Syzyfowe prace - Stefan Żeromski (czytanie książek zalety txt) 📖
Akcja powieści Syzyfowe prace rozgrywa się w II połowie XIX wieku w zaborze rosyjskim. Marcinowi Borowiczowi, głównemu bohaterowi, czytelnik towarzyszy przez cały okres dorastania.
Borowicza poznajemy jako kilkuletniego chłopca, który zostaje oddany do szkoły. Od dziecięcych kłopotów z nauką i tęsknotą za domem, przez pierwsze przyjaźnie i miłości, czytelnik dociera do problemów związanych z różnymi postawami wobec kraju znajdującego się opresji, a także ideałami i kwestią wierności im. Powieść podejmuje temat rusyfikacji w szkole i ukazuje zarówno tych, którzy walczyli z tym procesem, jak i tych, którzy mu ulegali. Syzyfowe prace zostały wydane po raz pierwszy w 1897 roku, Żeromski opublikował ją pod pseudonimem Maurycy Zych.
Stefan Żeromski jest jednym z najsłynniejszych polskich twórców przełomu XIX i XX wieku. W swoich utworach często podejmował tematykę patriotyczną i nie stronił od trudnych tematów społecznych.
- Autor: Stefan Żeromski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Syzyfowe prace - Stefan Żeromski (czytanie książek zalety txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski
— W tym celu bierzemy dwa pręty metalowe...
Radek szedł po schodach noga za nogą, bezwładnie myśląc: „w tym celu bierzemy dwa pręty metalowe... w tym celu bierzemy...” Był spokojny, choć serce jego z bolesną siłą tłukło się o żebra, a zimne dreszcze przeszywały ciało i kości. Minął przedsionek, wyszedł na dziedziniec i tam zakręcił się na miejscu. W owej chwili przypomniał sobie ułamany badyl głogu, a raczej zrośnięte z nim westchnienie szczęśliwe.
— Już po wszystkim... — wymówiły jego omdlałe wargi. Jak błędny zbliżył się do muru zamykającego podwórze i siadł na kamieniu, który tam leżał. Był to długi, ociosany głaz piaskowca. Spoczywał na tym miejscu pewno od wieków, a przynajmniej od czasu założenia konwiktu przez ojców jezuitów. W bliskości znać było wybornie udeptane mety do gry w ekstrę. Dziedziniec był w owej chwili pusty. Wiatr jesienny huczał w nagich konarach kasztanów zwisających nad murem, garnął na kupę zeschłe, skurczone, ceglaste i żółte liście, strzępki zagryzmolonych papierów i miótł je wirem pospołu ze śmieciami w róg dziedzińca. Jędrek oparł się plecami o ścianę, wyciągnął nogi, a długie ręce zwiesił między kolanami tak bezwładnie, że prawie dotykały ziemi. Głowa jego opadła na piersi. Zanadto niespodziewanie roztrącił go ten przypadek, zbyt szybko zdechły promienne nadzieje. Trza się wynosić z izby, rzec panu Płoniewiczowi, że już nie będę, zabrać manatki, książczęta i iść... W imaginacji rysował się przed nim obraz szosy nakrytej lotnym kurzem, nieskończenie długi pas biały. Przez chwilę widział karczmę i słyszał jak w rzeczywistości krzyk szynkarki:
— A czy aby kawaler skąd nie ucieka?... Po sołtysa, po sołtysa! Trzymaj, łapaj!
Wtedy zdusiła go taka wściekłość i taka rozpacz, że nie był w stanie tchu złapać. Wśród istnych kurczów cierpienia paraliżujących rozum błąkała się przecież decyzja: — Nie pójdę tamtędy, nie pójdę, nie pójdę!
To ujemne męstwo, wzmagając się, trzeźwiło go i ciągnęło na szafot rozumowań.
„Cóż będę robił na świecie, jeśli tamtędy nie pójdę? — myślał, patrząc pod nogi szklanymi oczyma. — Gdzież ja się podzieję, co będę jadł? Na księdza?...”
Wszystkie konające iluzje niby wypuszczony z więzienia huragan rzuciły się na niego i przytłukły go tysiącem kamieni. Zgarbił się jeszcze bardziej i zabity na duszy wlepił oczy w liść uschnięty. Wtem uczuł, że przed nim ktoś stoi. Wrażenie to było tak dalece przykre, jakby mu ów garściami włosy wydzierał.
Dźwignął wtedy dopiero głowę, gdy usłyszał, że do niego mówi. Obok starego kamienia zobaczył nieznanego kolegę, który spoglądał nań przyjaźnie. Był to Marcin Borowicz, uczeń podówczas klasy szóstej.
— Panie — mówił tamten — byłem na korytarzu i słyszałem, jak pana wylewali.
— Co powiadacie, panie? — zapytał Radek pod wpływem nieszczęścia wymawiając sylaby z chłopska. Oczy miał bez żadnego wyrazu, przymknięte, szkliste, dolną wargę obwisłą.
— Uważasz pan — mówił żywo Borowicz — trzeba znaleźć do starego drogę przez protegę. To jedyny środek. Nie masz pan w mieście jakich wpływowych znajomych?
— Nie, nie mam — odpowiedział Radek prędko i zwiesił głowę.
— Czekaj pan, ja pójdę do Zabielskiego i będę go nabierał...
Radek uniósł jeszcze głowy, ale tylko w tym celu, żeby się przekonać, czy nieznajomy już sobie poszedł. Wciągnął go do swej mrocznej toni gnuśny bezwład, niby drzemanie, niby gorączka. Siedział jak przedtem skulony aż do końca godziny. Nierychło usłyszał, że go znowu wołają. Zerwał się na równe nogi i spostrzegł we drzwiach przedsionka inspektora i o dwa schody niżej stojącego Borowicza. Ostatni z werwą coś prawił i gestykulował. Inspektor jeszcze raz zawołał na Jędrka, a gdy ten stanął przed nim, przyjrzał mu się uważnie i kazał iść za sobą. Wszyscy trzej stanęli wkrótce u drzwi kancelaryjnych na górnym korytarzu. Borowicz odsunął się na bok, a inspektor sam wszedł do pokoju nauczycielskiego. Radek stał przede drzwiami w swym tornistrze jak żołnierz na warcie aż do dzwonka. W czasie kilkuminutowej pauzy obstąpili go koledzy z klasy piątej i z klas niższych, a większość starszych i młodszych wyszydzała jego los obecny. Niektórzy spoglądali nań życzliwie, inni w milczeniu, a jeszcze inni w milczeniu, ale z uśmiechem szyderczym na ustach. W pewnej chwili tłum otaczający wypędzonego zwartym kołem rozstąpił się i zamilkł, gdyż we drzwiach kancelarii ukazał się dyrektor. Władca gimnazjalny orlim wzrokiem spojrzał na Radka, który wyprostował się instynktownym ruchem.
— Ostatni raz — rzekł — darowuję ci winę. Przeprosić się z Tymkiewiczem i zachowywać porządnie. Jesteś na liście najbardziej podejrzanych osobistości w gimnazjum. Tu bić pięściami nie wolno! Toteż oświadczam wobec wszystkich kolegów: ostatni raz! Najmniejsze przekroczenie i bez pardonu pójdziesz precz. Teraz marsz na lekcję!
Jędrek rozstawił nogi, ukłonił się ogniście i ruszył do klasy. Twarz jego była po dawnemu blada, oczy tak samo zgasłe, tylko teraz brwi, nozdrza i wargi spazmatycznie drgały. Gdy otoczony przez chmarę wrzeszczącą miał z powrotem przestąpić próg klasy, nagle się wstrzymał i zaczął oczyma szukać w tłumie pewnej twarzy. Nie było jej nigdzie w bliskości. Tymczasem odezwał się dzwonek, uczniowie rozpierzchli się w przeróżne strony i Radek usiadł na swoim miejscu.
