Darmowe ebooki » Powieść » Dziurdziowie - Eliza Orzeszkowa (internetowa czytelnia książek txt) 📖

Czytasz książkę online - «Dziurdziowie - Eliza Orzeszkowa (internetowa czytelnia książek txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25
Idź do strony:
śmiechem; Maksym Budrak, niedbale niby na córkę patrząc, radośnie oczyma błyskał. Mimowoli pewno dwaj sąsiedzi na siebie spojrzeli, porozumieli się wzrokiem i kiwnęli do siebie głowami.

— Kab tylko wola bozka była... — wymówił Piotr.

— Czemu niéma być woli bozkiéj? — odpowiedział Budrak.

Budrakowa, która pomiędzy gospodyniami pod ścianą siedziała i wprzódy już wychyliła była czarkę wódki, łzawiła się i zroczuleniem do sąsiadek mówiła:

— Już ja tego Klemensa, jak Boga kocham, na równi z synami rodzonieńkiemi lubię...

W téj właśnie chwili weszli do karczmy Jakób Szyszko i Szymon Dziurdzia. Nikt na nich uwagi żadnéj nie zwrócił. Już z saméj odzieży, którą na sobie mieli, poznać było można, że w gromadce ludzkiéj, śród któréj żyli, najpośledniejsze zajmowali miejsce. Kożuchy ich były stare, bez kołnierzów, aż lśniące od brudu i zniszczenia, obuwie podarte i od wielu snadź już lat, do zimowych tylko wycieczek w mrozy i śniegi używane, czapki nawet spłaszczone i z podartém w strzępy baraniém oszyciem. A cóż dopiéro postawy ich i twarze! Stary Jakób trzymał się wprawdzie prosto i zawsze uroczystą jakby przybierał postawę, ale nizki był, chudy, a małemi błyszczącemi oczyma patrzący na świat z pod brwi jakoś, przebiegle i razem nieufnie, z przebiegłym, nieszczerym uśmiechem na starych, zwiędłych ustach. Co do Szymona, tego krok ociężały był i jakby nieśmiały, cera wyżółkła, oczy zaczerwienione i wiecznie mokre, a na całéj twarzy miał wyraz zbiédzenia, gdy był trzeźwym, a zuchwałéj przekory, gdy tylko wódka zaszumiała mu w głowie. Teraz trochę tylko był podpiłym, więc, nikogo nie zaczepiając, chyłkiem prawie i nieśmiało przeszedł karczemną izbę i wraz z Jakóbem wszedł przez wązkie drzwiczki do drugiéj, daleko mniejszéj izby, będącéj mieszkaniem arendarza i jego rodziny. Tam słychać było, jak głośno i zapalczywie rozmawiali obaj z żydem, wzajem sobie przerywając, popychając się łokciami i co chwila zrywając się do kłótni z gospodarzem miejsca tego, który, głośno i zapalczywie także u obydwóch, szczególniéj jednak u Szymona, dopominał się o pieniężne swe należności. Nie przeszkodziło mu to dać im po parę czarek wódki. Szymon, swoje wychyliwszy, płakać zaczął i na gorzką dolę swoję i swoich dziatek wyrzekać, potém jeszcze o jednę czarkę na arendarza zawołał, a gdy ten dać jéj na kredyt już nie chciał, głośno i okropnie przeklinając go, nad plecami i przed twarzą ściśniętemi pięściami mu groził. Żyd ustąpił i dał mu jeszcze wódki, pilnie czarkę każdą krédą na drzwiach zapisując. Szymon wypił, mokre jego oczy rozweseliły się i błysnęły, czapkę aż po oczy na głowę nasunął i zamaszystym, choć razem i niepewnym krokiem z karczmy wyszedł. Przed karczmą, pod gwieździstém niebem stanął i, coś do siebie mrucząc, namyślać się zdawał. Z wielkiém wytężeniem oczu patrzał w stronę, w któréj zdaleka szarzało samotne w polu domowstwo kowala i nagle puścił się ścieżką, pod ścianami stodół ku niemu wiodącą. Szedł, to prędko i raźnie, to znowu powoli i ze spuszczoną głową, ciągle do siebie coś niezrozumiałego mrucząc. Parę razy zatoczył się i rękoma opierał o płoty ogrodów, przed kuźnią stanął i namyślał się znowu. Zjęła go trwoga jakaś, bo rękę do czoła i piersi podniósł. Przeżegnał się i jeszcze kilkanaście kroków postąpił. Gdyby był trzeźwym, z połowy drogi wrócił-by niezawodnie, albo-by i całkiem w tamtą stronę nie szedł, ale wódka dodawała mu odwagi a ujmowała rozmysłu. Rękę na klamce drzwi położył i, raz jeszcze przeżegnawszy się, do chaty kowala wszedł. Kowala w domu nie było; Aksena w ten długi wieczór zimowy, ciepłem pieca rozgrzana, usnęła na swym sienniku. Nad siwą jéj głową sterczała prząśnica ze złotawą kądzielą, tylko co upuszczone wrzeciono na szorstkiéj nitce zwisało z pieca, pod ramionami jéj nakształt skrzydeł roztwartemi, skurczone, jak zziębłe ptaszyny, spały dwie małe, rumiane prawnuczki. Izba napełniona była półzmrokiem i ciszą, palący się w piecu ogień krzesał błędne światełka w szybach okien, na których mróz wyrzeźbił sploty kryształowych i lśniących liści. Przed ogniem, na stołku siedząc, Pietrusia doglądała gotującéj się strawy i zarazem odzież rodziny naprawiała. U stóp jéj leżało kilka dziecięcych koszulek: na kolanach trzymała sukienny spencer męża, zszywając i przymocowując zdobiące go taśmy zielone. Kilka ubiegłych miesięcy zmieniło nieco wyraz jéj twarzy, wązkiemu czołu odebrało jego dawną jasną pogodę, a w zarys ust wlało cichy lecz rzewny smutek. Świeżą jednak była jak wprzódy, i jak wprzódy z rumieńców jéj twarzy i kształtów kibici, biły młodość i siła. W twardém suknie grubą igłę zatapiając i wysoko podnosząc rękę z długą nitką, półgłosem, na przewlekłą nótę śpiewała chłopską, posępną balladę:

