Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski (książki czytaj online za darmo txt) 📖
Podtytuł tej książki brzmi: „Powieść historyczna z czasów Kazimierza Wielkiego”. I to właśnie król Kazimierz Wielki jest jej głównym bohaterem.
Z kilku obrazów historycznych dowiadujemy się, że intensywnie pracuje nad rozwojem kraju, rozbudowuje miasta, mury miejskie i zamki obronne. Swoimi działaniami wspiera handel, rzemiosło i górnictwo. Niezwykle wiele uwagi poświęca najniższej warstwie społecznej — chłopom. Chroni ich przed krzywdą i niesprawiedliwością, działa na rzecz ich pełnego równouprawnienia prawnego ze szlachtą. Jednak jego działania nie podobają się rycerstwu i możnowładztwu, którzy obawiają się utraty swojej pozycji. Przeciwko królowi zawiązuje się sojusz pod przywództwem Macieja Borkowica.
Król chłopów to jedna z 29 powieści historycznych wchodzących w skład cyklu Dzieje Polski Kraszewskiego.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Tak samo żona jego Agata, nie bardzo zważając na uchwały miejskie, które zbytków broniły, chadzała w jedwabiach, nosiła łańcuchy i kolce złote, wdziewała zabronione srebrne pasy i otwarte jupki z wyłogami z futerka...
Piękność jej, którą długo zachowała, choć znacznie się zaokrągliła i ociężała trochę; świeża i rumiana twarz z żywem okiem czarnem; śmiałość jej, wreszcie męża dostatek i stosunki dozwalały bezkarnie występować na ulicach i w kościele, na złość innym mieszczankom...
W mieście Kuba miał domów i dworzyszcz dużo, nabywał je, mieniał, budował, frymarczył niemi i na tem zarabiał... Dla większej powagi raz się dał obrać Rajcą miejskim, i sprawiał urząd ten do nowych wyborów, lecz że mu z nim niedogodnie było, bo musiał na Szlązk jeździć, na Węgry, i handlem się zabawiać, nadal się wyrzekł dostojeństwa, z którego mu tytuł tylko pozostał.
Byłby to najszczęśliwszy z ludzi, gdyby mu Pan Bóg dał płci męzkiej potomka. Z dzieci, które na świat przyszły, a pozmierały wszystkie, Rajcy Kubie została tylko córka jedna Basia...
Tę jedynaczkę oboje rodzice pieścili, chuchali nad nią, czuwali, jakby była dzieckiem królewskiem. W zamożnym domu łatwo było cokolwiek zamyśliła spełnić, zbytkiem ją otoczyć i zawczasu tak samowolną uczynić, tak swawolną i nieposkromioną, że potem, gdy dorosła, ani matka, ani ojciec, ani żadna w świecie siła pohamować nie mogła dziwacznych jej zachcianek.
Rodzice, szczególniej matka, tak ją kochali, że największa niedorzeczność, gdy Basi się na nią zebrało, wydawała się im i niewinną i usprawiedliwioną.
Dzieckiem, była na pół dziką, a dziewczęcia dorosłszy, wydawała się szaloną.
A była tak śliczną, może piękniejszą, niż matka swojego czasu. Cudo dziewczyna, ale szatan nie kobieta. Rodzice się nią zachwycali: lecz każdy co ją zobaczył, musiał też zdumiewać się wesołej, śmiałej, rzeźkiego słowa, a nadzwyczajnego wdzięku Baśce... Starych i młodych, i takich, co bywali uprzedzeni źle o niej, gdy tylko chciała, zyskiwała sobie jednym uśmiechem... Miała lat ośmnaście, gdy ojciec, a nawet matka, widząc, jak trudno ją utrzymać na wodzy i dopilnować, zaczęli się naradzać, za kogoby ją wydali. Mieli prawo wybierać, bo Basia bogatą była, okrutnie piękną, i sobąby żadnemu domowi krzywdy nie uczyniła.
Świniagłowa obiecywał po niej zaraz dwa domy, dwie jatki, i dworzyszcze na pół zabudowane, a były i grzywny w nadziei i skrzynie pełne kobiecych przyborów kosztownych bardzo.
Najbogatszych mieszczan młodzież zalecać się szła do Basi, czasu świąt i przyjęć izby zawsze były pełne, lecz, choć wszyscy się w niej kochali, żenić się wahał każdy.
Nie kryła się z tem dziewczyna, że jak swawoliła swobodnie, u rodziców będąc, tak i po weselu z czepcem razem nie myśli statku brać na głowę. Muzyka, skoki, pieśni i rozmowy bardzo śmiałe i dwuznaczne lubiła niezmiernie, smutku znać nie chciała, a posępnych twarzy — ani patrzeć.