Podczas trwania lekcji języka greckiego, która właśnie miała miejsce, siedział wyprostowany, z oczyma utkwionymi w nauczyciela, pilnie chwytał każdy dźwięk padający z katedry, ale dusza jego była za murami tej klasy. Z wielkim pośpiechem i trudem szukał wciąż myślami owego ucznia, który go wybawił. Rysów Borowicza wśród omdlenia swego nie zapamiętał. Tkwiło tylko w jego sercu nikłe wspomnienie twarzy nachylonej... Im dłużej myślał, im goręcej usiłował wywabić z przeszłości dopiero co minionej całą postać, tym cudowniejszy, jak gdyby księżycowy blask otaczał ją dokoła. Niepostrzeżone, wewnętrzne łzy Radka, łzy prędzej duszy niż ciała, płynęły i płynęły na to widmo przeczyste...
Za pobytu Borowicza klasa szósta liczyła trzydziestu trzech uczniów. Współtowarzyszów, którzy z nim razem rozpoczęli kurs nauki od klasy wstępnej, dobrnęło do tego punktu zaledwie kilkunastu. Reszta składała się z drugoroczniaków i przybyszów. Dominującą większość stanowili Polacy, było bowiem tylko trzech Żydków (z tych Szlama Goldbaum dzierżył miejsce prymusa) i dwu Rosjan. Ogół tej młodzieży rozpadał się na dwie nierówne części, wyobrażające jak gdyby dwie warstwy społeczne, a przynajmniej dwa obozy. Jedna gromada, do której należał Borowicz, jego adherenci271, Rosjanie i Żydkowie, zostawała pod wpływem inspektora i reprezentowała poniekąd maleńkie stronnictwo ugodowe; druga była zupełnie bezbarwna, wrogo usposobiona względem pierwszej i ubierała się, o ile tylko można, elegancko. Zarówno pierwsza jak druga grupa piastowała w swym łonie różne odcienie wywołane przez związki krwi, zamieszkanie na wspólnej stancji, kopcenie wspólnych papierosów, „ściąganie” ze wspólnych podręczników albo zapalanie się do tych samych pensjonarek. Część inspektorska nosiła pogardliwe miano „literatów” — część druga sama ochotnie przezywała się ligą wolnopróżniaków.
Borowicz odgrywał w pierwszej rolę niemałą. Jeszcze w klasie piątej, za delikatną podnietą inspektora, Borowicz założył wśród swych przyjaciół kółeczko zbierające się w niedzielę po nabożeństwie na jednej ze stancji w celu studiowania literatury rosyjskiej, a to dla lepszego pisania ćwiczeń. W klasie szóstej literaci mieli w swym gronie już kilkanaście osób, a po świętach Bożego Narodzenia złączyli się z dwiema takimiż grupami z klasy siódmej i ósmej, odbywali zebrania wspólne w mieszkaniu pewnego siódmoklasisty, a częstokroć w mieszkaniu samego inspektora. Na tych posiedzeniach czytano i roztrząsano byliny272, utwory Karamzina, Żukowskiego, Gribojedowa, Puszkina, Lermontowa, Kryłowa, Gogola, Ostrowskiego itd. Lektura dzieł tych pisarzów rozwijała instynkty artystyczne młodzieży. Uczniowie klasy szóstej, którzy w kursie swym mieli wykład „bylin” o bohaterach przedwłodzimierzowskich273, jak Wolga Swiatosławicz, Mikuła Sielaninowicz, o bohaterach kijowskich, jak Ilja Muromiec, Alosza Popowicz, Dobrynia Nikiticz itd., czyli o rzeczach nudnych jak flaki z olejem, a dla nastroju badawczo-racjonalistycznych podrostków niezmiernie śmiesznych, z zapałem czytali piękne utwory Puszkina, jak Eugeniusz Oniegin, albo Lermontowa, jak Demon.