Matka syna z cicha nauczaje:  
«Czemu ty synku żonki nie karajesz?...» 
«Oj maju, maju nahajku małuju.  
I budu karaci żonku maładuju.» 
Z wieczora kamora krykom zazwiniała, A z połnoczy pościel hromko hawaryła,  
A świtajuczy Hanulka nie żyła...  
 

Tu śpiewaczka umilkła na chwilę, igłę nawlekła, w ogień szaremi oczyma popatrzała i, znowu nad szyciem schylona, daléj przewlekłą nutę zawiodła:

„Oj maci, maci padnica u chacie,  
Poradzi ciepier hdzie żonku chawaci?” 
„Zawiezi Hanulu u czystoje pole,  
Skażut ludzie szto Hanula pszenicu pole,  
A sam skaczi na torh do Janowa...” 
W Janowie braty Hanuli pochadzajuć 
I u swagra siestry swajéj pytajuć:  
„Hdzie Hanulu siestru naszu podzieu?” 
Pryjechau do domu, „Sługi najmilejsze,  
Padajcie konie mnie najworoniejsze,  
Pajedu ja do Hanuli w pole,  
Podajcie mnie skrypku hromku,  
Zahraju ja swaju dolu horku...  
Bodaj ty matko...  
 

Z przeciągłém skrzypnięciem otworzyły się drzwi izby, Pietrusia śpiew swój przerwała i, głowę odwróciwszy, zobaczyła wchodzącego Szymona. Znała go dobrze i nie zdziwiła się, że tu przyszedł. Może z interesem do męża jéj przyszedł. Uprzejmie skinęła głową.

— Dobry wieczór, Szymonie. Jak się macie?

Nie odpowiedział nic, tylko, uczyniwszy kilka chwiejnych kroków, wprost przed nią stanął i z otworzonemi ustami wpatrywać się w nią zaczął. W bladych jego oczach tak mieszały się z sobą wyrazy ciekawości i trwogi, dzikiego pożądania i pijanego rozczulenia, że wyglądał z tém trochę strasznie i trochę téż śmiesznie. Z otwartych ust jego, w samę twarz kobiety zionęła woń wódki. Ręce w rękawy kożucha wsunął i z pomieszaniem trwożliwości i zuchwalstwa zaczął:

— Pietrusia, ja do ciebie z prośbą...

— A czego chcecie? — zapytała.

— Kab ty mnie hroszy pożyczyła... Do mirowego dziś na sądy chodził... Długi, każe, zapłacić trzeba... Ziemię sprzedadzą, każe... Nie sprzedadzą, mówię, bo nie wykupiona, od rządu znaczy nie wykupiona. A on, długi popłacić, każe... ja do starszny...

