Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖
Kaśka Olejarek, prosta, naiwna dwudziestolatka o postawie i urodzie antycznego posągu-podpory, trafia na służbę do państwa Budowskich. Szybko okazuje się, że małżeństwo jej nowych pracodawców nie jest idealne, a ich intrygi i wzajemna niechęć wpływają na życie reszty domowników. Kaśka zakochuje się w stróżu i z biegiem czasu coraz bardziej wikła w panujące wokół niezdrowe stosunki. Nieświadomie przyczynia się do własnego upadku.
Czy zdoła, niczym prawdziwa kariatyda, utrzymać ciężar, który spadł na jej barki? A może padnie ostatecznie ofiarą mieszczańskiego zakłamania i własnych namiętności?Kaśce Kariatydzie, podobnie jak wielu innym powieściom naturalistycznym, od początku towarzyszyły liczne kontrowersje. Silne emocje budziły tak drastyczna tematyka, jak i krytyka mieszczańskiej moralności.
Gabriela Zapolska (właściwie Maria Gabriela Janowska) słynęła z dzieł naturalistycznych i zaangażowanych społecznie. Oprócz prozy pisała też utwory dramatyczne, m.in. Moralność pani Dulskiej.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kaśka Kariatyda - Gabriela Zapolska (baza książek online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Rozumiał przecież, dlaczego się opiera. Powiedziała mu to wyraźnie owego wieczoru, gdy spotkali się przed bramą.
Chciała zostać żoną i tylko czepek mężatki mógł ugiąć jej głowę, którą teraz tak wysoko nosiła. Ba! Ale Jan nie chciał się żenić — uważał to za głupstwo.
Studenci, u których posługiwał, mówili nieraz bardzo rozumnie, że mądry człowiek nigdy nie powinien przykuwać się do jednej kobiety.
Jan nasłuchał się takich opowiadań i teraz wie, czego się trzymać. Baba prędko się starzeje i brzydnie, a potem ani rusz odczepić się od „ślubnej” nie można. Kochanka — to co innego.
Skoro się sprzykrzy, to się ją porzuca. Jeśli awantury robi, od czego kułak lub miotła? Zawszeć sobie z kochanką poradzić można.
Chwilami więc Jan szedł po rozum do głowy i przestawał starać się o względy Kaśki. Udawał zajętego pracą i nie zaczepił jej, gdy przechodziła koło niego przez dziedziniec. Ale nie mógł się oprzeć pokusie, aby nie spojrzeć na tę rosłą, tęgą kobietę, tak dobrze i mocno zbudowaną, która z szelestem czystych spódnic przesuwała się koło niego. Wzrok jego z rozkoszą zatrzymywał się na czystej linii jej karku, który pokrywały zdobne, ciemne włosy, wymykające się spod ciasno upiętego warkocza.
I nie pomagały wtedy najsilniejsze postanowienia. Jan porzucał miotłę lub blaszaną polewaczkę i biegł za Kaśką, aby przytrzymać ją w ciemnym kącie bramy lub klatki schodowej. Usiłował zaciągnąć ją zawsze do najciemniejszych zakątków — czuł, że tam stawała się o wiele słabsza, łatwiejsza... Rzec można, że światło dzienne dodawało jej siły. Po dniu broniła się znacznie lepiej, w ciemnościach chwilami nie odpychała go i stawała się jakby odrętwiała.
Jan miał już nieraz nadzieję, ale ta do tej chwili zawodziła go przecież. Kaśka zwykle oprzytomniała w porę i uciekała, zostawiając go w największym podrażnieniu.
I ona czuła niebezpieczeństwo takiego spotkania, instynktem wiedziona unikała ciemności, w których nie czuła swej zwykłej pewności. Dlatego umyśliła przyjmować Jana w kuchni. Tam przecież jest spokojna, wie, że Jan zachowa się przyzwoicie. Choć on „państwa” nie bardzo szanuje, ale ona potrafi go uprosić i w ten sposób załatwi się cała sprawa przyzwoicie. Będą mogli widywać się spokojnie, po ludzku, a nie po kątach jak jakie włóczęgi. Przecież państwo jej takiej rozrywki zabronić nie mogą.
Już i tak Marynka bezustannie podpatruje, kiedy się razem zejdą i choćby chwilkę żartują ze sobą. Ta niepoczciwa dziewczyna wiecznie po domu się kręci, niby to szukając Loli i Parysa.