Z ośmnastu lat doszła do dwudziestu, potem parę lat przybyło jeszcze, a o weselu słychać nie było. Kuba Świniagłowa zaczynał się frasować, a Agata łajała go, gdy o tem mówił, dowodząc, że powinna jak najdłużej swobody zażywać, póki się w jarzmo małżeńskie zaprzęże, i że dla niej zawsze łatwo będzie o męża.
Tymczasem Baśka się stroiła, rozkwitała, nabierała śmiałości coraz większej, pieśni uczyła się coraz nowych — i nie spieszyła na kobierzec...
Różne o niej historje opowiadano, lecz nie wszystkiemu wierzyć można. To pewna, iż kilku bardzo znacznych ludzi, kręciło się koło niej, i jeden rycerz wielkiego imienia, u Świniagłowy gospodą stając w Krakowie, po kilka tygodni tu przemieszkiwał, po całych dniach dziewczę bałamucił, a ona jego.
Potem nagle, oczy miała zapłakane, a Śreniawita wpadł jak w wodę.
Pochodziła Baśka czas jakiś smutniejsza, ale długo nie mogła; piosnka wróciła na usta, rumieniec na twarz, i oczy zapłakane znów jak dwie gwiazdy świeciły. Tego to czasu jakoś, piękny i zawsze strojny jak królewicz, Kochan Rawa zobaczył ją, idącą ulicą do kościoła... Spojrzał na nią, ona na niego, i co miał iść za sprawą pilną, powlókł się za nią do P. Maryi. Jak się tam modlili oboje, nie wiemy, ale oczy latały żywo.
Za powracającą do domu Baśką, której ochmistrzyni stara towarzyszyła, bo matka była trochę chora, Kochan poszedł w ślad, po drodze rozpoczął śmiało rozmowę, okazało się, że ona znała go, kto był... Zaprowadziła z sobą do kamienicy Kuby, którego w domu nie było.
Dziewczęciu zalotnemu, lubiącemu, co świetnie i błyszcząco a dostojnie wyglądało, piękny Kochan, choć nie młodzieniaszek, bardzo się podobał. Uparła się go oczarować, nie było trudno.
Zapraszano królewskiego ulubieńca, Baśka nawet marzyła, że się z nią ożeni.
Trwało to dosyć długo, zdawali się kochać wielce, lecz Rawa o zrękowinach nie bąknął ni słowa. Jednego ranka, ni z tego, ni z owego, gdy pani Agaty w izbie nie było, żywa rozmowa skończyła się kłótnią i krzykiem.
Gdy matka nadeszła pytać o przyczynę, Baśka nic powiedzieć nie chciała, łzy gniewu na oczach miała, dumę na czole. Kochan wyszedł, nie wiele tem wzruszony. Kilka dni go nie było, Baśka gniewała się ciągle, nareszcie jednego dnia strojna bardzo, poszła rano do zamkowego kościoła. Chodziła przez dni kilka na jakieś przechadzki ze starą Wawrową, chwaliła się, że króla na nich spotykała, że raz do niej nawet przemówił bardzo łaskawie. Ulękła się matka, Baśka ją wyśmiała.
Wkrótce potem Kochan powrócił. Byli z sobą teraz inaczej, szeptali cicho, matka podedrzwiami wypatrująca, uradowała się zgodzie i najlepszemu porozumieniu obojga...
Nie wiele upłynęło czasu, i Świniagłowy szeptali z sobą o weselu, gdy jednego rana Baśka poszła rano na nabożeństwo z Wawrową, a w godzinę potem ochmistrzyni wróciła, pędząc, jak oszalała, ręce łamiąc i narzekając, że dziewczę jej w ścisku kościelnym przepadło.
Pobiegł zaraz ojciec, lecz nabożeństwo się skończyło, kościół pusty, a Baśki ani śladu, ani o niej słychu...
Ojciec nie czyniąc wrzawy, aby dziecka sławie nie szkodzić, począł ostrożnie czynić poszukiwania na wszystkie strony. Posądzenie było na Kochana, lecz ten na zamku się znajdował, pokazywał na mieście, i o Baśce jakoby nie wiedział nic.
Matka przed ludźmi powiadała, iż córka leżała chora. Ruszano ramionami, szeptano różnie. Skończyło się na tem, iż Kuba doszedł, że Baśka była w Krzeszowie...
Przez kilka miesięcy opowiadano ją chorą, gdy dnia jednego zjawiła się w Krakowie znowu, ciekawi goście popłynęli do domu. Choroby na niej najmniejszego śladu widać nie było. Owszem, jakby jej ta słabość na dobre wyszła, piękniejszą się wydawała, świeższą, i tylko poważniejszą a dumniejszą może. Trochę smutku miała na czole, trochę jakiejś w oczach tęsknoty... Przybył znowu Kochan, zjawili się inni znajomi i przyjaciele, Baśka królowała jak przedtem, a ludzie dla niej szaleli.
Znikła im królewną, powróciła królową, a nie zdawało się to ją wiele kłopotać, gdy dopytywano o słabość, żartowano z tego, że tak długo jej nikt nie widział. Złośliwi utrzymywali, że ilekroć króla w ulicy spotkała, Kaźmirz stawał, dobrotliwie się do niej uśmiechał, pozdrawiał, a ona pół gniewnie, pół zalotnie odpowiadała mu wzrokiem i słowem.
W sukniach i klejnotach, teraz jeszcze większy okazywał się koło niej dostatek. Czółko jedno kładła całe perłami szyte, tak drogie, a tak osobliwe, że je na kilkaset grzywien ceniono.
Czas był Baśkę nareszcie za mąż wydać. Ojciec naprzód spróbował, nikomu nie mówiąc o tem, rozmówić się z Kochanem. Spodziewał się go ująć nadzieją posagu, ale z niczem powrócił.
Kochan przyjacielem się ofiarował być na wiek wieków, lecz powiadał, że czasu nie ma do ożenku, królewskim będąc sługą.
Tak tedy, przebierając pomiędzy różnemi, Swiniagłowa w ostatku trafił na młodego mieszczanina Materterę.
Fryc Matertera pochodził z dobrej rodziny, ojciec jego majętnym był, i ławkę miał swoją, a żelazem kupczył. Szło mu nawet długo niezgorzej, gdy nagle, tak jak Świniagłowie się wiodło, jemu poczęło się nieszczęścić. Spalił mu się dom, obdarli go zbóje w powrocie z Węgier, nieład wkradł się do domu, stary pić zaczął, w ratuszowej piwnicy po całych dniach siedział, zbiedniał i gdy zmarł, synowi tylko sprawy koszlawe pozostawił i długi.
Szczęściem dla Fryca, chłopak był roztropny, pilny, głowa otwarta, i, co nigdy nie szkodzi, piękny bardzo.
Choć się nie miał w co ubrać dostatnio i musiał ladajako odziewać, gdy się pokazywał w ulicy, wszystkie dziewczęta za nim oknami i drzwiami wyglądały. Szkoły trochę u Panny Marji liznął, z początku chcąc do stanu duchownego się sposobić, potem mu ochota odeszła. Handlu już swojego nie miał, bo mu i ławkę zajęto, i żelaza nie było kupować za co; więc u Keczera, któremu był krewnym, niby służył, niby się wprawiał.
Baśka, która pięknych chłopców lubiła, kilka go razy pochwaliła przed matką, ubolewając nad tem, że nic nie miał. Kuba go do siebie zaprosił. Począł przychodzić na wieczorne pląsy, a zblizka się Baśce podobał jeszcze lepiej, bo śmiałym był, wesołym, pieśni podostatkiem umiał, a że odwagi nie miał się starać o bogate dziewczę, ani mu to w głowie postało, był z nią za pan brat, nic nie mając do stracenia.
Do zabawy był jedyny...
W czasie, gdy nagle Świniagłowianki zabrakło, a mówili, że chora leży, Fryc się do nich nie dowiadywał, gdy się ukazała powrócił.
Śmieli się do siebie, jak dawniej, i Wawrowa powiedziała, iż na oczy swe widziała, jak we drzwiach raz o mroku całowali się z sobą. Może ta plotka skłoniła Kubę, że do Keczera, opiekuna Matertery poszedł, długo się z nim naradzał na cztery oczy, potem Fryca przywołano, i rozmowa przeciągnęła się godzin parę, a nikt jej nie słyszał. Tegoż wieczora Fryc zjawił się u bogatego handlarza, wesół, śmielszy niż bywał, przysiadł się do Baśki, powracał potem codzień i w tydzień zaczęto mówić na mieście, że Baśka za niego wychodzi.
Spytał o to ktoś Matertery, czy prawdą było, że się żeni.
— A co komu do tego? odparł zuchwale, albo to ja się żenię dla kogo, nie dla siebie?
Rodzina matki i niektórzy Keczerowie poczęli Frycowi ożenienie odradzać, dowodząc, iż statku dziewczynie brakło, że różnie na nią wygadywano, na co Fryc ramionami ruszając, nawet odpowiadać nie chciał.
