Znachor - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Nie wiem, czy zdołasz wybaczyć mi kiedykolwiek to, że odchodzę…Nie są to słowa, których Rafał Wilczur, wybitny warszawski chirurg, spodziewał się w ósmą rocznicę ślubu.
To jednak dopiero początek jego nieszczęść — snując się bez celu po mieście wpada w ręce bandytów, zostaje okradziony, pobity i zrzucony do rowu ze śmieciami. Wszelki słuch po doktorze Wilczurze ginie.
Kilkanaście lat później pewien człowiek bez imienia kradnie cudzy akt urodzenia i rozpoczyna nowe życie jako Antoni Kosiba. Wkrótce okazuje się, że ma niezwykły talent znachorski, potrafi pomóc tam, gdzie lekarze załamali ręce. Jego sława zatacza coraz szersze kręgi, ku wściekłości miejscowego doktora. W końcu Kosiba trafia przed oblicze sądu…
Powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, autora Kariery Nikodema Dyzmy, cieszyły się ogromną popularnością — wiele z nich zostało sfilmowanych. Sam Znachor doczekał się dwóch ekranizacji, w 1937 w reżyserii Michała Waszyńskiego i w 1982 w reżyserii Jerzego Hoffmana.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Znachor - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Przyjechał pan — powtarzała drżącym głosem — przyjechał...
O ile zdolna była do zaobserwowania czegoś w tym stanie podniecenia, wydał się jej jakiś poważny i skupiony. Zawstydziła się, gdy przy witaniu się pocałował ją w rękę, na ulicy, na ludzkim widoku.
Ledwie znaleźli się wewnątrz, wziął ją za ręce i patrząc w oczy powiedział:
— Nigdy nikogo tak nie kochałem jak ciebie. Nie mogę bez ciebie żyć. Czy zgodzisz się zostać moją żoną?
Pod Marysią ugięły się kolana, a w głowie zawirowało.
— Co pan... co pan... mówi... — wyjąkała.
— Proszę cię, Marysiu, byś zechciała zostać moją żoną.
— Ależ... to niepodobieństwo! — prawie krzyknęła.
— Dlaczego niepodobieństwo?
— Niech się pan zastanowi! — wyrwała ręce z jego uścisku. — Przecie pan nie mówi tego poważnie!
Zmarszczył brwi.
— Czy mi nie wierzysz?
— Nie, nie! Wierzę, ale czy pan pomyślał... Boże! Co by to było! Pańscy rodzice... Ci tutaj, w miasteczku... Zatruliby panu życie, zakrakaliby... Znienawidziliby mnie...
Czyński skinął głową.
— Owszem. Przewidziałem to wszystko. Wiem, że czeka nas wiele, może bardzo wiele przykrości, szykan, afrontów. Ale mając do wyboru albo to, albo wyrzeczenie się ciebie, gotów jestem na wszystko. Z bardzo prostego powodu: kocham cię. A jeżeli ty tego nie rozumiesz, to widocznie łudziłem się co do twoich uczuć i ty mnie wcale nie kochasz.
Spojrzała nań z wyrzutem.
— Ja?... Ja pana nie kocham?...
— Maryśku!
Pochwycił ją w ramiona i obsypał pocałunkami. Jego porywczość i siła, z jaką przyciskał ją do siebie, obezwładniły Marysię. Nie chciała się bronić i nie mogła. Była w tej chwili nieludzko szczęśliwa. Przysięgłaby, że od początku świata żadna dziewczyna takiego szczęścia nie zaznała.
Jeżeli kiedykolwiek w jej rozmyślaniach znalazły się jakieś najdrobniejsze zarzuty przeciw Leszkowi, teraz nie pozostało po nich śladu. Oczywiście nie wierzyła w to, że ich małżeństwo dojdzie do skutku. To było nieprawdopodobne. Ale już sam fakt jego decyzji, niewątpliwie szczerej, sama jego dobra wola, samo to, że przełamał siebie i uczynił to dla niej, świadczyło o jego szlachetności, o głębi uczuć, o wyjątkowości natury. Gdyby zapytano ją teraz, czy może istnieć człowiek bardziej wartościowy od niego, zaprzeczyłaby z czystym sumieniem.
Przełamał się, bo musiał się przełamać w swojej dumie, w przekonaniu, że najbogatsze i najpiękniejsze panny wzdychają doń, że najlepsze domy pragną go mieć za zięcia, że mało jest równych mu pod względem urodzenia, majątku, wykształcenia. Tak lubił przecie od niechcenia popisywać się nazwiskami utytułowanych przyjaciół, z takim lekceważeniem, z taką pogardą mówił o ludziach z miasteczka.
I nagle chce wziąć ją za żonę. Ją, która nawet w tym wyśmiewanym miasteczku jest przybłędą, ubogą sierotą, bez rodziny, bez przyjaciół oprócz wiejskiego znachora, bez grosza przy duszy. Wprawdzie w porównaniu z innymi pannami radoliskimi jest bardziej wykształcona i może inaczej wychowana dzięki matce. Ale czyż jej wychowanie, wykształcenie i obycie nie raziłoby w jego środowisku?...
Jej ojciec, którego straciła, gdy miała lat kilka, był podobno lekarzem, jej ojczym, którego jak ojca kochała i nazywała ojcem, był tylko leśniczym, skromnym oficjalistą dworskim, a matka wprawdzie pochodziła ze znanej rodziny, lecz tu w okolicy sama znana była jako biedna nauczycielka muzyki i języków, a później już tylko jako szwaczka.
Czyż tacy ludzie jak państwo Czyńscy, ludzie z takiej sfery, gdzie większą zwraca się uwagę na pochodzenie i rodowody niż u prawdziwej arystokracji, czyż zdołaliby pogodzić się z tym, że ich syn takie zawiera małżeństwo?...
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, Marysia o tym właśnie zaczęła mówić Leszkowi. Słuchał jej uważnie, nie przerywał, a gdy skończyła, powiedział:
— I cóż z tego wszystkiego?... Czyż to w czymkolwiek zmienia fakt, że się kochamy?...
— Nie, tego nic zmienić nie może. Będę pana kochała zawsze, pana jedynego, aż do śmierci! — szepnęła cicho.
— Ale widocznie dla ciebie to nie jest takie ważne, by o to walczyć, by znieść różne przykrości i zmartwienia.
Potrząsnęła głową.
— O, nie! Nie o mnie mi chodzi! Ja byłabym gotowa na każde poświęcenie, na każde upokorzenie. Ale ty...
— Cóż ja? — zapytał niemal gniewnie.
— Ty... Unieszczęśliwi cię to, zniechęci, złamie...
Zerwał się i załamał ręce.
— Maryśka! Maryśka! Jak ci nie wstyd! Obrażasz mnie! Jak możesz tak nie wierzyć w moje siły?...
— To nie to — zaprzeczyła — wierzę w nie! Ale nie mam prawa narażać cię na to wszystko. Nie chcę stać ci się kulą u nogi. I tak już jestem bardzo, bardzo szczęśliwa...
— O, to bardzo ładnie. Jesteś już szczęśliwa. A o mnie mniejsza! Co?... Ja mogę nadal być nieszczęśliwy, bo tobie ubzdurało się, że możesz stać się jakąś tam kulą u nogi! Wstydziłabyś się! Żeby taka inteligentna i taka rozsądna panna mówiła podobne nonsensy! I w ogóle kto cię upoważnił do decydowania o moim losie?... Ona nie ma prawa narażać mnie! Ale chyba ja mam prawo?... A ja chcę, ja muszę, i koniec! Czy sądzisz; że jestem takim niedołęgą, że muszę już koniecznie być uzależniony od rodziców? Czy świat nie jest dość wielki, byśmy się mogli na nim pomieścić? Czy myślisz, że w razie wojny z domem, gdy nam już ta wojna obrzydnie, nie będziemy mogli wyjechać gdzie indziej?... Nie obawiaj się! Jeszcze mnie nie znasz dostatecznie. Nie należę do tych, którym można w kaszę dmuchać. Zobaczysz! A zresztą nie ma o czym mówić. Postanowienie zapadło i basta!
Uśmiechnął się i znowu przytulił ją do siebie.
— I przynajmniej ty jedna nie utrudniaj mi tej walki, walki o moje i twoje szczęście, o nasze szczęście... Bo doprowadzisz mnie do szaleństwa i palnę sobie w łeb!
— Leszku! Najdroższy mój, najukochańszy — kurczowo zaciskała ręce koło jego szyi.
— Zobaczysz, moja Marysieńko, że będziemy najszczęśliwszym małżeństwem na ziemi.
— Tak, tak — tuliła się doń. Nie była już zdolna do myślenia, do protestowania, do sprzeciwu. Wierzyła mu, pokonał jej wątpliwości swoim zapałem i wolą.
Leszek wyjął z kieszeni małe pudełeczko, a z niego wydobył pierścionek z szafirami.
— Otóż mój znak ochronny — powiedział wesoło, wkładając pierścionek na jej palec. — Byś pamiętała, żeś jest moją niepodzielną własnością.
— Jaki piękny!