Prawda, że psy latają ciągle z góry na dół, ale ona pod pozorem pilnowania jest ciągle tam, gdzie być nie powinna. Kaśkę to gniewa, bo wie, że Marynka ma ostry język i gotowa Bóg wie jakie plotki po ludziach poroznosić. Jan także kilka razy zniecierpliwił się, gdy mu Marynka w drogę wlazła. Teraz nie lubi tej dziewczyny, a jej zadarty nos i złośliwe oczy gniewają go. Przyzwyczaił się do łagodnego spojrzenia Kaśki i Marynka po prostu wydaje mu się brzydką i złą dziewczyną. Przypomina sobie łatwy upadek i jej płaską, głupią miłość, w której kolczyki, pierścionek i krzyżyk z turkusem wielką grały rolę.
Gdyby mógł, odebrałby jej teraz te świecidełka: wielki ma żal do siebie, że się dał „wziąć na kawał”. Och! Ona umiała „naciągać” ta nic dobrego! Dlaczego Kaśka nigdy nie zażąda nic od niego? Jej chętnie kupiłby niejedną rzecz piękną, gdyby tylko się namyśliła i nie odpychała go ciągle. To przynajmniej byłoby warto, ale Marynka!...
Pewnego popołudnia zauważył Jan, że Kaśka musiała skończyć zwykłe tygodniowe pranie i z pewnością koło piątej pójdzie na strych wieszać bieliznę.
Rzeczywiście, przyszedłszy pod pozorem obejrzenia zepsutego dachu, zastał Kaśkę, która przyniosła cały kosz mokrej zupełnie bielizny, a postawiwszy go na ziemi, czerwonymi i wilgotnymi jeszcze rękami przymocowywała sznury do wystających na ukos belek.
Strych był dość obszerny i podzielony drewnianymi sztachetkami na kilka oddziałów. Każdy lokator miał swój własny oddział, który zamykał na kłódkę. I Budowscy, jakkolwiek niewielkie zajmowali mieszkanie, mieli także oddzielną klatkę, dość widną, bo opatrzoną właśnie okienkiem wychodzącym na dachy. Zdawało się, że rozpalona blacha dachu przesyła w głąb domu swe gorąco. Kaśka oddychała ciężko, a pot kroplami spływał jej z czoła. Chwilami krew zalewała jej mózg i odbierała przytomność. Jedne z mokrych chusteczek położyła na wierzchu głowy, pragnąc ulżyć sobie i ochłodzić się trochę.
Gdy przymocowywała sznury, dostrzegła wchodzącego Jana. Była pewna, że przyjdzie; nie zdziwiła się wcale, przywitała go uprzejmie i rozpoczęła wieszanie bielizny. Śpieszyć się musiała... pani dziś wieczór miała iść na schadzkę, dlatego samowar musiał być wcześniej podany.
Jan udał się na przeciwległy koniec strychu, udając niezmiernie zajętego ważnością naprawy owego popsutego dachu. Stały tam kufry pani hrabiny i woda lała się wprost na nie, tak przynajmniej mówiła wczoraj kucharka. I podnosząc głos, opowiadał Kaśce o rozmiarze owej szczeliny, jaka pozostała w świeżo naprawionym dachu.
Kaśka, zajęta bielizną, przyznaje mu słuszność w konieczności zawezwania dekarza — choć jeśli to niewielka szpara, to sam Jan jakoś załatać może.
Ale Jan oponuje.
— Niech psia wiara gospodarz płaci, kiedy mu się domu zachciewa — mówi, zbliżając się do Kaśki — ja ta pańskiej kieszeni oszczędzać nie będę, nawet dekarza namówię, co by naprzód dach jeszcze gorzej rozwalił, a potem se więcej płacić kazał.
Kaśka milczy.
Dawniej przecież byłaby stanowczo oświadczyła się za oszczędzeniem pańskiej kieszeni, ale dziś, gdy sama oszukuje pana, nie śmie ganić postępowania Jana. Zresztą, kto wie, może on ma i rację. Mój Boże, taki właściciel komorne zbiera a zbiera, a taki biedny dekarz dobrze napracować się musi, zanim kilka centów uskłada.
Jan siada na małej pace, stojącej na samym przejściu i wyciągając z kieszeni króciuchną fajeczkę, zaczyna zabierać się do palenia.
Kaśka widocznie uznaje za stosowne zaoponować.
— Niech pan Jan da z tą fajką pokój, jeszcze się ogień zaprószy i wszystko z dymem pójdzie.
Ale Janowi obojętna jest widocznie cudza własność. Z niewysłowioną ironią patrzy na Kaśkę, a zapaliwszy fajkę, rzuca niedbale niezagaszoną zapałkę poza siebie.
