Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖
Powieść Władysława Reymonta, za którą otrzymał Nagrodę Nobla w 1924 roku, publikowana w tomach między 1904 a 1909 rokiem. To utwór przedstawiający losy społeczności zamieszkałej we wsi Lipce.
Fabuła powieści obejmuje 10 miesięcy i opisuje losy Macieja Boryny, jego rodziny i innych mieszkańców Lipiec. Ukazuje zarówno problemy społeczne, z którymi spotykają się chłopi, jak i przedstawia ich codzienność, święta oraz tradycje, życie uzależnione od pór roku i pogody, wpisuje także chłopów w tradycję historyczną, a także skupia się na indywidualnych przeżyciach. Chłopi to wnikliwe studium nad rzeczywistością chłopską, powieść panoramiczna, realizująca założenia nautralizmu i realizmu.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chłopi - Władysław Stanisław Reymont (jak czytać książki przez internet TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Siostra rozpalała ogień, a najstarszy chłopak uczył się na elementarzu przy stole... Przywitali się w milczeniu.
— Uczy się to? — zauważył, bo chłopak sylabizował głośno i wodził zastruganym patykiem po literach.
— Już od kopania panienka z młyna mu pokazują, bo mój czasu nie ma.
— Roch też uczy już od wczoraj w ojcowej izbie.
— Chciałam i ja tam słać Jaśka, ale mój nie da, że to u ojca i że panienka więcej uczona, bo w szkołach była we Warszawie...
— Pewnie, pewnie... — powiedział, byle coś rzec.
— A Jasiek taki zmyślny do lementarza, aż się panienka dziwuje.
— Jakże... kowalowe nasienie przecież... syn takiego mądrali...
— Przekpiwasz się, a on najlepiej powiada, że póki ociec żyją, to zawżdy zapis mogą odebrać...
— Juści, wyrwij wilkowi z gardła, wyrwij! Sześć morgów grontu! To my u niego z kobietą za parobków prawie służym, a on obcej zapisuje, leda komu...
— Kłócił się będziesz a pomstował, a rady u ludzi szukał, a prawował — to cię jeszcze z chałupy wygoni... — mówiła cicho oglądając się na drzwi.
— Kto to powiedział? — zawołał głośno zrywając się ze stołka.
— Cichoj ino... tak ludzie mówią, cichoj!... — szeptała lękliwie.
— Nie ustąpię, niech mę przez moc wyciepnie, do sądu pójdę, prawował się będę, a nie ustąpię! — krzyczał prawie.
— I głową muru nie przebijesz, choćbyś i trykał jak ten baran! — powiedział kowal wchodząc do izby.
— To co zrobić? Mądre rady masz la ludzi, to poradź...
— Złością ze starym nie wygra!
Zapalił fajkę i jął mu przekładać, tłumaczyć, łagodzić i tak kręcić, aż się Antek poznał i krzyknął:
— Ty z nim trzymasz!
— Za sprawiedliwością jestem.
— Dobrze ci za nią zapłacił?
— Jeśli zapłacił, to nie z twojej kieszeni.
— A z mojej, psiachmać, z mojej! Dobrodziej jucha z cudzego. Dosyć już wziąłeś, to ci niepilno.
— Tylem wziął, co i ty!
— Hale, tyle... a statki, a szmaty, a krowę, a ileś wycyganił od ojca? Baczę dobrze i te gąski, te prosiaki i kto tam zliczy! A ciołek, co ci go dał niedawno, to nic?
— Mogłeś i ty brać.
— Złodziej nie jestem ni ten cygan!
— A ja złodziejem jestem, ja?...
Przyskoczyli do siebie, gotowi się chycić za orzydla, ale opadli wnet, bo Antek rzekł ciszej:
— Nie mówię tego do ciebie... Ale swojego nie dam, choćbym miał skapieć68...
— I... nie tyla ci tam o ten grunt idzie, widzi mi się... — rzucił drwiąco kowal.
— Ino o co?
— Latałeś za Jagną, to ci teraz i markotno.
— Widziałeś?... — krzyknął ugodzony jakby w samo serce.
— Są takie we wsi, co i widziały, a nie raz...
