez atu — tłumaczył uprzejmie Zaleski, pociągając mankietki.
— Co mi pan będziesz gadał: zapomniałam! Mój panie, ja więcej lat grywam w karty, niźli ich pan masz, i gram dobrze; mówił mi to jeszcze ś. p. mąż, a panowie mi zarzucają omyłkę, no tak, jeśli mówię omyłkę, to omyłkę! Ś. p. mąż mój...
— Daruje pani, gramy dalej i niebardzośmy ciekawi, co o tem myślał ś. p. mąż pani — powiedział szorstko Andrzej. — Kto gra, musi ulegać kontroli. Panie Zaleski, weź pan kurę od pani Osieckiej.
— Dobrze, zabierzcie, piszcie, tylko szanujcie imię ś. p. męża, który...
— Jedziemy! ośm w pikach! podać sygnał! — zawołał Orłowski, grzmotnął pięścią w stół, aż podskoczyły lichtarze i popielniczki. Osiecka zamilkła, połykała łzy i przez łkanie jakieś szepnęła łzawo:
— Przejdę się, panie Orłowski! wistuję! ale się pan położy!
— Zobaczymy, zobaczymy — szeptał Orłowski, wybijając nogą jakiś takt, i uśmiechał się do kart, trzymanych w ręku, szarpał brodę, rzucał z pod binokli drwiące spojrzenie i bił karty o stół z siłą.
Zapanowała chwila zupełnej ciszy, tylko szelest kart i sapanie Osieckiej rozlegały się po mieszkaniu.
Andrzej, który po rozdaniu był wolnym, przyszedł i usiadł na chwilę.
— Pani się dzisiaj nie nudzi, taka ożywiona twarz, jak dawno nie widziałem.
— O tak, jest to pierwszy dzień w Bukowcu, w którym się czuję zupełnie dobrze.
— Powinniśmy być wdzięczni panu Głogowskiemu, bo to jego zasługa...
— Dlaczego ironja dźwięczy w pańskim głosie? Opowiem panu kiedy, jak wiele mi zrobił dobrego ten człowiek, więc nic dziwnego, że się uradowałam, zobaczywszy go.
— Głównie, że pani przypomina teatr, tamte czasy...
— Panie Andrzeju, jeśli chce pan usłyszeć, to powiem krótko: teatru obecnie nienawidzę, a tamtych czasów nie przeklinam, ale patrzę na nie, jak na smutną szkołę, jak na tragiczną lekcję życia. Powiedziałam całą prawdę; wierzy pan?
— Wierzę i dziękuję pani z całego serca! — szepnął uszczęśliwiony.
— Panie Andrzeju! — zawołano.
Dotknął się jakimś pieszczotliwym ruchem jej ręki, rzucił na nią jedno z tych głębokich spojrzeń, jakie zamykały całą jego miłość i poszedł...
Janka patrzyła za nim i także poszła do jadalnego pokoju, pilnować nakrywania stołu.
— Zazdrosny jest, ale ja się przed nim zaczynam już tłumaczyć, dlaczego? — myślała, a w sercu nie miała ani gniewu, ani obojętności zupełnej, ale wdzięczność jakąś słodką za jego dobroć.
— Panno Janino, czy ja z panią kilku słów swobodnie nie zamienię dzisiaj — mówił półgłosem Głogowski, wsadzając głowę we drzwi. — Niech mi pani przy stole wyznaczy miejsce przy sobie, honorowe, jako gościowi! — cofnął się, bo Zosia chciała przejść do stołowego. Zeszła aż na korytarz stacyjny i pod drzwiami kancelarji zaczęła głośno wołać:
— Rochu! Rochu!
Staś, usłyszawszy wołanie, wyszedł. Zapłoniła się i z najniewinniejszą minką pytała:
— Chciałam, aby Roch poszedł i zobaczył, czy koń nasz ma jeszcze obrok w opałce. Pan na służbie? Myślałam, że pan gdzie wyjechał!...
— Tak mi służba nieszczęśliwie wypadła, że nie mogę być u Orłowskich.
— Wierzę, że pan żałuje, bo jest tam i pani Zaleska, a panna Janina cudownie dzisiaj wygląda.