Tak prawił przez długie minut kilka, po wiele razy jedno i to same powtarzając, ona słuchała go cierpliwie, szyciem swém zajęta, nakoniec podniosła głowę i zapytała:

— To i cóż ja tobie, Szymonku, poradzić mogę?

— Hroszy pożycz, — przystępując bliżéj, powtórzył chłop.

— Niéma, dalibóg niéma, a zkąd u mnie hrosze mogłyby być. Wszyscy wiedzą, że do mężowskiéj chaty w jednéj spódnicy, taj w podartym kaftanie przyszłam... i on nie ma, pobożę się, że nie ma. Dostatek w chacie, chwała Bogu, jest, ale hroszy niéma... My jeszcze młode oboje... kiedyż nam było hrosze zbierać?

— Kłamiesz! — zawarczał chłop, — hroszy ty majesz pod dostatkiem, tyle majesz, ile ich twoja dusza zażąda.

I burkliwy ton na proszący zmieniając, dodał:

— Pożycz, Pietrusia, zlituj się, pożycz... co tobie szkodzi? jak ty pryjacielu swemu powiesz, żeby tobie więcéj przyniósł, to zaraz i przyniesie...

Oczy kobiety ze zdumieniem utkwiły w twarzy chłopa, którą wódka i wzruszenie, zabarwiać zaczęły ceglastym rumieńcem.

— Czy ty sfiksowałsia? (zwaryował) — przemówiła... — Jakiż to mój przyjaciel taki, coby mnie hrosze według żądania nosił?

Szymon do czoła rękę podniósł, jakby przeżegnać się zamierzał, zarazem, głosem zniżonym od trwogi, z głupowatą miną wymówił:

— A czort-że? ha? albo to on tobie hroszy nie nosi, ha?

Na te słowa, kobieta jak oparzona ze stołka się zerwała, oczy jéj otworzyły się szeroko, ręce giestem obronnym przed siebie wyciągnęła.

— Co ty wygadujesz? — krzyknęła — człowieku, upamiętaj się i Boga w sercu miéj...

— A taki nosi... — przystępując bliżéj jeszcze i oczu z niéj nie spuszczając, nalegał chłop. Ona śpiesznie i bardzo głośno mówiła.

— Ja w kościele ochrzczona! Mnie codzień na noc krzyżem świętym żegnali! ja grzechem śmiertelnym nijakim duszy swojéj nie zgubiła.

— A taki nosi! — tuż przed nią już stojąc, powtórzył chłop, — ja sam dziś widział, jak on, ognisty taki, przez komin do twojéj chaty wlatywał...

Tym razem, szeroko otwartych oczach kobiety, błysnęło przerażenie.

— Kłamiesz! — krzyknęła i czuć było, że pragnęła namiętnie, aby zaprzeczył zaraz temu, co powiedział. — Kłamiesz! powiedz, że skłamał!

— Dalibóg, widział...

Pięścią uderzył się w piersi i znowu zaczął:

— Pożycz, Pietrusia, zmiłuj się, pożycz... Już ja i na czortowskie hrosze zgadzam się, byle z téj gorzkiéj biedy wyléźć... daj choć czortowskich... — Następował na nią, popychał ją sobą ku ścianie, ziejącą wonią wódki, twarz swą, do saméj twarzy jéj przysuwał.

— Ja do ciebie, jak do matki... Pietrusia, choć ty wiedźma, ale ja do ciebie jak do matki... ratuj... niech już i na mnie ten wielki grzech spadnie... podzielim się z tobą i hroszami i grzechem... Ja do ciebie jak do matki i opiekunki... choć ty wiedźma, ale ja do ciebie jak do téj opiekunki...

Gniew, przestrach, wstręt do pijanego tego człoka, który nałogiem swym żonę i dzieci w nędzy pogrążał, a nad jéj dachem latających dyabłów spostrzegał, ogarnęły Pietrusię i obudziły w niéj całą niepospolitą jéj siłę. Z iskrzącemi się oczyma, nogą w podłogę uderzyła i krzyknęła: — Won! — zarazem chłopa za kożuch pochwyciła i, drzwi otworzywszy, do ciemnéj sieni go wypchnęła. Nie było to rzeczą zbyt trudną. Chłop bardzo słabo trzymał się na nogach. W ciemnéj sieni zatoczył się aż do drzwi podwórzowych i ztamtąd jeszcze zawołał:

— Nie dasz? taki nie dasz hroszy?

