Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖
Historia Diny, bohaterki Muzy z zaścianka, jest opowieścią smutną.
Piękna i utalentowana kobieta nie znajduje szczęścia u boku męża, dlatego wplątuje się w romans z paryskim dziennikarzem. Przenosi się do stolicy Francji, gdzie pragnie robić karierę i żyć pełnią życia. Czy odnajdzie tam swoje miejsce na ziemi? Jak potoczą się jej losy?
Historia zainspirowana losami George Sand jest częścią Scen z życia prywatnego cyklu Komedia ludzka.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Muza z zaścianka - Honoré de Balzac (gdzie można czytać książki online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Niesłychane! Robi się młody, robi się szlachcicem, robi się hojny, co z niego jeszcze będzie? To dreszcz przechodzi doprawdy — rzekła pani de La Baudraye.
— Spełnia wszystkie pragnienia, jakie pani miała w dwudziestym roku — odparł urzędnik.
Porównanie losu, jaki czekał Dinę, z jej losem obecnym było nieodparte. Jeszcze poprzedniego dnia Anna de Fontaine odwróciła głowę, aby nie widzieć serdecznej przyjaciółki z pensji. Dina rzekła sobie: „Jestem hrabiną, będę miała na powozie błękitny płaszcz parów, w salonie gwiazdy literatury... wówczas ja spojrzę na nią...!” Ta drobna satysfakcja zaważyła całym swym ciężarem w chwili decyzji, jak wzgarda świata zaciążyła niegdyś nad szczęściem Diny.
Pewnego pięknego dnia w maju roku 1842 pani de La Baudraye zapłaciła wszystkie długi domowe i zostawiła tysiąc talarów na pliku pokwitowanych rachunków. Posławszy matkę i dzieci do pałacu de La Baudraye, czekała na dziennikarza zupełnie ubrana jak do wyjścia. Skoro ekskról jej serca wrócił na obiad, rzekła:
— Zupa wykipiała, garnki są próżne. Pani de La Baudraye zaprasza cię na obiad do Rocher de Cancale. Chodź.
Pociągnęła Stefana, zdziwionego niedbałym tonikiem, jaki przybrała ta kobieta, rano jeszcze uległa jego najlżejszym kaprysom: i ona bowiem grała od dwóch miesięcy komedię.
— Pani de La Baudraye wysztafirowała się jak na premierę — rzekł, posługując się skróceniem, jakim określa się w dziennikarskim żargonie pierwsze przedstawienie sztuki.
— Nie zapominaj o szacunku, jaki jesteś winien pani de La Baudraye — rzekła poważnie Dina. — Nie chcę już wiedzieć, co znaczy słowo wysztafirowała...
— Dynuśka się buntuje? — rzekł, ujmując ją wpół.
— Nie ma już Dynuśki, zabiłeś ją, mój drogi — odparła, uwalniając się. — Zapraszam cię na premierę hrabiny de La Baudraye.
— Więc to prawda, nasz owad jest parem Francji?
— Nominacja będzie dziś wieczór w „Monitorze”, mówił mi pan de Clagny, który sam przechodzi do trybunału kasacyjnego.
— W istocie — rzekł dziennikarz — entomologia społeczna powinna była mieć przedstawiciela w Izbie...
— Mój przyjacielu, rozchodzimy się na zawsze — rzekła pani de La Baudraye, powściągając drżenie głosu. — Odprawiłam obie służące. Za powrotem znajdziesz gospodarstwo uregulowane i bez długów. Będę miała dla ciebie zawsze, ale potajemnie, serce matki. Rozstańmy się spokojnie, bez hałasu, jak ludzie dobrze wychowani. Czy masz mi jaki zarzut do uczynienia przez tych sześć lat?
— Żadnego, chyba ten, żeś mi złamała życie i zniweczyła przyszłość. Czytałaś nieraz książkę Benjamina Constant i studiowałaś nawet ostatni artykuł, jaki o niej napisano; ale czytałaś jedynie oczami kobiety. Mimo że posiadasz wspaniałą inteligencję, która zapewniłaby los poecie, nie odważyłaś się wznieść do męskiego punktu widzenia. Ta książka, moja droga, ma dwie płcie. Pamiętasz?... Ustaliliśmy swego czasu, że istnieją książki męskie i żeńskie, książki-brunetki i blondynki... W Adolfie kobiety widzą jedynie Eleonorę, młodzi ludzie widzą Adolfa, mężczyźni dojrzali Adolfa i Eleonorę, myśliciele widzą życie społeczne! Uwolniłaś się od trudu wchodzenia w duszę Adolfa, jak ów krytyk zresztą, który widział tylko Eleonorę. Co zabija tego chłopca, moja droga, to to, że zmarnował dla kobiety swą przyszłość; że nie będzie niczym, mogąc wprzódy być wszystkim, ani ambasadorem, ani ministrem, ani szambelanem, ani poetą, ani człowiekiem bogatym. Oddał sześć lat energii, porę, w której mężczyzna może poddać się próbom jakiegokolwiek terminu, dla spódnicy, którą uprzedził tylko na drodze niewdzięczności, kobieta bowiem, która mogła rzucić pierwszego kochanka, musiała prędzej czy później puścić kantem drugiego. Wreszcie Adolf to niemiecki blondas, który nie czuje siły do oszukania Eleonory. Istnieją Adolfowie, którzy oszczędzają swojej Eleonorze upokarzających sprzeczek, skarg; powiadają sobie: „Nie będę mówił o tym, com utracił! Egoizmowi, któremu się poddałem, nie będę wciąż pokazywał uciętej pięści”, jak czyni Ramorny w Ładnej dziewczynie z Perth; ale tych, moja droga, tych się rzuca... Adolf jest chłopcem z dobrego domu, młodym arystokratą, który chce wrócić na drogę zaszczytów i odzyskać swoje wiano społeczne, swą naruszoną reputację. Ty grasz w tej chwili obie osobistości naraz. Odczuwasz ból, jaki sprawia stracona pozycja, i czujesz się w prawie opuścić biednego kochanka, który na swoje nieszczęście uważał cię za kobietę wyższą, zdolną zrozumieć, że o ile u mężczyzny serce winno być stałe, zmysły mogą sobie pozwalać na kaprysy.
— Czy sądzisz, że nie będę pracowała nad tym, aby ci zwrócić przyszłość, której cię pozbawiłam? Bądź spokojny — odparła pani de La Baudraye spiorunowana tą tyradą — twoja Eleonora nie umiera, a jeśli Bóg użyczy jej życia, jeśli zmienisz postępowanie, jeśli się wyrzekniesz loretek i aktorek, znajdziemy dla ciebie coś lepszego niż Felicję Cardot.
Zmarkotnieli oboje: Lousteau udawał smutek, chciał się okazać suchy i zimny; gdy Dina naprawdę smutna nadsłuchiwała wyrzutów swego serca.
— Czemu byśmy nie mieli — rzekł Lousteau — skończyć tak, jak należało zacząć: ukryć oczom wszystkich naszą miłość i widywać się potajemnie?
— Nigdy! — odparła świeża hrabina lodowatym tonem. — Czy nie czujesz, że my jesteśmy, ostatecznie, ludzie skończeni? Uczucia nasze wydają się nam nieskończone mocą przedsmaku niebios, jaki w nas mieszka; ale tu, na ziemi, mają one granice w sile naszych organizacji. Istnieją miękkie i podatne natury, które mogą otrzymać nieskończoną ilość ran i wytrwać; ale są inne, z twardszego kruszcu, które łamią się w końcu pod uderzeniem. Byłeś...
— Och! dosyć — rzekł — nie mówmy do druku!... Twój felieton jest bezcelowy, skoro możesz się usprawiedliwić jednym słowem: Już nie kocham!
— A! Więc to ja już nie kocham?... — wykrzyknęła oszołomiona.
— Z pewnością. Obliczyłaś, że przynoszę ci więcej zgryzot, więcej kłopotów niż przyjemności i opuszczasz swego wspólnika...