— Panno Zofjo! — zawołał z wyrzutem, biorąc ją za rękę.
— Do widzenia, do widzenia. Roch pewnie jest na peronie. — Ścisnęła mu dłoń i uciekła.
— Może Roch po kolacji opatrzy naszego konia, trzeba go będzie napoić — mówiła w kuchni.
— Napoić! e... a juści, że sie juchę napoi! Gospodarna panna, ho! ho! gospodarna! — szeptał Roch.
— Przecie, taka szlachetna panna, a sama myśli o koniu — powiedziała Janowa.
Zosia cichutko prześlizgnęła się do saloniku, gdzie już wszyscy po skończeniu preferansa kłócili się i rozmawiali.
Świerkoski tylko, z talją kart w ręku, został przy stoliku i sprawdzał półgłosem:
— Biję asem, daję młódkę, daję dziesiątkę — przebija mi waletem atutowym; daję damę kier, biję ją siódemką atutową — dobrze; daję ósemkę, zrzuca mi obcego asa... — nie tak — łupię królem atutowym, przebija mi asem, gwałtu! Leżę bez nóżki ze sześciu!
Położył karty, obszedł stolik parę razy i znowu medytował zirytowany przegraną, i odszedł dopiero do kolacji, która bardzo była gwarną, ale wszystkie głosy przenosił i pokrywał bas Osieckiej, która przez stół do Andrzeja liczyła na palcach karty i wyjścia, i przekonywała, że dobrze grała. Świerkoski temu przeczył półgłosem, Zaleski uśmiechał się dyskretnie, podkręcał wąsiki, wyciągał mankietki i obcierał co chwila serwetką różowe usta. Podawał mechanicznie obok siedzącej Zosi wszystko i prawił jej w przerwach komalimenty, z których dziewczyna śmiała się do rozpuku i rzucała ciekawe spojrzenia na Jankę, siedzącą nieco dalej, pomiędzy Grzesikiewiczową a Głogowskim, z którym ciągle mówiła pocichu, o ile mogła, bo co chwila podnosiła się, by dyrygować Rochem, który w odświętnym, szarym mundurze z czerwonemi wypustkami, czysto wymyty i wygolony, pełnił rolę lokaja. Andrzej, pomimo że dzisiaj szczególniej jakoś pamiętała o nim, siedział naprzeciwko i chwytał oczyma ich szepty. Zazdrość cicha gryzła go boleśnie, ale się zmuszał do rozmowy z Orłowskim, który był dziwnie roztargniony, podnosił się, odbierał z rąk spoconego Rocha półmiski, obnosił je sam, siadał, oglądał się dokoła, słuchał rozmów, czasem mieszał się do nich, ale nic nie rozumiał, co mówią. Zdawało mu się ciągle, że ktoś mówi mu do ucha, i męczył się tem, że nie mógł zrozumieć, skąd ten głos pochodzi. Zaleska, siedząca obok niego, patrzyła melancholijnie w zapalone świece, przelotnie spoglądała na Głogowskiego, czasem uśmiechała się do mężusia i bezwiednie przebierała palcami po serwecie.
Po kolacji porozdzielali się, i zaczęła się gwarna i bezładna rozmowa. Zaleska usiadła do fortepianu i długo grała.
— Ależ pani gra wprost znakomicie! — powiedział Głogowski, gdy skończyła i usiadła przy stole.
— Cóż z tego, kiedy muszę siedzieć w Bukowcu.
— Powinna pani koniecznie wystąpić publicznie, w Warszawie.
— To są moje dawne marzenia, dotychczas, niestety, niespełnione.
— Doprawdy, przyznam się szczerze, ale nie spodziewałem się spotkać z takim talentem w Bukowcu.
— Ja dawno czuję, że mam talent, dawno! — i zaczęła mu opowiadać o swoim występie, o owacjach, o kwiatach; powtarzała słowa krytyków muzycznych, mówiła, ile ma lat i ile dzieci, że lubi kolor heljotropu, takież perfumy i pralinki, które jej kuzyn przysyłał z Warszawy. Skończyła tem, że znowu usiadła do fortepianu, zagrała jakąś piosenkę Tostiego i śpiewała niewielkim, ale dosyć wyrobionym głosem. Posypały się brawa i podziękowania.
— Panie Zaleski, zaśpiewaj pan, wiemy, że pan ma piękny głos — prosiła Janka, prośbę poparli wszyscy, prócz Świerkoskiego, który nie mógł darować przegranej i chodził teraz po saloniku, liczył meble, świece i ludzi, kombinował różne cyfry i zapisywał na mankiecie, zresztą dosyć brudnym.
Zaleski, po zwykłej serji wymawań, rozpiął guzik munduru na piersiach, pogładził wąsiki, wyciągnął nieco mankietki, wyprężył pierś, stanął w postawie bohaterskiej obok fortepianu i huknął barytonem Starego kaprala.
— Dobry głos, zupełnie sceniczny! Powinieneś się pan uczyć i iść na scenę, karjera pewna — powiedział mu Głogowski zupełnie na serjo, gdy skończył śpiew.
— Słyszysz, mężusiu, co pan Głogowski powiedział, a pan, jako literat i krytyk, zna się znakomicie i mógłby ci swoim wpływem w prasie wiele pomóc.
Zaleski czuł się wniebowziętym z zadowolenia i śpiewał jeszcze kilka piosenek, żeby pokazać siłę głosu Głogowskiemu.
Po północy zaczęli się szykować i podnosić do rozejścia. Świerkoski wyniósł się najpierw, bo zobaczył Rocha w stołowym, więc wykombinował, że w przedpokoju nie będzie, a on nie potrzebuje dać mu na piwo za podanie palta.
Osiecka, już w kapeluszu i okrywce, zaczęła płaczliwie lamentować.
— Kto mnie z panów odwiezie, tak ciemno dzisiaj, że się boję sama, a stangreta nie wzięłam, no, tak, kiedy mówię, że nie wzięłam, to nie wzięłam! — zakrzyczała, czerwieniąc się z irytacji, chociaż nikt jej nie przeczył. — A możeby pan Babiński! — dodała, usłyszawszy wporę szept Zosi. — Ale, prawda, pan Babiński na służbie.
— Ja go natychmiast zastąpię, to będzie paniom służył — powiedział Zaleski.
Grzesikiewiczowa ucałowała Jankę serdecznie i bardzo usilnie zapraszała do siebie.
Andrzej był niewyraźny, czuł jakiś żal do Janki, gniewał go jej humor, bo wiedział, że on nie był jego sprawcą.
Głogowski miał spać w pokoju Orłowskiego. Wkrótce cała stacja utonęła w ciemnościach i w śnie, tylko Stasio siedział na przedniem siedzeniu bryczki razem z Zosią i powoził wolno, bo noc była ciemna i pełno wybojów i korzeni na leśnej dróżce.
— Pan się pogniewa, że go tak fatygujemy? — zapytała pierwsza, bo Staś milczał uporczywie.
— O, przeciwnie, jestem uradowany, jestem bardzo szczęśliwy, bardzo... — umilkł znowu.
— Co panu jest, panie Stanisławie? — zapytała szeptem, biorąc go pod rękę, bo siedzenie było tak wąskie, że co chwila obawiała się wylecieć.
— Zmartwiony jestem, bo mama napisała mi taki list... — urwał, cmoknął na konia.
Osiecka, rozwalona niby w fotelu na swojem siedzeniu, chrapała.
— Pamięta pan, że mi pan obiecał wszystko zrobić, o co poproszę.
— Pamiętam, wio kary, wio! — uderzył konia batem bardzo energicznie.
— Otóż, ja teraz proszę o powiedzenie mi swojego zmartwienia.
— Nie, nie śmiałbym, nie mógłbym nawet, nie...
— A jeżeli mnie to obchodzi bardzo, bardzo... — szepnęła słodko, przyciskając się do niego ramieniem.
Stasia przeszedł dreszcz, chciał się odsunąć, bo jej oddech palił mu twarz, ale nie było gdzie się usunąć. Milczenie zapanowało pomiędzy nimi. Las szumiał tajemniczo w czarnych głębiach. Księżyc rzucał złotawe blaski na mchy i lśnił arabeskami fantastycznego rysunku na czerwonych korach sosen, chmury leciały szybko przez szare sklepienia i co chwila przysłaniały
Uwagi (0)