Golem - Gustav Meyrink (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖
Praga, przełom XIX i XX wieku. Podczas zwiedzania zamku królewskiego mężczyzna znajduje kapelusz i zabiera go, by zwrócić właścicielowi, Atanazemu Pernatowi, podpisanemu na metce. Kolejny poranek to już początek historii Pernata.
Mężczyznę, mieszkańca praskiego getta, odwiedza tajemniczy przybysz, staromodnie ubrany, o twarzy, której nie sposób zapamiętać. Daje mu do naprawienia Księgę Ibbur, którą Pernat zaczyna czytać. Wkrótce doświadcza wizji i zaczyna gubić poczucie własnej tożsamości…
Golem Gustava Meyrinka nawiązuje do żydowskiej legendy o golemie, czyli glinianej — ale możliwej do ożywienia — istocie ulepionej na kształt człowieka. Powieść wydana została w 1915 roku. To utwór często porównywany z Procesem Kafki, egzystencjalistyczny, mroczny i mistyczny.
- Autor: Gustav Meyrink
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Golem - Gustav Meyrink (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gustav Meyrink
Zrozumiałem naturalnie, że Charousek uplanował sobie jakąś komedię z tandeciarzem, choć nie mogłem zrozumieć, do jakiego to dąży celu; niewskazaną bądź jak bądź wydawało mi się rzeczą nieufnego Wassertruma trzymać w półmroku. Charousek odgadł oczywiście z mej miny, co myślę; szyderczo kiwnął głową — i w najbliższych słowach zapewne chciał mi powiedzieć, że dobrze zna swego człowieka — i wie, ile ten może wytrzymać.
— Tak jest! Pan — Aron — Wassertrum! Serce mi niemal pęka z żalu, że mu sam powiedzieć nie mogę, jak mu jestem nieskończenie wdzięczny — i błagam cię, mistrzu Pernath, nie zdradź mnie przed nim nigdy, że ja tu byłem i żem to panu opowiadał. — Wiem, że egoizm ludzki obudził w nim gorycz — i głęboką, nieuleczalną, lecz niestety prawowitą nieufność zasadził w jego piersi.
Jestem psychiatrą, ale moje poczucie mi powiada, że najlepiej będzie, jeżeli pan Wassertrum nigdy się nie dowie — nawet z moich ust — jak ja wysoko go oceniam. Byłoby to: wątpliwości zasiać w tym nieszczęśliwym sercu. A to niechaj będzie jak najdalej ode mnie. Lepiej niech mnie sądzi za niewdzięcznego.
Mistrzu Pernath! Ja sam jestem nieszczęśliwy i od dziecinnych lat żyję samotny i opuszczony na tym szerokim świecie. Nie znam nawet nazwiska mego ojca. I mateczki swej nigdy oko w oko nie widziałem. Zapewne umarła przedwcześnie — głos Charouska stał się dziwnie tajemniczy i przenikający — a była to, jak w przeczuciu sądzę, jedna z tych głęboko nastrojonych natur duchowych, które nigdy nie są w stanie wyrazić, jak nieskończenie zdolne są kochać, a do których też należy pan Aron Wassertrum.
Mam wydartą stronicę z dziennika swojej matki — stale noszę tę kartę przy sobie — a na niej czytam wyznania: ojca mojego, choć ten był podobno wielki brzydal, kochała ona, jak nigdy na ziemi nie kochała człowieka kobieta śmiertelna.
Zdaje się jednak, że nigdy mu tego nie powiedziała. Być może na tej samej zasadzie, dla której na przykład ja panu Wassertrum nie mogłem nigdy powiedzieć — choćby mi serce pękało z tego powodu — jaką wdzięczność dla niego czuję.
Ale jeszcze jedno widoczne jest z tej karty — o ile mogę rzecz odgadnąć, gdyż słowa są od śladu łez prawie nieczytelne: oto, że ojciec mój, kimkolwiek on jest — niechaj pamięć o nim zaginie w niebie i na ziemi! — ohydnie musiał postępować z moją matką.
Charousek nagle padł na kolana, aż podłoga jękła — i zakrzyczał głosem umyślnie tak osobliwym, żem nie wiedział już, czy dalej gra komedię, czy też dostał obłędu:
— Wszechmocny, którego imienia człowiek nie powinien wymawiać, tu na klęczkach leżę przed Tobą: przeklęty, przeklęty przeklęty niechaj będzie mój ojciec na całą wieczność!
To ostatnie słowo prawie rozgryzł na dwoje i przez sekundę przysłuchiwał mu się, rozwarłszy oczy szeroko.
Wtedy syknął jak szatan. Zdawało mi się, że w sąsiedztwie Wassertrum lekko zajęczał.
— Przebacz, mistrzu — rzekł po chwili Charousek głosem mimicznie zdławionym — przebacz, że mnie to opętało, ale jest to moja stała modlitwa, którą oby Wszechmocny prędzej czy później wysłuchał: niechaj mój ojciec — ktokolwiek nim jest — kiedyś zakończy żywot w najokropniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić.
Mimo woli chciałem coś odpowiedzieć, ale Charousek przerwał mi gwałtownie.
— Ale teraz, panie Pernath, przechodzę do prośby, którą panu chcę przedstawić. Pan Wassertrum posiadał wychowańca, którego kochał nad wyraz — był to podobno jego siostrzeniec. Mówią nawet, że to był jego syn, ale ja w to nie wierzę, bo przecież nosiłby przynamniej to samo nazwisko; w rzeczywistości nazywał się Wassory, doktor Teodor Wassory.
Łzy mi płyną z oczu, gdy go w duszy widzę przed sobą. Byłem mu z całej duszy oddany, jakby łączył mnie z nim bezpośredni związek miłości i pokrewieństwa.
Charousek łkał, jakby ze wzruszenia nie był w stanie dalej mówić.
— Ach, że ten szlachetny człowiek opuścić musiał nasz padół ziemski! — Ach, ach!
Jaka była tego przyczyna — nigdy nie mogłem się dowiedzieć — sam sobie zadał śmierć. I ja byłem śród tych, co zostali do pomocy wezwani — ach, za późno — za późno — za późno! I gdym samotny stał przy jego łożu śmiertelnym i gdym pocałunkami pokrywał jego zimną, bladą rękę, wtedy — czemuż nie mam tego wyznać, mistrzu Pernath? — wtedy popełniłem kradzież — wziąłem różę z piersi trupa i przywłaszczyłem sobie razem flaszeczkę, której zawartością nieszczęsny przyspieszył koniec swego kwitnącego życia.
Charousek wyciągnął flaszeczkę apteczną z kieszeni i mówił dalej:
— Obie rzeczy — składam — tu — na — pańskim stole: powiędłą różę i flaszeczkę; były mi one pamiątką po zaginionym przyjacielu.
Jakże często w godzinach wewnętrznego załamania, gdy osamotnione moje serce, przepełnione tęsknotą po mej umarłaj matce, pożądało śmierci, bawiłem się tym flakonem — i sprawiało mi to bolesną pociechę — czynić takie próby: dość mi było tylko płyn rozlać na chustkę i wdychać go — a bezboleśnie unosiłem się duchem na równinę, gdzie mój drogi, dobry Teodor odpoczywa po mękach naszej doliny łez.
A teraz proszę cię, szanowny mistrzu, i po to właśnie przyszedłem — weź pan obie te rzecy i wręcz je panu Wassertrumowi.
Niech pan powie, żeś to otrzymał od kogoś, co był bliski doktorowi Wassory’emu; imienia jego jednak przysiągłeś nigdy nie wymieniać, chyba przed kobietą. — Uwierzy — a rzecz ta będzie dla niego pamiątką, jak była dla mnie drogą pamiątką. Będzie to potajemny znak wdzięczności, jaki mu składam. Jestem ubogi; to wszystko, co posiadam — ale raduje mnie, gdy wiem, że teraz jedno i drugie będzie należało do niego — a przecie on nigdy się nie domyśli, że to dar ode mnie. Jest w tym dla mnie coś niewymownie słodkiego. A teraz bądź pan zdrów, szanowny mistrzu, i z góry tysiąc podziękowań racz przyjąć.
Mocno pochwycił mnie za rękę, nachylił się i szeptał coś tak po cichu, żem nic nie mógł wyrozumieć.
— Panie Charousek, proszę poczekać, odprowadzę pana kawałek — mówiłem mechanicznie, jakby powtarzając słowa, które wyczytałem z jego ust — i wyszedłem z nim na schody.
Na ciemnym przejściu schodów na pierwszym piętrze zatrzymaliśmy się — i chciałem się z Charouskiem pożegnać.
— Zaczynam się domyślać, jaki był cel pańskiej komedii. Pan — pan chciał, żeby Wassertrum się tą flaszką otruł.
Powiedziałem mu to w oczy.
— Oczywiście — rzekł Charousek najspokojniej.
— I pan sądzi, że ja do tego przyłożę swoją rękę.
— Wcale to niepotrzebne.
— Ale mówił pan, że ja muszę Wassertrumowi flaszkę oddać.
Charousek wstrząsnął głową.
— Gdy pan teraz wróci, to zobaczysz, że on ją natychmiast weźmie i schowa.