Ale żona kowala na żelazną zasuwkę drzwi sieni zamknęła. Chłop pod zamarzłe okno podszedł i tam to wykrzykiwał, to mruczał:

— Ja do ciebie... wiedźmo ty... jak do matki... daj hroszy... zlitujsia... choć i czortowskich daj... Nie dasz? taki nie dasz? Pietrusia! słyszysz? Mirowy każe, długi popłacić trzeba... ja do starszyny... Starszyna każe, ziemi nie sprzedam, ale gospodarstwo sprzedam... w jednych koszulach zostaniecie... oj, horkaja dola moja i dziatek moich. Pietrusia słyszysz? daj hroszy... co tobie szkodzi? Przyjaciel twój nanosi tobie znów, wiele żądasz... Nie dasz? taki nie dasz? No to poczekajże, dam ja tobie, zgubiona dusza twoja... niewierna... nieprzyjacielu bozkiemu zaprzedana... popamiętasz!

Poszedł ścieżką ku karczmie i wsi, a idąc zwolna i chwiejnie, pięście ściskał, w powietrzu niemi miotał i wciąż z wykrzykami gniewnemi, to z posępném mruczeniem do siebie, mówił:

— Nie dała! taki nie dała! zgubiona dusza jéj... Panu Bogu niewierna... nieprzyjacielu bozkiemu zaprzedana... dam ja jéj... popamięta...

Od paru już miesięcy, Pietrusia do wsi nie chodziła. Strach ją przejmował, gdy myślała o spotkaniu się z ludźmi i babka parę razy powtórzyła jéj zlecenie, aby cicheńka była, jak rybka na dnie wody. Jednak, w tydzień przeszło po owych szczególnych odwiedzinach Szymona, wypadła jéj potrzeba konieczna do Łobudów pójść. Szło o talki, które dla Łobudowéj uprzędła Aksena, a które koniecznie odnieść wypadało, aby dłuższém ich zatrzymywaniem wyrzutów, lub i posądzeń nie ściągnąć. O zmroku, gdy kowal pracował, w kuźni Pietrusia do babki rzekła:

— Pójdę, babulo, dziś już koniecznie do Łobudów, pójdę.

Stara przemilczała chwilę, jakby jéj to postanowienie wnuczki do smaku nie przypadało, potém jednak odrzekła:

— Idź, kiedy już trzeba... tylko tam ludziom nie nasuwaj się na oczy... za gumnami przejdź.

— Za gumnami przejdę — powtórzyła Pietrusia.

Siermiężkę i trzewiki włożyła, chustkę na głowę zawiązała i poszła. Aksena z dziećmi na piecu pozostawszy, w zupełnéj prawie ciemności bajkę o smoku opowiadać zaczęła. Była to bajka długa i straszna, po któréj nastąpiła inna, tak śmieszna, że dwoje starszych aż zachodziło się od śmiechu i najmniejsza, Helenka, śmiała się także, choć jeszcze dobrze zrozumiéć jéj nie mogła. Malutki Adamek zaskwierczał w kołysce, Aksena Stasiukowi rozkazała, aby z pieca zlazł i brata kołysał, dziecko zsunęło się z pieca, wgramoliło się na tapczan, przy którym stała kołyska i wkrótce po ciemnéj izbie, miarowy tentent biegunów, zawtórował chropowatemu głosowi baby, opowiadającéj trzecią już bajkę. Wtém, pod oknami i w sieniach dał się słyszéć tentent szybko biegnących stóp, drzwi otworzyły się z trzaskiem i otwartemi snadź pozostały, bo do izby wionął strumień mroźnego powietrza, zarazem, śród ciemności rozległ się krzyk głuchy, rozpaczą czy trwogą zdławiony.

— Jezu! ratujcie! ja nieszczęśliwa! biją już! kijami biją! Boże mój miłosierny.

Był to głos Pietrusi, która widać całém ciałem osunęła się na podłogę, bo pośrodku izby coś mocno stuknęło. Jednocześnie Aksena, która na kilka sekund oniemiała, trzęsącym się głosem przemówiła. — A tobież co, Pietrusia? a tobież co? Niech Pan Bóg zmiłuje się nad nami! co tobie?

Krzykiem i stukiem przestraszona, trzyletnia Helenka wrzasnęła płaczem, ciszéj nieco zawtórował jéj Adamek. Przez wrzaskliwy płacz dzieci przebił się głos ślepéj baby, donośny, nakazujący.

— Nie fiksujsia, (nie waryuj) Pietrusia. Światło zapal. Dzieci po ciemku płaczą.

Ciężko, że zdławionemi jękami kobieta podniosła się z ziemi, a gdy

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Dziurdziowie - Eliza Orzeszkowa (internetowa czytelnia książek txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz