Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖
Dzięki Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu przenosimy się do starożytnego Rzymu za panowania rzymskich cesarzy Tyberiusza, Kaliguli, Klaudiusza i Nerona, do okresu prześladowania pierwszych chrześcijan.
Powieść ukazała się w odcinkach w „Gazecie Warszawskiej” w 1859 roku, a rok później została wydana w wersji papierowej. Jest jedną z dwóch powieści tego autora, których akcja rozgrywa się w starożytnym Rzymie. Drugą z nich jest Rzym za Nerona.W 1881 roku została przetłumaczona na język niemiecki, a w 1902 na język francuski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Capreä i Roma - Józef Ignacy Kraszewski (jak za darmo czytać książki na internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Z tą myślą pospieszył do jaskini, w któréj zastał Ulpa tylko samego, spokojnie naprawiającego sieci.
— Są oni tutaj? — zapytał go.
— Są głębiéj... czekają na ciebie.
— I Hypathos?
— Ten nie mógł przyjść jeszcze...
— Ulpie — rzekł żyd wstrzymując się chwilę — przyszła godzina... potrzeba odwagi... Wszak noce są ciemne, i przewieźć ich można?
Rybak podniósł głowę czarnemi włosy pokrytą, a straszliwa jego twarz, krwawemi poorana bliznami, w któréj tylko ciemne oczy błyskały, nie dozwoliła się domyśleć nawet, jakie się na niéj malowało uczucie.
— Winienem ci życie — odpowiedział — to ci je dam... Powiozę gdy każesz, dniem czy nocą, a jeśli potoniemy, lub nas gdzie na krzyże powbijają, nie będzie wina Ulpa, na wielkiego Herkulesa!
— Jakto? ty się obawiasz?
— Ja! niczego! — rzekł rybak — ostrzegam tylko co przypaść może... a popłynę, gdy zechcecie. Będzie co Fatum przeznaczy.
Helios wszedł w głąb groty, w któréj piérwszém wnętrzu ubogi tylko sprzęt rybaka się znajdował; sieci, oszczepy stare, trochę wiszących na sznurach owoców, kilka lamp glinianych, w głębi nieforemnych bóstw kilka.
Obawa prześladowania i zazdrosnych oczów ludzi, po za tą jaskinią utworzyła drugie schronienie, tajemniejsze, do którego rybak tylko przypuszczał swoich przyjaciół. Było to wyżłobienie w skale, nieco podniesione, ku któremu potrzeba się było wdrapać po kilku stopniach, osłonionych sterczącemi głazami, a potém przeciskać wnijściem ciasném i ciemném, nad którém zwieszone sieci stare domyślać się go nawet nie dozwalały. Uszedłszy kilka kroków, wązki ten przesmyk rozszerzał się nagle i ukazywała druga jaskinia, obszerniejsza od piérwszéj, lekko oświecona promykiem dnia, wciskającym się przez rozpadliny u góry, poroztwierane umyślnie...
Kilka pokoleń tych biednych ludzi powoli pracowało na to schronienie ukryte, bezpieczne i ciche: Ulp także składał tu co miał najlepszego, zdobił ją i rozszerzał, a w długie dnie burzliwe, gdy na morze puszczać się nie śmiał, siekł skałę, kształtując ją wedle myśli swojéj. Była to pieczara zaciszna i piękna; oswoiwszy oczy z mrokiem, który w niéj panował, nie podobna było nie podziwić się widokowi, który przedstawiała.
Ściany jéj, czerwone po większéj części, wyścielały mchy i blade rośliny, tęskniące po słońcu, bluszcze zwieszone wieńcami od jednego złomu kamienia na drugi, czepiające się szczelin porosty, długiemi sploty opadające z góry, i krzewy, gałęźmi rozpostartemi zdające się szukać gdzieby się oparły.
Dzikie wyłomy i najeżone szczerby sklepienia, piękniejszemi jeszcze były dla oka przy ogładzonych niżéj prostopadłych ścianach, w których poprzednicy Ulpa kształtne wyciosali wnęki. Do koła były w kamieniu kute ławy i łoża, a przed niemi gdzie niegdzie pozostawiane bryły kamienia zastępowały stoły i ołtarze. Niektórych wierzchy pracowita ręka wygładziła jak marmur kosztowny.
Przy nagich tych ścianach trocha ozdób wydawały się wspaniałością wielką; pochodziły one z różnych czasów i źródeł. Nie jedną morze wyrzuciło na brzeg pusty, inne zdobył dziad i ojciec przybrany, kupili rybacy w porcie Retiny lub wymieniali w okrętach, które stawały z towarem w Puteolach i Baii.
W zagłębieniach kamiennych groty były małe bronzowe posążki i kamienne bóstw wizerunki, niewytwornéj rzeźby, ale z dobrych naśladowane wzorów, kilka lamp pięknych kształtów, kandelabr stary, trójnóg ofiarny i greckie naczynia z malowaniami dawnemi, pootłukane i drobne...
Podłoga chłodna téj groty okryta była matą, z roślin morskich uplecioną, łoża powyściełane takiemiż węzgłowiami, które szczątki opon i farbowanych żaglów przyodziewały ubogo.
Ale największą zwracał uwagę ołtarz bóstw domowych, geniuszów miejsca tego, ustawiony w głębi i widocznie bieglejszego robotnika wykonany ręką.
Sięgał on dawnych czasów, a Ulp miał to od ojca, że chroniący się na wyspie Grek jakiś wyciosał go dla dziada, płacąc za gościnę swą pracą. On to wyrobił niszę, jakby frontonem świątyńki pokrytą, wspartą na cztérech słupkach, całą wysadzaną morskiemi muszlami, kawałkami marmurów i kamieni, a zrobioną tak misternie, żeby się jéj żadna willa patrycyuszowska nie powstydziła. W téj stał na podstawie posążek gliniany morskiego bóstwa, a przed niém ołtarzyk mały, na którym splecione widać było dwa węże. U stóp jego maleńki wodotrysk bił po cichu, podsycany wodą z cysterny w skałach ukrytéj, od któréj czysty i chłodny strumień wiodły gliniane rury, przeprowadzone w kamieniu. Maleńka sadzawka, nakształt inpluvium, pełna była złocistych rybek, igrających w pośród kamyków i roślin wodnych... Największą jednak ozdobą téj części groty były gałęzie koralów, któremi sam Ulp misternie przyodział wgłębione Bóstwa schronienie; z nich on uplatał wieńce opiekunowi jaskini, a największemi złomami opasał postawę posągu, jakby z krwawego krzaku wyrastającą do góry.
Gra promieni światła, przeciskających się przez szczeliny sklepienia i oświecających części groty, całéj w półcieniach i mroku, dodawała jéj wdzięku jeszcze. Błyski słoneczne czepiały się gałęzi bluszczów i skrajów skał ostrych, drżały w wodzie maleńkiéj sadzawki, przez którą ciekawa rybka przedzierała się srébrnym migocąc grzbietem, lub pasem złocistego pyłu przerzynały wnętrza ciemne.
Juda i Rachel od kilku dni już siedzieli ukryci u Ulpa w gościnie, rzadko kiedy ośmielając się nawet do piérwszéj wynijść groty, bo się lękali wyszpiegowania przez straże i łodzie Tyberyusza, nieustannie krążące u brzegów, często przybijające nawet przed Ulpa pieczarę.
Niewolnicy pana zatrzymywali się u rybaka dla spoczynku, wpraszali w chłodny kątek jego schronienia, lub milczeniem znękani, wyzywali go do rozmów próżniaczych.
Dopiero gdy wioślarze spali gdzieś daleko, a łodzie ich puste kołysały się u brzegów na sznurach do lądu przykute, Ulp, obejrzawszy okolicę, dawał znać gościom swoim, że wynijść mogli z kryjówki. I wszyscy wówczas wychodzili nad morze, świeższém odetchnąć powietrzem, wonią fali i zapachem daleko rozkwitłych gajów.
Helios zastał ich w drugiéj grocie i nim nadszedł Hypathos, pośpieszył powtórzyć słowa Thrasylla, z przestrachem niezmiernym.
— Potrzeba uciekać — rzekł stanowczo — życie ważyć by się wyrwać ztąd, gdy i tak grozi mu co chwila jedno skinienie Cezara. Z piérwszéj nocy ciemnéj musicie korzystać.
Juda pobladł załamując ręce, młoda niewiasta krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się na posłanie twarzą, nadzwyczajny przestrach okazując o Rubena.
— Potrzeba go zatrzymać gdy przyjdzie! — zawołała z gorączkowym niepokojem — ukryć, schować... Wszak tu go znaleźć niemogą? Wszak Ulp nas nie zdradzi! Miałożby zginąć marnie to dziecię biedne! Nie, my go obroniemy. Juda na to nie pozwoli... Bóg dopuścić nie może... ty, ojcze, znajdziesz ratunek!
I piękne swe oczy, łez pełne, zwracała to na męża, to na Heliosa, błagając jednego i drugiego z kolei, z więcéj niż braterskiém uczuciem.
— Wy nie możecie dozwolić by się taka zbrodnia spełniła! — wołała coraz żywiéj — macie mądrość starą, modlitwa wasza więcéj może u Boga Izraela znaczy, niżeli prośba Judy i moja... Módlcie się, Bóg może uczynić cud dla was... Wyzwólcie go! ratujcie! lub gińmy razem wszyscy!