— Jak pan to może przypuszczać? — pytałem zdumiony. — Człowiek jak Wassertrum nigdy się nie zabije — zbyt tchórzliwy jest po temu386 — nigdy nie czyni nic pod gwałtownym impulsem.
— Nie zna pan wkradliwego zatrucia sugestii — przerwał poważnie Charousek. Gdybym mówił zwykłym, codziennym sposobem — nie wywarłbym żadnego wrażenia. Ale ja tu obliczyłem najmniejszy spadek tonu. Tylko obrzydliwy patos działa na takie psie nogi. Niech pan mi wierzy. Mógłbym panu najdokładniej odrysować wszystką387 grę jego twarzy przy każdym moim słowie. Żaden kicz, jak to mówią malarze, nie jest dość nikczemny, by nie wywołać łez aż do szpiku w okłamanej tłuszczy — takiemu trafia to do serca. Czy pan sądzi, że gdyby było inaczej, to od dawna nie zniszczono by ogniem i mieczem wszystkich teatrów? Z sentymentalizmu poznaje się kanalię! Tysiące biedaków może zdychać z głodu, a nikt dla tego płakać nie będzie, ale gdy jaki histrion388 na scenie, przebrany za chłopa łachmaniarza, wywraca oczy — wtedy, widzę, gromadą wyją jak psy podwórzowe. — Choćby papa Wassertrum do jutra może zapomniał, ile go jęków serdecznych kosztowały moje słowa: to jednak każde z nich znowu w nim odżyje, gdy godziny dojrzeją, w których on sam sobie wyda się niezmiernie godnym pożałowania. — W takich chwilach wielkiego Miserere389 dość najmniejszej pobudki — a najtchórzliwsze nawet łapsko sięgnie po truciznę. Byle tylko była pod ręką! Teodorek pewno by też nie chapnął tych kropelek, gdybym mu z wszelką wygodą nie podsunął flaszeczki.
— Charousek — jesteś straszliwy człowiek — Czyż nie czujesz żalu? — —
Szybko zamknął mi usta — i pociągnął mnie w niszę muru.
— Cicho. To on.
Chwiejnym krokiem — opierając się o ścianę — Wassertrum schodził po schodach — i przekołysał się koło nas.
Charousek potrząsnął mi ulotnie rękę — i wyślizgnął się za nim. — —
Gdym powrócił do pokoju, ujrzałem, że róża i flaszka zniknęły — a na ich miejscu leżał na stole złoty, pogięty zegarek tandeciarza.
Ośm390 dni musiałem czekać, zanim wydadzą mi pieniądze; taki jest termin wypowiedzenia: tak mi powiedziano w banku.
Trzeba sprowadzić dyrektora, gdyż bardzo mi spieszno i za godzinę chciałbym odjechać: użyłem takiego wyrażenia w odpowiedzi.
Nie ma on tu nic do rzeczy — i obyczajów banku żadną miarą zmienić nie może, a jakiś błazen w monoklu391, który wraz ze mną zjawił się przy okienku — zaśmiał się głośno z moich słów.
Ośm ponurych, strasznych dni czekać mam jeszcze na śmierć! Był to dla mnie okres czasu nieskończony.
Byłem tak przygnębiony, że straciłem świadomość, jak już długo, przed drzwiami jakiejś kawiarni, chodziłem w tę i w tamtą stronę.
W końcu wszedłem po prostu, aby się uwolnić od wstrętnego błazna w monoklu; ten poszedł z banku moim śladem i ciągle był w pobliżu mojej osoby, a gdym tylko się odwrócił, zaraz patrzył na ziemię, jakby zgubił coś na ulicy. —
Miał na sobie jasnopopielaty, kratkowany, za ciasny paltot i czarne, świecące jakby od tłuszczu spodnie, które mu wisiały na nogach jak worki. Na lewym trzewiku miał wystębnowaną392 jajowatą, sklepioną łatkę skórzaną, co wyglądało tak, jakby nosił pierścień na wielkim palcu u nogi. —
Zaledwiem usiadł — wszedł i on i umieścił się przy stoliku tuż obok. Sądziłem, że chce mnie „naciągnąć” na pieniądze i już szukałem portmonetki, gdy na jego nabrzmiałych, rzeźnickich palcach zauważyłem duży brylant.
Godziny całe siedziałem w kawiarni — i z wewnętrznego zdenerwowania sądziłem, że oszaleję — ale dokąd pójdę? — Do domu? Może włóczyć się po ulicach? Jedno zdawało mi się okropniejsze niż drugie.