— Owa! — mówi wolno, puszczając sinawe kółka, które rozpływają się powoli w powietrzu — Owa! To by ci była heca, żeby się ta hardyga spaliła! Abo to moje albo panny? Ja ta po mój kuferek jeszcze bym zdążył, a Kasię to bym na plecach wyniósł. A niechby się spaliło, nauczyłoby to pana bumblować po ulicach i nic nie robić. On pieniądze od lokatorów furtem ciągnie, a czy mu to dom prosi jeść albo pić? Nic go to nie kosztuje, a on za byle klitkę setkę se kłaść każe. Ja bym go puścił w taniec, ażeby się piętami bił po plecach. Psia krew zwykła!
Kaśka nie odpowiada nic, przyzwyczajona już do tych gwałtownych wybuchów, które ogarniają Jana na myśl o cudzym dobrobycie. Może być, że on ma i rację, tylko że ona woli się znów w takie rzeczy nie mieszać. Niech będzie tak jak jest, podpalać dom — to byłoby nieuczciwie.
Co innego kilka centów „koszykowego”, to przecież państwa nie zrujnuje. Zresztą, pani sama pokazała jej drogę...
I rozmyśla w ten sposób, wieszając powoli bieliznę, sztuka po sztuce, uważając, aby wszystko się wygodnie rozmieścić udało. Cała nędza skąpego urzędniczego życia prześwieca z tej bielizny o tanich, bazarowych fasonach, z rzadkiego perkalu uszytej. Te koszule o pospolitych haftach; kaftaniki z długimi, ubranymi falbanką rękawami; prześcieradła obrębione tylko u dołu, niezakończone ani haftem, ani koronką; poszewki równie trywialne jak głowy, które na nich spoczywały — świadczą zbyt wyraźnie o życiu pozbawionym wszelkiej elegancji, komfortu, zamiłowania piękna. Kaśka zawiesiła ostatnią spódniczkę i odetchnęła z zadowoleniem. Upał stawał się nadto ciężki do wytrzymania.
Zabrała już pusty kosz, a zamknąwszy kłódkę, gotowała się do odejścia.
Od kilku minut Jan śledził ruchy dziewczyny z wielkim natężeniem. Niezdrowa żądza zaczynała ogarniać go znowu, a w tym gorąca namiętność jego rosła nad miarę.
Gdy Kaśka przechodziła koło niego, pociągnął ją tak gwałtownie, że mimo woli usiadła na pace. Objął ją wpół i przyciągnął ku sobie. Ona, bezsilna, pozwoliła pocałować się w usta raz, drugi i dziesiąty... Nagle przyciszony chichot rozległ się pod niskim dachem strychu.
Kaśka przerażona spojrzała w stronę, skąd głos pochodził. W otwartych drzwiach wchodowych w jasnej smudze światła stała Marynka, trzymając pod pachą Parysa, który, wywiesiwszy język, dyszał ciężko wśród tego strasznego gorąca. Jak zwykle dziewczyna ta musiała się zjawić i podpatrzyć ich, kiedy się całowali.
To już zaczynało być nieznośne!
Kaśka zerwała się szybko i schwyciwszy kosz, chciała wyjść ze strychu. Nie było to jednak tak łatwe. Marynka tamowała przejście i stała wciąż we drzwiach, chichocząc się ze źle ukrytą złością.
Nie miała przecież pretensji, ażeby Jan nie miał innej kochanki, skoro się rozeszli w dobrej zgodzie, ale brać po niej Kaśkę — zdało się jej nadto oburzające.
Jan przecież wpadł w gniew i widocznym było, że teraz Marynki wcale oszczędzać nie będzie. Szło mu tak dobrze, a Kaśka pierwszy raz nie odsuwała go od siebie.
Gdyby nie ta nieznośna dziewczyna, kto wie, co by się stać mogło!
Podniósł się więc z paki, a przez zaciśnięte zęby wyszeptał ulubione swoje:
— Psia krew! a! psia krew zwykła!
Marynka przecież nie uważała tej zmiany na twarzy Jana, ona wciąż patrzyła na Kaśkę, uszczęśliwiona ze zmieszania dziewczyny. Na koniec, nie przestając się chichotać, zapytała:
— Nie widział tu pan Jan przypadkiem „tłumoka”? Tym z magistratu zapodział się gdzieś... pewnikiem jest na strychu!
Kaśka poczerwieniała cała.
Nazywa ją wobec Jana „tłumokiem”! O! Na cztery oczy niech mówi, co chce, ale nie przy nim! Nie przy nim!
Cały gniew mężczyzny zawiedzionego w swych nadziejach zawrzał w piersi Jana. Marynka w tej chwili staje mu się najwstrętniejszym stworzeniem pod słońcem. Kaśka może być spokojna — on się pomści za nią i za siebie. I cały grad obelg spada nagle na zdziwioną tym wybuchem Marynkę. Jan nazywa ją latawcem, urwipiętą i ma minę tak groźną, jakby chciał ją zrzucić co najmniej z trzeciego piętra.