Helios dumał smutny.
— Cicho kobiéto — rzekł z uczuciem jakiémś przykrém, widząc gwałtowniéj coraz objawiające się to przywiązanie niewiasty, które w podejrzeniu miéć zaczynał — zostaw mężom myśléć o śmierci i życiu, a bądź jeno gotowa piérwsze lub drugie podzielić.
Zgromiona umilkła biédna Rachela, ale niepokój jéj wydawała pierś podnosząca się westchnieniami i łzy milczące, które się lały po twarzy jak marmur bladéj i pięknéj. Drobnemi rączęty ocierała je powoli, z trwogą poglądając na starca i czekając rychło-li pokaże się Hypathos, który zwykł był pod wieczór przybywać.
Wezwano tymczasem do narady Ulpa, który nie wiele mówił, ale ważył wszystko. Łódź na jutrzejszą noc mogła być gotowa, jeżeliby nie było burzy. Nieszczęściem, aby się z wyspy niepostrzeżonym wyśliznąć, musiano pragnąć ciemności, a téj prawie zawsze na morzu towarzyszyły wicher i wzdęte wód bałwany. Łódź powinna się była puścić bezwładna, z prądem morza, cieśniną ku Neapolis i wyspom, potém dopiéro z pełni, siłą wioseł zwrócić do Surretyńskich brzegów, co we troje przedłużało drogę. A wszystko to potrzeba było dopełnić w ciemnościach, nie czekając świtu, aby strażnik ukrytych za cyplem Minerwy nie dostrzegł zbiegów, na których ściganie wysłanoby łodzie Cezara.
Trudności były wielkie, ale kosztem ich okupić się miało życie.
Tymczasem wieczór powoli spuszczał się nad ziemię i wyspa mnóstwem zapalonych po willach ogni błysnęła, Capri jaśniało na gór wierzchołku, drogi nawet sznurami lamp rysowały się po dolinach i wyniosłościach.
Hypathos nie przybywał.
Noc nadeszła czarna i próżno go oczekiwano.
Już myślano, że go Cezar wstrzymać lub zamknąć rozkazał, i Helios chodził z załamanemi rękami, zbierając się powrócić do willi, aby zasięgnąć o nim wieści, z obawą, by ofiara tego dnia spełnioną nie została — gdy chód lekki dał się słyszeć i lice Racheli zarumieniło się jak jabłko granatu na widok chłopięcia, jéj wzroku naprzód szukającego w ciemnościach...
Przybiegł, jakby na przekor ich obawie, z weselszą twarzą niż kiedy, z jaśniejszém okiem i usty.
Starzec wprzód jeszcze nakazał, aby mu o niebezpieczeństwie nie wspomniano, nie chcąc go straszyć daremnie, i sam piérwszy zbliżył się ku niemu z ojcowską czułością. Hypathos ucałował kraj jego szaty, rozweselony i wdzięczny.
— Bóg Abrahamów niech będzie z tobą! — rzekł stary — zkąd przychodzisz? dla czegoś się spóźnił? Co Cezar robi?
— Pisze swe wiersze greckie — odparł wesoło Hypathos — odprawił mnie na dziś, włożywszy ten wieniec z koszyska (werbeny) na głowę... i pozwolił swobody... Twarz jego dziś rozweselona i jasna... Priscus nagotował mu w willi Julii biesiadę, do któréj nikogo nie przypuszczano, prócz tych, co w niéj uczestniczyć mają... Nawet Macron pozostał przy Naewii... czemu nie rad Cajus podobno.
I uśmiechnął się chłopak zwracając ku Judzie, a Rachel poruszona weselem ofiary, co nie widziała zbliżającéj się śmierci, schwyciła go za rękę mimowolnie i wlepiła weń oczy łez jeszcze pełne.
— Wszak już do nich nie wrócisz? zawołała żywo... — jutro uciekamy ztąd wszyscy...
— Cicho niewiasto! — zgromił ją Helios po raz drugi — czekaj coć powiemy i słuchaj co każą. Na co ci mieszać się do spraw męzkich? zwiń szaty swe, stul usta i czekaj!
— Cóż to mówicie? — zapytał Hypathos zdziwiony i niespokojny.
— Że jutro ucieczka ztąd postanowiona — rzekł Helios. — Ja nie mam się czego śpieszyć, nie mogę uciekać, wy musicie. Ulp swą łodzią przewieźć was obiecuje, podzielę z wami co mam, a Bóg nie opuści biédnych.
Hypathos, któremu zawsze brakło męztwa, strwożył się i pobladł słysząc te słowa, zwiastujące mu nadchodzące niebezpieczeństwo, które mniemał dalekiém jeszcze.