Pełne zaduchu powietrze. Wieczny, bezmyślny huk bilardowych kul. Suche, nieustające mamrotanie jakiegoś tygrysa gazet w moim sąsiedztwie. Urzędnik z akcyzy o bocianich nogach, który na zmianę już to dłubał w nosie, już to żółtymi od cygaretek palcami gładził sobie brodę przed kieszonkowym lusterkiem. Aksamitne, brunatne kurtki zapoconych, obmierzłych393, klekocących Włochów, którzy siedzieli przy stole i kłótliwie grali w karty, od szwargotu394 przy swoich kozerach395 przechodząc do pięści, a przy tym nieustannie pluli na podłogę.
Cała ta ohyda krew mi z żył wysysała. Z wolna pociemniało i płaskostopy kelner o wiotkich kolanach zaczął drągiem sięgać ku świecznikom gazowym, aby się w końcu, głową kiwając, przekonać, że gaz się palić nie chce.
Ile razy odwracałem oczy, zawsze napotykałem zezowate, wilcze spojrzenie błazna w monoklu, który się każdym razem szybko ukrywał za gazetą, albo swą brudną brodę pogrążał w dawno wypitej filiżance kawy.
Sztywny, okrągły swój kapelusz nacisnął na głowę — tak, że mu uszy odstawały poziomo, ale najwidoczniej nie miał zamiaru przerwać tej zabawy. Nie mogłem tego dłużej wytrzymać. Zapłaciłem i wyszedłem. Gdym chciał za sobą zamknąć szklane drzwi, ktoś mi wyjął klamkę z ręki. — Odwróciłem się. Znów ten drab. Gniewnie chciałem skręcić na lewo w kierunku miasta żydowskiego, ale wnet ruszył on w moją stronę i przeszkodził mi w tym zamiarze.
— Ależ to nie do wytrzymania! — zawołałem.
— Wszystko podług prawa — rzekł mi krótko.
— Co to ma znaczyć?
Utkwił we mnie oko i rzekł:
— Jesteś Pernath?
— Chcesz powiedzieć: pan Pernath!
Zaśmiał się chytrze.
— Żaden pan! Idziesz ze mną.
— Czyś oszalał? Coś ty za jeden?
Nic mi nie odpowiedział, rozpiął palto i pokazał mi blaszanego orła, którego miał pod płaszczem, przybitego na piersiach.
Zrozumiałem: drab był z policji tajnej — i aresztował mnie.
— Powiedzże mi pan na miłość boską — o co chodzi?
— Wkrótce się dowiesz. Do departamentu — mówił grubiańsko. Dalej, marsz!
Powiedziałem mu, ża chciałbym wziąć dorożkę.
Ani myśleć!
Poszliśmy na policję.
Żandarm zaprowadził mnie przed jakieś drzwi.
Alojzy Oczin.
Radca policyjny
— przeczytałem na porcelanowej tabliczce.
— Możecie wejść — powiedział żandarm.
Dwa zasmolone, czarne biurka z wysoką na metr nasadą stały naprzeciw siebie. — Para wyświechtanych krzeseł między nimi. Portret cesarza na ścianie. — Szklana kula ze złotymi rybkami na oknie. — Poza tym w izbie nic więcej.
Bryłowate nogi i grube, filcowe trzewiki u dołu frędzlowatych, szarych spodni — za lewym stołem.
Posłyszałem jakieś chrzęsty. Ktoś mruknął parę słów po czesku — i wnet wydobyła się głowa pana radcy policyjnego z poza prawego stołu.
Był to mały człowieczek ze szpakowatą, ostrą bródką. Zanim zaczynał mówić, w szczególny sposób wyszczerzał zęby, jak ktoś, co spogląda w jarzące światło słoneczne.
Przy tym wychytrzał wzrok spoza okularów, co mu nadawało wyraz budzącej przestrach nikczemności.
— Nazywacie się Atanazy Pernath — spojrzał na ćwiartkę papieru, na którym nic nie było — i jesteście wycinaczem kamei396.
Natychmiast ożywił się człowiek o bryłowatych nogach przy drugim stole; odwrócił się na kręconej nodze swego krzesła — i słyszałem skrzypienie pióra.
Potwierdziłem: Pernath. Wycinacz kamei.
— No, więc trafiliśmy dobrze, pan — — — Pernath, właśnie Pernath. Właśnie — właśnie.
Pan radca policyjny był w stosunku do mnie niesłychanie uprzejmy, jak gdyby otrzymał ze świata najradośniejszą wiadomość, wyciągnął w moją stronę obie ręce — i w śmieszny sposób chciał sobie nadać minę dobrodusznego poczciwca.
— Zatem, panie Pernath, zechciej mi powiedzieć, co pan tak robi przez cały dzień?
— Sądzę, że to nie jest pańska sprawa, panie Oczin — odpowiedziałem zimno.
Zmrużył oczy, chwilę czekał i z błyskawiczną
Uwagi (0)