Ona przecież nie daje za wygrane. Owa! Wielka historia, że im przerwała ich czułości! Taka dziewka jak Kaśka to stary praktyk! Ona potrafi znów go do kąta zaciągnąć. Tylko czy nie wstyd Janowi zadawać się z taką dziewczyną, która Bóg wie skąd się przywlokła do kamienicy i nawet koszuli na grzbiecie nie ma?
Ale Jan jest już tuż przy niej i piorunującym głosem nakazuje Marynce milczenie. Każdej wolno, tylko nie jej! Ona to nie zasługuje na dobre słowo, włócząc się co tydzień z innym mężczyzną!... Od Kaśki jej wara, bo to uczciwa — a teraz takiej dziewczyny ze świecą wyszukiwać trzeba.
Marynka blednieje cała pod wpływem słów Jana. Tak? Teraz on będzie jej wyrzucał, że się źle prowadzi? A któż to całował ją tak, jak przed chwilą Kaśkę, a na piwo się z nią prowadził? Niechże teraz jej zaprzeczy, niech ośmieli się powiedzieć, że jest urwipiętą!
Owszem, ona bardzo prosi, aby powiedział, czy jej nie kochał i nie zaklinał się, że będzie z nią żył rok cały. Tylko ona miała więcej rozumu niż ta głupia Kaśka i opatrzyła się prędko, że nie warta gra świecy.
— A nie dałem ci złota?! — woła rozwścieklony Jan, przyskakując do wrzeszczącej dziewczyny. — Oddaj złoto, a potem szczekaj... ale raz ci mówię, od Kaśki wara, bo nie takim jak ty buzię sobie nią wycierać!... Ona uczciwa dziewczyna, a ty psia krew zwykła!!!
I z najwyższą pasją trzęsie zaciśniętymi pięściami nad głową Marynki. Chwila jeszcze, a uderzyłby ją z pewnością. Ale ona w sam czas uciekła, rzucając poza siebie następujące słowa:
— Czekaj, ja cię przekonam o jej uczciwości! Zobaczysz, dla kogoś mną poniewierał!
Słowa te padają jak groźba na rozpłakaną Kaśkę. Jakaś trwoga ściska jej serce. Przecież nie popełniła nic złego, Jan może śledzić jej kroki — a jednak obawa ogarnia ją całą.
Przy tym to rozsuwanie przed jej oczyma całej nędzy miłostek Marynki i stróża sprawiło jej przykrość wielką.
Gdy schodziła ze strychu, płakała gorzko i długo jeszcze w kuchni nie mogła się uspokoić. Jan nie zatrzymywał jej przecież; czuł, że coś niedobrego stanęło pomiędzy nimi. Był widocznie zmieszany słowami Marynki i pragnął czym prędzej opuścić strych, przedstawiający mu się jako widownia dawnych, niesmacznych miłostek. Odprowadził Kaśkę do drzwi pomieszkania i pożegnał ją grzecznie. Gdy się drzwi za nią zamknęły, stał jeszcze długą chwilę zamyślony i jakiś markotny. Czuł się nieswój i chciał Kaśkę przeprosić za przykrość, jakiej doznała od dawnej jego kochanki.
Nie wiedział tylko, jak zacząć i dlatego nie powiedział nic, sprowadzając ją ze schodów. Widział tylko łzy dziewczyny i te mu leżały kamieniem na sercu.
Pomedytowawszy trochę, zeszedł na dół i udał się wprost do szynku.
Ale i przy kieliszku nie mógł zapomnieć o tym przykrym przejściu. Żałował prawie, że uniósł się tak bardzo i obraził Marynkę. Dziewczyna zła, gotowa się mścić na nim i na Kaśce, a kobieta mściwa — toć gorzej diabła samego!
Kaśka tymczasem otarła łzy i zabrała się do nastawiania samowara. Pani oddała jej znany list — i miała znów wykonać zwykły manewr dla umożliwienia pani zobaczenia się z kochankiem. Przez te kilka miesięcy Kaśka przyuczyła się do kłamstwa i szło jej nadspodziewanie gładko. Nie jąkała się teraz tak jak dawniej, gdy coś nieprawdziwego miało jej przejść przez gardło. Tylko oczy trzymała zwykle wlepione w ziemię, nie mogąc przemóc na sobie, aby spojrzeć nimi prosto w twarz pana. Drobne, powszednie grzechy zaczynały przychodzić jej z większą niż się spodziewała łatwością. To ją po prostu zachęcało do większych przestępstw.
Gdy gotowała się wejść do pokoju, uderzyły ją jakieś jęki, dochodzące od strony sypialni.
Uwagi (0)