— Tak prędko? — spytał cicho — jutro, ale będzież to ocalenie czy zguba?
— Bóg jeden wie! — przerwał starzec — potrzeba umieć umrzeć, kto chce żyć umieć. Juda i Rachel nie mogą tu dłużéj pozostać; ty zginiesz wśród pogan, do których serce przyrasta... wielki jest czas uciekać.
— Ale sprzyjaż pora ucieczce? — spytał Hypathos nieśmiało.
— Nic nie stoi na zawadzie; jutro o godzinie nocnéj, czółno gotowém będzie, musicie wypłynąć...
Ruben zamyślił się głęboko, strach go ogarniał, lecz nic odpowiedzieć nie śmiał... Morze, śmierć, nędza, stawały przed oczyma rozpieszczonego dziecięcia, ohyda położenia, męczarnie codzienne pieszczot obrzydłego starca, wstręt do pogan, przywiązanie do Racheli pociągało w drugą stronę... i nic nie rzekł milczący.
— Do jutra zostaniesz z nami? — spytał Helios.
— Muszę powrócić dziś jeszcze — odparł Hypathos — inaczéj wzbudziłbym podejrzenie... gdyby izdebkę moją znaleźli pustą, Priscus rozesłałby ludzi...
— Lecz czy jutro przyjść będziesz mógł? — spytał Juda.
— Choćby uciec! — rzekł Ruben.
— Tak! uciec, wydrzeć się gwałtem! nieprawdaż? — przerwała Rachel — jutro, koniecznie jutro!
Ruben spojrzał w jéj oczy łez pełne.
— Jutro! — rzekł stanowczo — czekajcie na mnie... będę!
— Moje modlitwy doprowadzą was do brzegu!! — szepnął Helios...
I Hypathos śpiesznie biegnąc, znikł w ciemnościach na skałach, a oczy Racheli długo goniły jego śladami.
Ulp spał już na swych sieciach w piérwszéj grocie, gdy Helios rozstał się z Judą po długiéj naradzie, i do miasteczka powrócił.
Nazajutrz wielkie czyniono przygotowania do ofiary Bogu-Słońcu; Priscus wybierał najurodziwszych młodzieńców, wynoszono znaki i posągi: gotowano tron ze lwami i strój parsyjski dla Cezara arcykapłana-ofiarnika.
Tylko ofiara dotąd wyznaczoną nie była. Spytany przez Macrona o nią Tyberyusz, odrzekł tajemniczo, że ją miał przygotowaną.
Różnie się domyślano coby to oznaczać miało. Uroczystość, wedle obyczaju, o samym wschodzie słońca odbyć się musiała; Cezar po uczcie przygotowywał się i oczyszczał do niéj, rozprawiając z Thrasyllem o tajemniczych obrzędach Persów i ich symboliczném znaczeniu. Dzień poprzedzający upłynął w ciekawém oczekiwaniu; nocą dopiéro kazał Tyberyusz przywołać Hypathosa i posadził go na łożu swém, głaszcząc i bawiąc się jakby z psem domowym.
Wielu już przeczuwało, że ta czułość kryć cóś w sobie złowrogiego musiała, ale nikt jeszcze nie odgadł tajemnéj myśli Cezara. Chcąc uciec do jaskini Ulpa, napróżno Hypathos udawał chorobę i skarżył się na znużenie. Tyberyusz, pod pozorem czułości krokiem mu od siebie odejść nie dozwolił.
— Życie — rzekł doń smętnie — krótkie jest i zmienne, każda jego chwila droga... zostań dziécię i leż przy mnie...
Przerażony tym rozkazem Hypathos, który wiedział, że tam nań tęskno oczekiwano, drżał i płakał, ale łzy, na które z jakiémś podejrzliwém okrucieństwem, bojąc się być odgadniony, poglądał Tyberyusz, nic nie pomogły. Posądził go tylko o przebiegłość i wyczytanie swéj myśli Cezar — i przeraził się.
— To dziecko miałożby wiedzieć co myślę? — rzekł w duchu — dla czegoż te łzy, choroba, ten niepokój, którego nie okazywał nigdy?
Nadaremnie czekał Hypathos by starzec usnął... Cezar czuwał, zasypiał się i budził, a straże miały rozkaz nie wypuszczać z willi chłopięcia. Musiał nieszczęśliwy z niepokojem w duszy siąść w progu, nie mogąc dać znać swoim o sobie.
A bolał straszliwie, bo się lękał, aby go o brak duszy i męztwa nie posądzili, a cierpienie szarpało nim gwałtownie, jak człowiekiem, co potrzebuje krzyknąć,
Uwagi (0)