— Te kamyki mają kolor twoich oczu, Marysieńko.
Długo przyglądała się pierścionkowi, wreszcie odezwała się ze zdziwieniem i nabożeństwem w głosie:
— To ja jestem... zaręczona?...
— Tak, kochanie, jesteś moją narzeczoną.
— Narzeczoną... — powtórzyła i ze smutkiem dodała — Ale ja jeszcze żadnego pierścionka dać nie mogę... Nie mam. Ostatni, mamusiny, został sprzedany na... koszty pogrzebu. Też był z szafirami i mama bardzo go kochała, chociaż był tani, o wiele skromniejszy od tego.
W jej oczach zakręciły się łzy.
— Nie myśl o rzeczach smutnych — powiedział. — A mnie i bez zaręczynowego pierścionka nie uda się zapomnieć, że jestem już niewolnikiem, najszczęśliwszym niewolnikiem, który wcale nie pragnie wyzwolenia.
— Boże! Boże! — szepnęła. — W głowie mi się kręci. Wszystko przyszło tak nagle...
Zaśmiał się.
— Oj, chyba nie nagle. Znamy się przecie od dwóch lat.
— Tak, ale czyż mogłam przypuszczać, że się to w taki sposób skończy!
— Kończy się w najlepszy sposób, jaki można wymyślić.
— Wprost nie mogę przekonać siebie, że to nie sen, że to rzeczywistość. I... doprawdy... boję się...
— Czego boisz się, Marysieńko?
— Że... czy ja wiem, że wszystko to rozwieje się, zniknie, że coś nas rozdzieli.
Wziął ją za rękę.
— Oczywiście, najdroższy mój skarbie, należy zachować maksimum ostrożności, należy uniemożliwić jakiekolwiek intrygi i podobne rzeczy. Dlatego musimy zachować ścisłą tajemnicę. Nikt, ale to absolutnie nikt nie powinien dowiedzieć się o naszych zaręczynach. Ułożyłem już sobie pewien plan. Gdy doprowadzę do urzeczywistnienia tego planu, szast-prast, bierzemy ślub. Klamka zapadnie i chociażby na głowie stawali, już nic nie wskórają. Tylko pamiętaj: milczenie!
Marysia zaśmiała się.
— I tak nie powiedziałabym nikomu. Wyśmieliby, nikt by nie uwierzył. A zresztą czy pan sądzi, panie Leszku, że ja mam komu zwierzać się?... Może jednemu stryjciowi Antoniemu...
— Temu znachorowi z młyna?... Nie, jemu też nic nie mów. Dobrze?
— Obiecuję święcie.
I Marysia obietnicy dotrzymała. Dotrzymała, chociaż jeszcze tego samego dnia wyjawienie prawdy mogło uwolnić ją od wielu przykrości.
Przykrości te zaczęły się od przyjścia do sklepu pani Szkopkowej. Kobiecina, z natury poczciwa, uległa widocznie nastrojowi, jaki opanował Radoliszki. Zastawszy w sklepie pana Leszka, demonstracyjnie usiadła za ladą dając do zrozumienia, że nie ruszy się stąd prędko. Gdy młody człowiek odjechał, zaczęła gniewnie:
— Upamiętania żadnego nie masz! Rozum się w tobie, dziewczyno, pomieszał! Takiej pociechy od ciebie się doczekałam za moją opiekę i za chleb!
— Boże drogi! — Marysia spojrzała na nią błagalnie. — A cóż ja pani złego zrobiłam?
— Co złego? — wybuchła pani Szkopkowa. — A to złego, że mnie całe miasteczko palcami zacznie wytykać, że pozwalam na takie rzeczy! Co złego?... A to, że w moim interesie takie sprawy się odbywają!...
— Ależ jakie sprawy?!
— Zgorszenie publiczne! Tak, zgorszenie! Hańba! Na to cię hodowałam? Na to o ciebie dbałam, żeby teraz przez ciebie na mnie psy wieszali?!... Czego ten paniczyk, ten donżuan, ten fircyk tu chce?...
Marysia milczała. Pani Szkopkowa zrobiła pauzę i odpowiedziała na własne pytanie:
— Ja ci powiem, czego on chce! Ja ci powiem! Na twoją cnotę on czatuje! Ot, co! Swoją kurtyzanę chce z ciebie zrobić! A ty, głupia, jeszcze do niego oczy przewracasz i podwabiasz tego ancymonka na własną zgubę, na własne pohańbienie! A wiesz, co cię czeka, jeżeli ulegniesz pokusie?... Nędzne życie i ciężka śmierć, a po śmierci wieczne potępienie!... Jak własnego rozumu jeszcze nie masz, to słuchaj mnie, starej! Co ty sobie myślisz, że ja ot tak sobie ozorem trzepię? Dla własnej przyjemności?... Niech psy taką przyjemność mają. Mnie serce się kraje, jakby kto nożem w nie dźgał. Przylatuje do mnie taka jędza Kropidłowska i już na mnie, że czy ja to oczu nie mam, czy ja nie widzę, że ten, jak go tam, motocykiel znowu pod sklepem stoi?... Że cóż to ja tak wydaję swoją wychowankę na rozpustę i obrazę boską?... To jej mówię: „Moja pani Kropidłowska kochana, nie pani, za przeproszeniem, zadajdany interes, co i jak! Ale jeżeli pani chcesz prawdę wiedzieć, to ciasto, widzisz pani, rośnie, przez makutrę, przez wierzch się przewala, a ja mam do sklepu lecieć?...” To ona mi na to: „Patrzaj pani, pani Szkopek szanowna, żeby ci ciasto nie przerosło, bo może ci tymczasem wychowanica przerośnie w wiadomym miejscu!...” To jak to posłyszałam, myślałam, że krew mnie zaleje! Że to przez ciebie! Że za moją życzliwość, za moje serce tak mi się wypłacasz... Że byle łachudra mi w oczy tobą świeci... Na stare lata...
Pani Szkopkowa rozrzewniła się i zachlipała. Marysia wzięła jej rękę i chciała pocałować, lecz kobiecina, widać, była nie na żarty zła, bo wyrwała rękę i zawołała:
— Tu przeprosiny nic nie pomogą!
— Proszę pani, a za cóż ja mam przepraszać? — odważyła się Marysia.
— Za... za co? — panią Szkopkową aż zatkało.
— No, tak. Ludzie, czy i taka pani Kropidłowska, w każdej rzeczy dopatrują się czegoś złego. A tu złego nic nie ma. Pani bardzo niesprawiedliwie osądza pana Czyńskiego. On żadnych takich zamiarów nie żywi. To jest bardzo szlachetny i bardzo uczciwy człowiek.
— Z kieszeni nikomu nie wyciągnie — gniewnie przerwała pani Szkopkowa — ale jak o dziewczynę chodzi, to każdy mężczyzna jednaka świnia.
— Właśnie że wcale nie. Inni może. Nie wiem, ale on nie taki.
— Mleko masz jeszcze pod nosem, ot co! A ja ci mówię: Wypraszaj panicza za drzwi, jeżeli ci dobre imię miłe. Dobre imię i moja opieka — dodała z naciskiem.
— Jakże ja mam go wypraszać? Mam mu powiedzieć, że nie życzę sobie, by on do sklepu przychodził?
— To właśnie.
— On wówczas ma prawo odpowiedzieć mi, że to nie mój sklep, że do sklepu każdy ma wstęp.
— Wstęp, ale nie miejsce na pogawędki.
— Chyba że mu powiem, że to pani sobie nie życzy.
— Możesz i tak mu powiedzieć.
— A co będzie, jeśli się obrazi? Jeśli państwo Czyńscy przestaną u nas kupować, tak jak przestali u Mosterdzieja?
Pani Szkopkowa zachmurzyła się. Tej okoliczności obawiała się sama i argument, chociaż niezbyt szczery, lecz w porę przez Marysię podsunięty, zrobił swoje.
— No — mruknęła. — Tak nie można. Ale co masz mi oczy mydlić. Już ty potrafisz pozbyć się go!
— Niech mnie pani nauczy jak — upierała się Marysia.
— Więc nauczę cię! — zamknęła dyskusję pani Szkopkowa, postanawiając w duchu udać się po radę do księdza proboszcza.
Tymczasem mijały dni, a nie minął żaden, by młody inżynier nie przyjechał bodaj na pół godzinki do Marysi. Jedno tylko, że siadywał w sklepie krócej niż dawniej, a krócej dlatego, iż mało teraz miał czasu. Ku zadowoleniu rodziców zabrał się do pracy w fabryce. Kolejno zapoznawał się z księgowością, z administracją, z produkcją, z wydobywaniem surowca i ze sprzedażą. Obliczał, robił notatki, od niechcenia w rozmowie z rodzicami rzucił kilka projektów reorganizacji, zupełnie trafnych i rozsądnych.
Ojciec chwalił go głośno, matka zaś milczała, co u niej było jeszcze wymowniejszą pochwałą. Pewnego popołudnia zapytała:
— Czy masz zamiar udzielić nam, Leszku, w prowadzeniu fabryki systematycznej i stałej pomocy?
—
Uwagi (0)