W mieście już bębniono o weselu... Mówiono, że zaraz po Godach je wyprawi Świniagłowa, i już się ku temu u niego sposobią. A miało być weselisko tak huczne i wspaniałe, jakiego Kraków nie widział dawno.
Były naówczas prawa, które zbytków mieszczanom nie dozwalały; więcej nad trzydzieści mis, po trzy osoby na jedną, nie wolno było dawać przy weselu, nie licząc w to księży i panien, a potraw na weselu więcej pięciu zakazywano, trefnisiów weselnych nad ośmiu nie mógł ojciec sprowadzić, itp., lecz Świniagłowa wcale się tych surowych przepisów trzymać nie myślał. Wiedział dobrze, iż nikt go skarżyć nie będzie, a ci, co z uczty skorzystają, łatwo go rozgrzeszą.
Całe dostojniejsze mieszczaństwo z rodzinami i powinowatemi, krewni Materterów, Keczerów, Świniagłowy, rajcy, ławnicy, a ze dworu Dobek i Kochan, i dwóch Zadorów zaproszonych było.
Z duchownych trafiło się tak, że ks. Marcin Baryczka musiał być na weselu, bo on pono Baśkę chrzcił, czy też inne jakieś łączyło go z tym domem duchowne powinowactwo.
Kto tam tego wielkiego zbytku, na który się zanosiło, był sprawcą, trudno dojść było, chciała go Agata, domagała się Baśka, żądał sam ojciec, aby ludziom okazać, iż jedynaczka jego nie gorzej od innych za mąż wychodzi.
Dziewczę pono najwięcej wymagało i pyszniło się tem, że weselem pańskiem ludziom złym usta zamknie.
Trzeba było, gdy dzień się zbliżał, cały niemal dom na nowo urządzić, tak, aby półtorasta głów zasiąść mogło wygodnie do stołu, aby było gdzie pląsać, i innych ciekawych gości, nadchodzących z podarunkami, zwykłemi dla nowożeńców, umieścić.
Świniagłowa chciał się też z dostatkiem popisać, i dostojniejszym srebrne postawić naczynia, innym cynowe, a pić i jeść dać w bród.
Nie trzydzieści, ale pięćdziesiąt mis ledwie mogło starczyć... Wino gotowano słodko i korzenno, a do potraw nie żałowano przypraw zamorskich... Wiele było w mieście trefnisiów weselnych, wszystkich zawczasu zamówiono, obiecując im dobrą zapłatę, jedzenia i napitku, ile zechcą. Kochan przyrzekał, że nawet królewskiego Szupkę sprowadzi.
Nie obchodziły się wówczas zamożniejszych wesela bez wierszowanych powinszowań i życzeń, często trochę swawolnych, zawsze tłustych i dwuznacznych. Tych rymarzy, wierszokletów (rimarij), którzy pięknie zastosować umieli stare koncepty do młodego stadła, drogo opłacać było potrzeba, więcej, niż najsławniejszych trefnisiów. Mieszczanom więc ich uchwały tego zbytku nie dozwalały, ale Świniagłowa nie myślał się i do tego prawa stosować.
Zamówił więc klechę, Wyrwantem zwanego, który słynął z tego, że ludzie się za boki trzymać musieli, gdy oracją prawił nowożeńcom. Wyrwant obiecał coś przedziwnego i w najlepszym gatunku. Imię jego za towar ręczyło.
Sam dwór Kuby i zewnątrz został na nowo posmarowany, i wewnątrz przyozdobiony... Co gdzie skrzynie miały najdroższego, dobyto wszystko: kobierce, sukna, opony. Pożyczać Kuba nie potrzebował.
A że zima na inną zieleń nie pozwalała, jedlinką musiano przybrać drzwi i okna.
Jeszcze do wesela kilka dni było, a w mieście całem mówiono już o niem, z przekąsem jedni, z podziwem drudzy, z zazdrością wszyscy prawie. Prorokowano Kubie, że majątek na ten zbytek nadweręży...
Baśka tymczasem o jednym myślała, aby nietylko wystąpić piękną, lecz tak strojną bogato, żeby się wszystkie dziewczęta, które koso na nią patrzały, powściekały ze złości.
Na dostatkach i klejnotach jej nie zbywało, a oprócz tych, które zdawna u Świniagłowów znano, jawiły się i nowe jakieś, drogie, osobliwe, o których pochodzeniu złe języki dziwy szeptały...
Gdy przyszedł uroczysty pochód do kościoła z muzyką, z trefnisiami, z gromadą ludzi postrojonych przepysznie, a potem powrót od ślubu, który dawał ks. Baryczka, wysypało się patrzeć
Uwagi (0)