— Żeby im pomroka padła na ślepie! — szepnął ciszej, bo właśnie wójt wchodził do izby i witał się ze wszystkimi; snadź wiedział, o co się kłócą, bo również jął bronić starego i usprawiedliwiać.
— Dobrze was poił i wypasał kiełbasami, to i nie dziwota, że go bronicie...
— Bele czego nie powiadaj, kiej wójt do cię mówi! — krzyknął wyniośle.
— Wasze wójtostwo stoi u mnie tyle, co ten patyk złamany...
— Coś rzekł, co?
— Słyszeliście! A nie, to rzeknę jeszcze takie słowo, aż wam w pięty pójdzie...
— Rzeknij to słowo, rzeknij!
— A rzeknę — oto pijanica jesteście i judasz, i przeniewierca! A rzeknę, że za gromadzkie pieniądze balujecie i dobrzeście za to wzięli od dworu, że dziedzic sprzedał nasz las!... A chcecie, to wam jeszcze co dołożę, ino że już tym kijaszkiem... — wołał zapalczywie porywając za kij.
— Urzędnik jestem, miarkuj się, Antek, byś nie żałował.
— A w mojej chałupie ludzi nie następuj, bo tu nie karczma! — krzyczał kowal zasłaniając sobą wójta, ale Antek już na nic nie zważał, bo obu zwymyślał jak psów, trzasnął drzwiami i wyszedł...
Ulżyło mu rzetelnie; spokojniejszy wrócił do domu, ino tym jednym markotny, że niepotrzebnie pokłócił się ze szwagrem.
— Teraz już wszyscy będą przeciwko mnie! — myślał nazajutrz rano przy śniadaniu i ze zdumieniem zobaczył kowala wchodzącego do izby.
Przywitali się, jakby nigdy nic nie zaszło pomiędzy nimi.
A że Antek szedł do stodoły urżnąć sieczki, kowal poszedł za nim, przysiadł się na snopkach zruconych ze sąsieka do omłotu i jął cicho mówić:
— Na psa wszystkie kłótnie i o co jeszcze? O to głupie słowo! Tom pierwszy przyszedł do ciebie i pierwszy wyciągam rękę do zgody...
Antek podał mu rękę, spojrzał podejrzliwie i mruknął:
— Juści, że ino to słowo, bom złości do was nie miał. Wójt mnie zeźlił, bo co się będzie ujmował, nie jego sprawa, to mu wara!
— To samo mu rzekłem, bo chciał bieżyć za tobą...
— Bić mnie... dałbym ja mu bitkę, jak jego pociotkowi, co jeszcze od żniw żebra se lekuje... — wykrzyknął i jął nakładać słomę do lady.
— I tom mu przypomniał... — rzucił skromnie kowal i uśmiechnął się chytrze.
— Jeszcze ja się z nim porachuję, popamięta mnie... figura jucha, urzędnik!...
— Ryfa jest i tyla, poniechaj go. Umyśliłem cosik i z tym do ciebie przychodzę... Trza zrobić tak... Po południu przyjdzie tu moja, to razem z nią idźcie do starego rozmówić się dokumentnie... Na nic tam złości i żalenia się po kątach, trza w oczy stanąć i prosto powiedzieć, co się ma... Będzie dobrze abo i nie będzie, ale trza wszystko wyłożyć!...
— Co tu wykładać, kiej zapis zrobił!
— I złością z nim nie poredzi! Juści, że zapis zrobił, ale póki żyje, to zawdy go może odebrać — bacz to sobie i latego nie potrza mu się przeciwić. Niech się żeni, niech ma swoją uciechę.
Antek przybladł na to przypomnienie i drżeć począł w sobie, aż rznąć przestał.
— Przeciw temu nie powstawaj w oczy, a przychwalaj i mów, że dobrze robi, i zapis, miał wolę, to zrobił... niech ino resztę nam przyobieca — tobie i mojej, a przy świadkach! — dodał chytrze.
— A Józka i Grzela? — zapytał z niechęcią.
— Spłaci się ich! Bo to Grzela mało wybrał? Ady prawie mu co miesiąc posyła do wojska. Mnie ino słuchaj, zrób, jak ci redzę, a nie stracisz. Moja w tym głowa, że już tak pokieruję, co wszystko będzie nasze...
— Jeszcze baran żyje, a już kuśnierz kożuch na nim szyje...
— Mnie słuchaj... Niech ino przyobieca przy świadkach, żeby ino było za co chycić pazurami... sąd jeszcze jest i sprawiedliwość, nie bój się. A jest już jedna zaczepka, boć został gront po twojej matce...
— Wielka parada, cztery morgi — na mnie i na twoją...
— Ale go nie dał tobie ni mojej! A tyle roków sieje i zbiera! Zapłaci wam dobrze za to i z precentami... Przywtórzę raz jeszcze, staremu się w niczym nie przeciw, przychwalaj, przygaduj, na wesele idź, dobrego słowa nie żałuj, a obaczysz, że go narychtujemy69... A nie da się dobrocią, to sądy radę mu dadzą... Z Jagusią znacie się dobrze... to i ona mogłaby ci pomóc coś niecoś... jeno jej rzeknij o tym... ona jeszcze lepiej mogłaby starego na naszą stronę przechylić... no, zgoda?... Bo czas mi już iść...
— Zgoda! Ino prędko idź, bym ci w pysk nie dał i za wrota nie wyciepnął! — szepnął przez zęby.
— Co ty, Antek? Co ty? — bełkotał przestraszony, bo Antek puścił kosę i szedł ku niemu blady, ze strasznymi oczami.
— Judasz ścierwa, złodziej! — wychlustywał ze siebie spienioną nienawiścią słowa, aż kowal porwał się i uciekł co tchu.
— Rozum mu się psuje czy co? — myślał już na drodze. — Jakże, dobrą radę dałem... a ten?... Kiej taki głupi, to niech idzie na wyrobek, niech go stary wygoni, pomogę jeszcze do tego... a tak czy owak grontu nie popuszczę... Takiś to ty! W pysk chciałeś mi dać, za wrota wyciepnąć, żem się chciał z tobą podzielić... że kiej do brata przyszedłem z dobrym słowem! Takiś to ty! Aha, sam byś chciał wszystko brać! Niedoczekanie twoje! Wyciągnąłeś ty ze mnie moje zamysły, to już cię, jucho, przyrychtuję, jaż cię frybra angielska potrzęsie! — Rozsrażał się coraz bardziej, bo go wściekłość porywała, że Antek przejrzał jego zamysły i gotów jeszcze wydać przed starym. Tego się najwięcej obawiał.
— Trza temu zapobiec! — zdecydował natychmiast i mimo obawy przed Antkiem zawrócił z powrotem do Borynów.
— Jest gospodarz? — zapytał Witka, któren wprost domu smagał kamieniami na gęsi, pływające po stawie.
— Hale, jest tam! Poszli przecie do młynarzów zapraszać na wesele...
— Wyjdę naprzeciw, niby to się spotkamy! — pomyślał i poszedł ku młynarzowi, ale po drodze wstąpił jeszcze do domu i przykazał żonie pięknie się przyodziać, dzieci zabrać i zaraz, jak przedzwonią południe, iść do Antków.
— Już on ci powie, co robić!... Nic sama nie rób i nie miarkuj, boś głupia, a ino jak będzie potrza, to beknij, ojcowe nogi obłap i proś... a słuchaj dobrze, co ojciec powiedzą i co Antek przódzi mówił będzie...
Z dobry pacierz ją nauczał, a przez okno patrzył, czy ich na moście nie widać.
— Zajrzę do młyna, czy jagłę zrobili. — Dłużyło mu się w domu czekać.
Ale szedł wolno, przystawał a medytował... — Juści, kto go ta wie, co zrobił? Sklął mnie, a gotów zrobić, com redził... to i lepiej, że kobieta przy tym będzie... a nie zrobi, pokłócą się... stary go wypędzi... Tak abo i nie, a zawsze się cosik udrze la siebie... — zaśmiał się radośnie, zatarł ręce, nacisnął kaszkiet i zapiął kapotę, bo wietrzno było i ziąb przejmujący szedł od stawu.