Najpierwsze samoistne uczucia tych młodzieńców, namiętne miłostki, marzenia i sny znajdowały swój wyraz, dźwięk i barwę w utworach pisarzów rosyjskich. Ale poza tą zewnętrzną formą sprawy kryła się treść głębsza. Częstokroć na zebraniach niedzielnych uczniowie klas wyższych, tworzący jak gdyby sztab tego obozu, wygłaszali referaty treści politycznej, a nawet religijno-politycznej. Samorodni badacze, „maleńcy uczeni”, jak mawiał inspektor, zarówno Rosjanie, Polacy i Żydzi, masakrowali w swych wypracowaniach nieszczęsną „Polszę”, opisywali ją na zasadzie książek dostarczanych przez kierownika jako dom niewoli, gniazdo rozbestwionej szlachty, mordującej lud ruski przy akompaniamencie okrzyków „psiakrew” i „psiadusza”.
Niektórzy z odczytowiczów szli jeszcze dalej i pisali wprost programy dla Polaków, długie do nich odezwy albo hymny na cześć Rosji. Szczególną płodność w tym ostatnim kierunku zdradzali starozakonni. Zdolniejsi uczniowie z klasy siódmej i ósmej sadzili się również na politykę, ale w formie nieco mniej pospolitej. Pisali tedy o śmiertelnie nudnym wstępie Karamzina do Historii państwa rosyjskiego, o utworach Gogola nękających „Polszę”, o wierszu Puszkina pt. Oszczercom Rosji itd. Niektórzy z „maleńkich uczonych” zanurzali się samochcąc w tak zwany panslawizm274, nabijali sobie głowę ogromnymi dziełami różnych zakazanych Czechów, czytali stuwiorstowe utwory poetyckie uwielbiające caryzm, a z tego materiału snuli na piśmie monita275 pouczające grzesznicę „przywiślańską”, w jakim sensie ma wyrzec się błędów i stać się „Słowianką”. Trafił się nawet między siódmoklasistami „wieszcz-Polaczek”, który tłumaczył rymami na rosyjskie utwory Vajansky’ego276 oraz innych „panslawistów” urągające Lachom, a wreszcie i sam począł w tym guście brzdąkać na swej własnej lirze. Przeważna większość „literatów” należała do stowarzyszenia, czytała utwory i pisała wypracowania dobrych stopni gwoli277. Oprócz takich byli jednakże i szczerzy entuzjaści, umysły krytyczne, badawcze, samodzielne, z właściwą młodzieży furią i namiętnością przyswajający sobie urąganie tej polskości, wśród której wzrośli.
Bardziej rozgarnięci spośród nich na własną rękę brali się do czytania historii polskiej w imię maksymy: audiatur et altera pars278. Właśnie za szybą wystawową księgarenki miejscowej widniała książka profesora Michała Bobrzyńskiego279 pt. Dzieje Polski w zarysie, drukowana bez uprzedniej cenzury. Nie znajdowali tam jednak badacze gimnazjalni wierzgania szowinistycznego przeciw ościeniowi sądów ferowanych na otcziznę280 przez inspektora gimnazjum. Historyk polski, uginając się pod tak wielkim brzemieniem erudycji, że sam zmuszony był na jego ciężar wielokrotnie wyrzekać, twierdził jasno i dobitnie, że starą Polskę nie co innego tylko „anarchia doprowadziła do upadku”, że „w ciągu dwu ostatnich wieków istnienia Rzeczypospolitej nie można znaleźć w jej dziejach ani jednego prawdziwie wielkiego, rozumnego czynu, ani jednej prawdziwie wielkiej, historycznej postaci”. Podając te prawdy do wierzenia uczniom klerykowskiego gimnazjum kategorycznie a bez objaśnienia, co według jego bieżących przekonań jest „czynem wielkim” i „wielką postacią”, profesor Wszechnicy Jagiellońskiej zastrzegał się przecie, że „nie należy do tych, co obnażając nasze błędy i wady sądzą, że już wszystko zdziałali”. Wyciągał na jaśnię wszystką otchłań dziejowego upadku własnego narodu, poduszczony przez koncept starego Marka Tuliusza281 — historia magistra vitae282 — w tym celu, ażeby na przyszłość wystawić taki oto program kategoryczny dla wszystkich, a więc i dla uczniów z miasta Klerykowa:
„Musimy poznać we wszystkich szczegółach objawy i następstwa zabijającej równości, ażeby w dzisiejszej pracy społecznej uszanować jednostki przodujące siłą swojej tradycji, talentu, wykształcenia, zasług, ażeby zdrową hierarchię wyrobić i utrzymać, ażeby jedni umieli prowadzić, a drudzy ich popierać i słuchać. Musimy odsłonić w całej grozie skutki lekkomyślnych, na chwilowym uczuciu polegających porywów, ażeby zachowując zapał, zbudzić w sobie zmysł polityczny, wyzyskanie warunków, męską energię wytrwania i pracy”.