— Ja opuszczam!... — wykrzyknęła, wznosząc obie ręce.
— Czyż nie powiedziałaś przed chwilą: Nigdy?...
— A więc tak! Nigdy — odparła z siłą.
To ostatnie nigdy, podyktowane obawą popadnięcia znów pod władzę Stefana, on wytłumaczył sobie jako koniec swego panowania z chwilą, gdy Dina pozostała nieczuła na jego wzgardliwe sarkazmy. Dziennikarz nie mógł wstrzymać łzy: tracił przywiązanie szczere, nieograniczone. Znalazł w Dinie najsłodszą La Vallière, najmilszą Pompadour, jakiej egoista, który nie jest królem, mógł pragnąć; i jak dziecko, które spostrzega, iż tak długo dręczyło chrząszczyka, aż go zabiło, Lousteau zapłakał. Pani de La Baudraye wypadła z saloniku, zapłaciła obiad i pomknęła na ulicę des Arcades, łając samą siebie i wyrzucając sobie okrucieństwo.
Dina, która uczyniła ze swego pałacyku model komfortu, przeobraziła i własną osobę. Ta podwójna metamorfoza kosztowała trzydzieści tysięcy ponad przewidywania młodego para Francji. Nieszczęsny wypadek, który pozbawił Orleanów dziedzica tronu, spowodował zwołanie Izby Parów w sierpniu 1842; wcześniej tedy, niż mniemał, mały La Baudraye miał sposobność przedstawić swoje tytuły szlachetnej Izbie i ujrzał wówczas dzieło żony; był tak zachwycony, iż wyłożył trzydzieści tysięcy franków bez słowa, jak niegdyś dał osiem tysięcy, aby urządzić La Baudraye. Wracając z Luksemburga, gdzie wedle zwyczaju przedstawili go dwaj parowie, baron de Nucingen i margrabia de Montriveau21, świeży hrabia spotkał starego księcia de Chaulieu, jednego ze swych dawnych dłużników, pieszo, z parasolem w ręku, gdy on sam rozpierał się w zgrabnym powoziku, na którego drzwiczkach błyszczał jego herb i widniało godło: Deo sic patet fides et hominibus. Porównanie to wlało w serce jego porcję owego balsamu, jakim upaja się mieszczaństwo od roku 1840. Pani de La Baudraye przeraziła się, widząc męża w lepszym zdrowiu niż w dzień ślubu. Upojony najwyższą radością wyskrobek puszył się w sześćdziesiątym czwartym roku życiem, którego mu zaprzeczano, rodziną, której piękny Milaud de Nevers mu bronił, żoną, która tego dnia przyjmowała u siebie na obiedzie oboje państwa de Clagny, proboszcza parafii i dwóch ojców chrzestnych świeżego para. Popieścił dzieci z uroczą próżnością ojcowską. Wykwint zastawy zyskał jego pełne uznanie.
Mimo iż żarta głęboką melancholią, powściąganą z siłą kobiety obecnie naprawdę wyższej, Dina była urocza, przemiła, a zwłaszcza wydawała się odmłodzona w swojej żałobie serdecznej.
— Można by rzec — wykrzyknął mały de La Baudraye do pana de Nucingen, pokazując żonę — że hrabina nie ma trzydziestu lat!
— A! Bani jezd gobitą drzyciestoletnią? — podchwycił baron, który posługiwał się uświęconymi konceptami, widząc w nich rodzaj liczmanów konwersacji.
— W całym tego słowa znaczeniu — odparła hrabina — mam bowiem lat trzydzieści pięć, a należy przypuszczać, że chowam w sercu jakąś małą pasyjkę...
— Tak, żona zrujnowała mnie na garczki, chińszczyzny.
— Wcześnie objawiła pani ten smak — rzekł, uśmiechając się, margrabia de Montriveau.
— Tak — odparł mały La Baudraye, patrząc zimno na margrabiego, którego znał z Bourges — wie pan, że w latach 25, 26 i 27 zebrała za więcej niż za milion osobliwości, które robią z Anzy istne muzeum...
„Cóż za tupet!” — pomyślał pan de Clagny, znajdując prowincjonalnego skąpiturę na wysokości nowej pozycji.
Skąpcy mają nagromadzony kapitał wszelakiego rodzaju oszczędności. Nazajutrz po uchwaleniu przez Izbę prawa regencji, mały par Francji pospieszył na winobranie do Sancerre i wrócił do swoich przyzwyczajeń.
W zimie roku 1842 hrabina de La Baudraye, wspierana przez prokuratora najwyższego trybunału, próbowała stworzyć sobie towarzystwo. Oczywiście wybrała dzień, uczyniła wybór między sławami, chciała przyjmować jedynie ludzi poważnych i dojrzałych wiekiem. Próbowała rozerwać się, uczęszczając do Włoskiego i do Opery. Dwa razy na tydzień prowadziła tam matkę i panią de Clagny, którą urzędnik zmusił do utrzymywania stosunków z panią de La Baudraye. Ale mimo swego dowcipu i wdzięku, mimo pozorów modnej kobiety Dina czuła się szczęśliwa jedynie przez dzieci, na które przeniosła wszystkie swoje zawiedzione czułości. Niezrównany pan de Clagny werbował kobiety do towarzystwa hrabiny i udawało mu się! Ale o wiele lepiej powodziło mu się z dewotkami niż z modnisiami. „Nudzą ją!” — myślał ze zgrozą, patrząc na swoje bóstwo dojrzałe przez nieszczęście, pobladłe od wyrzutów, wówczas w całym blasku piękności odzyskanej dzięki dostatniemu życiu i dzięki macierzyństwu. Oddany urzędnik, wspierany w swoim dziele przez matkę i proboszcza, cudowny był w obmyślaniu sposobów. Co środę dostarczał drogiej hrabinie jakiejś sławy z Niemiec, Anglii, Włoch lub Prus; zachwalał ją jako kobietę nieporównaną ludziom, do których Dina nie odzywała się ani dwóch słów, ale których słuchała z tak głęboką uwagą, iż odchodzili przeświadczeni o swej wyższości. Dina zwyciężyła w Paryżu milczeniem, jak w Sancerre gadatliwością. Od czasu do czasu, cięta uwaga lub podkreślenie jakiejś śmiesznostki odsłaniały kobietę przywykłą obracać się w świecie myśli i która cztery lata temu odmłodziła felieton Stefana. Epoka ta była dla miłości biednego urzędnika tym, czym okres zwany babim latem dla roku bez słońca. Przybrał pozory sędziwszego, niż był w istocie, aby mieć prawo być przyjacielem Diny, nie narażając jej: jak gdyby był młody, piękny, niebezpieczny, pan de Clagny usuwał się na bok niby człowiek obowiązany kryć swe szczęście! Starał się pokrywać najgłębszą tajemnicą drobne starania, małe podarki, które Dina pokazywała publicznie. Silił się dawać niebezpieczne znaczenie najbłahszym postępkom.
— Bawi się w namiętność — mówiła hrabina, śmiejąc się. Żartowała z pana de Clagny w jego obecności, urzędnik zaś mówił sobie: „Zajmuje się mną!” — Robię tak wielkie wrażenie na tym biednym człowieku — mówiła, śmiejąc się, do matki — że, gdybym powiedziała tak, sądzę że on by powiedział nie.
Pewnego wieczora pan de Clagny odwoził w towarzystwie żony swą drogą hrabinę głęboko zadumaną. Wszyscy troje byli na premierze Prawej i lewej ręki, pierwszej sztuki Leona Gozlan.
— O czym pani myśli? — spytał urzędnik, przerażony melancholią swego bóstwa.
Wytrwały smutek, ukryty, ale głęboki, pożerający hrabinę stanowił główną chorobę, której urzędnik nie umiał zwalczać, prawdziwa bowiem miłość jest często niezręczna, zwłaszcza kiedy jest bezwzajemną. Prawdziwa miłość zapożycza formy od charakteru. Otóż godny urzędnik kochał na sposób Alcesta, gdy pani de La
Uwagi (0)