— Przymrozek będzie albo i pluchy nowe — szepnął przystając na moście i spoglądając po niebie... Chmury gnały nisko, bure, ciężkie, jakby obłocone, niby stada nie mytych baranów. Staw pomrukiwał głucho, a czasami chlustał wodą o brzegi, na których gdzieniegdzie wśród czarnych, pochylonych olch i wierzb rosochatych czerwieniły się kobiety pierące szmaty — kijanki70 trzaskały zajadle po obu brzegach. Na drogach pusto było, gęsi tylko całymi stadami babrały w stężałym błocie i po rowach, zarzuconych opadłymi liśćmi i śmieciami, i dzieci krzyczały przed domami. Koguty zaczęły piać po płotach, jakby na zmianę.
— We młynie prędzej się ich doczekam! — szepnął i poszedł na dół.
Antek zaś po odejściu kowala jął rznąć tak zajadle sieczkę, że całkiem się zatracił w tej robocie i do południa narznął tyle, aż Kuba, któren przyjechał z lasu, wykrzyknął:
— Na cały tydzień będzie tego, no — dziwował się tak głośno, aż Antek oprzytomniał, ladę rzucił, przeciągnął się i poszedł do chałupy.
— Co będzie, to będzie, a trza mi się z ojcem rozmówić dzisiaj! — postanawiał... — Cygan on jest i judasz, ale może i dobrze redzi... Juści, musi on w tym co mieć... — Myślał o kowalu i zajrzał na drugą stronę, ojcową, i wnet się cofnął, bo tam siedziało ze dwadzieścioro dzieci i wszystkie razem a w głos sylabizowały... Roch je nauczał i pilnie baczył, by psich figlów nie stroiły... Chodził se dookoła nich z różańcem w ręku, nasłuchiwał, czasem które poprawił, czasem pociągnął za ucho, czasem pogłaskał, a często gęsto przysiadł i cierpliwie wykładał, jako tam stoi, i pytał, a dzieciska hurmem jedno przez drugie rwały się odpowiadać, jako te indory, kiej je kto podrażni... a tak głośno, że i po drugiej stronie słychać było...
Hanka gotowała obiad i pogadywała z ojcem swoim, starym Bylicą, któren rzadko zachodził, że to schorowany był i ledwie się już ruchał.
Siedział pod oknem, wsparty na kijaszku, i wodził oczami po izbie, to na dzieci, co były cicho się zbiły w kąt, to na Hankę spozierał... siwy był całkiem, wargi mu się trzęsły i głos miał słaby, jakby ptaszęcy, a w piersiach mu cięgiem rzęziało...
— Jedliście śniadanie, co? — pytała cicho.
— I... po prawdzie to Weronka zabaczyła mi dać... i nie upominałem się, nie...
— Weronka psy nawet głodzi, bo tu nieraz do mnie podjeść przychodzą! — zawołała, bo i przy tym gniewała się ze starszą siostrą jeszcze od zeszłej zimy, że to tamta po śmierci matki pobrała wszystko, co pozostało, i oddać nie chciała, to się i prawie nie widywały.
— Bo się u nich nie przelewa, nie... — bronił cicho... — Stach młóci u organisty, to i tam poje i jeszcze czterdzieści groszy za dzień bierze... a w chałupie tyla gąb... że i tych ziemniaków nie starczy... Prawda... że dwie krowy mają i mleko jest... że masło i sery do miasta nosi i ten grosz jaki zbierze... ale zabaczy często dać jeść... juści, nie dziwota... dzieci tyla... a to i wełniaki ludziom tka... i przędzie, i haruje jak ten wół... a bo to dużo mi trza?... Żeby ino w porę... i co dnia... to...
— A to się do nas przenieście na zwiesnę, kiej wam u tej suki tak źle...
— Dyć się nie skarżę, nie narzekam, ino... ino... — głos mu się załamał nagle...
— Popaślibyście gęsi, to dzieci przypilnowali...
— Wszystko bym robił, Hanuś, wszystko — szeptał cichutko.
— W izbie jest miejsce, to się łóżko wstawi, byście ciepło mieli...
— A dyć i w oborze, i przy koniach spałbym, byle u ciebie, Hanuś, byle już nie wracać! Byle... — zachłysnął się aż tą prośbą błagalną i łzy jęły mu kapać z zapadłych, poczerwieniałych oczów... — Zabrała mi pierzynę, bo powiada, że dzieci nie mają pod czym spać... juści... marzły, żem sam je brał do siebie... ale kożuszysko się wytarło i nic
Uwagi (0)