Tak tedy propagacyjne działania inspektora Zabielskiego wydały płód o tyle, że całą młodzież należącą do ćwiczeń literackich zniechęciły do rzeczy ojczystych, których wcale nie znała, zasiały w umysłach specyficzny, wybitnie klerykowski wstręt do wszystkiego co polskie. Rusofilizm we wszystkim — aż do religii — uchodził w kołach tej młodzieży za synonim postępowości, krytycyzmu i tężyzny.
Partia wolnopróżniacka rekrutowała się przeważnie z synów szlacheckich oraz ludzi zamożnych, trudniła się głównie próżniactwem, naciąganiem każdego z belfrów, kto tylko dał się naciągać, tańczeniem do upadłego w karnawale, łyżwiarstwem, potajemnym jeżdżeniem konno i jeszcze bardziej sekretnym uczęszczaniem na maskarady z aktorkami chwilowo goszczącymi w Klerykowie i dziewczętami przebywającymi tam stale. Partia ta znieść nie mogła wszystkich praktyk literackich, ale z tej głównie przyczyny, że prowadziły ze sobą nadetatową, pozaklasową robotę. Grupa wolnopróżniacka grywała w karty, o czym członkowie przeciwnej marzyć nie mogli ze względu na wielką ilość należących do niej lizusów i zwyczajnych szpiegów. Wolnopróżniacy, jako całość antylegalna, nie mieli wśród siebie donosiciela żadnego. Związani byli między sobą węzłami przyjaźni, stanowili zwarte koło gimnazjalnego high-life’u283 i wskutek tego tajemnica gry w stukułkę284 trwała wśród nich aż do skutku, pomimo najforsowniejszych śledztw inspekcji.
Miejsce gry obierano to tu, to tam, a najczęściej w domu lekarza Wyszobierskiego, właściwie w pokoju jego syna, ogólnie lubianego wolnopróżniaka Antosia. Stowarzyszeni gromadzili się późno wieczorem, przed dwunastą i to w takie dni, kiedy można było nieobecność na stancji usprawiedliwić bytnością w teatrze, na obserwacjach astronomicznych z nauczycielem kosmografii, na balu dla dzieci albo u familii za pozwoleniem właściwego zwierzchnika. Wówczas przy szczelnie zamkniętych okiennicach, wśród takiego dymu z papierosów, że osób widać nie było, kropiono stukułkę do późna w noc. Namiętności rozpasywały się ogromnie, gdyż wysokość stawki sięgała nieraz 40 rubli. Zdarzało się, że ktoś z rodziny doktora, wtajemniczony, stukał dla rozpędzenia graczy za pomocą figla wśród nocy, naśladując głos inspektora. Wówczas dzielne wolnopróżniaki gasiły światło, chowały karty i pakowały się pod łóżka, za szafę i do szafy tłukąc się i gniotąc w ciemności.
Kulminacyjny punkt karciarstwa przypadł na czas rekolekcji poprzedzających spowiedź wielkanocną. Cztery klasy wyższe zgromadzono do jednej wielkiej sali. Kilkunastu profesorów-katolików zasiadło w pierwszych
Uwagi (0)