Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖
Szkocja za czasów wojen napoleońskich. Krótko po ukończeniu szkoły przez Jacka Caldera do jego domu rodzinnego przybywa kuzynka, piękna Edie, której ojciec (stryj Jacka) niedawno zmarł.
Ta zadziwiająco piękna młoda dama, wykształcona, bogata, o nienagannych manierach szybko podbija serce kuzyna oraz jego przyjaciela. Wkrótce jeden z nich zostaje wybrany, zaś drugi odrzucony. Jednak przezwyciężywszy zazdrość, młodzieńcy wciąż się przyjaźnią. Pewnego dnia ratują od śmierci z wycieńczenia rozbitka, zamożnego, tajemniczego cudzoziemca. Niebawem okaże się, że jego obecność wprowadzi zarówno miłosny ferment, jak i wojenne obawy…
Artur Conan Doyle to szkocki pisarz tworzący w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Znany przede wszystkim jako autor cyklu przygód Sherlocka Holmesa. Groźny cień to jego powieść z 1892 roku.
- Autor: Arthur Conan Doyle
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Groźny cień - Arthur Conan Doyle (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Arthur Conan Doyle
Niektórzy nie skąpili widać przed odjazdem strzemiennego6, bo jechali butnie, z okrutną7 fantazją.
Nie zapomnę nigdy jednego, który przemknął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapamiętale wywijając ogromną zardzewiałą szablą, lśniącą w świetle księżyca, niby zielono-niebieska, krwawymi plamami poznaczona smuga.
A wszyscy wołali, mijając, że sygnał z North Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się prawdopodobnie od strony edynburskiego zamku.
Potem śmignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kurierzy, wysłani do stolicy Szkocji, wśród nich dojrzałem spokojną twarz syna pewnego szlachcica, za nim jechał master Playton, podszeryf i jeszcze kilku innych w podobnej godności.
Pomiędzy tymi „innymi” wyróżniał się przystojny, tęgi mężczyzna, siedzący na pięknym, dereszowatym rumaku. Przejeżdżał tuż koło muru i zatrzymał się przed naszą furtką, pytając o dokładną drogę.
— Jestem najmocniej przekonany, że to fałszywy alarm — odezwał się nagle pełnym przekonania tonem. — Spokojnie mogłem zostać w domu, ale kiedym już ruszył, nie widzę nic lepszego, jak spożycie śniadania przy pułku.
Spiął ostrogami konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących wzgórz.
— Znam tego człowieka — szepnął student, ruchem głowy wskazując oddalającego się jeźdźca — to pewien prawnik z Edynburga8, układa wspaniałe wiersze. Nazywa się Wattie Scott9.
Wprawdzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło, kiedy imię jego stało się rozgłośne w całej Szkocji.
I nieraz potem wspominaliśmy pięknego jeźdźca, który pytał nas o drogę podczas tej straszliwej nocy.
Nad rankiem przecież ochłonęliśmy trochę na duchu.
Było pochmurno, łąki i pola przesnuła mgła szara i gęsta, czyniło się dojmujące zimno.
Matka wróciła do domu, chcąc zagrzać nam trochę herbaty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka, wioząca doktora Horscrofta z Ayton i jego syna, Jima.
Doktor nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego brązowego płaszcza, twarz miał gniewną i mocno nasępioną i opowiedział na wstępie, że Jim, ujrzawszy sygnały, jeden z pierwszych popędził do Berwick, zabierając ze sobą nowiuteńką dubeltówkę ojca.
Biedny pan Horscroft całą noc strawił na szukaniu syna i teraz prowadził go w charakterze buntującego się co chwila więźnia — błyszcząca lufa fuzji wychylała się ponętnie spod siedzenia bryczki...
Mina Jima, piętnastoletniego wyrostka, dla którego miałem z dawna wielkie uwielbienie, gniewniejsza jeszcze była niźli surowa twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliwie wydęta dolna warga i ręce, niedbale wetknięte w kieszenie, zdawały się trochę wyzywać, trochę urągać władzy rodzicielskiej...
— A wszystko kłamstwo — dodał na zakończenie zirytowany eskulap10. — Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci na próżno tylko zalegli Bogu ducha winne drogi!
Jim nie mógł już tego najwidoczniej słuchać i wydał jakiś głos nieludzki, za co oberwał od ojca przyzwoitego szturchańca.
Uderzenie miało przynajmniej ten skutek, że chłopak zwiesił głowę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na wszystko.
Mój ojciec kiwnął tymczasem w zamyśleniu ręką, trochę jakby z żalem, gdyż lubił niezmiernie Jima, a potem wróciliśmy do domu, żartując z małego wodza, głównie jednak mrugając zawzięcie oczami, które kleiły się same, teraz, kiedyśmy już wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.
A przecież każdy z nas uczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej doświadczyłem potem raz jeszcze, dwa najwyżej w życiu.
Tutaj zarzuci mi ktoś może, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przedsięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pamięć, a przy tym bardzo mało wprawy, trudno niezmiernie jedną myśl choćby z mózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojawiło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.
Zresztą teraz, kiedy myślę nad tym wszystkim głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane powyżej zdarzenie nie jest tak bardzo obce tym, które opowiem tu wkrótce, gdyż Jim Horscroft miał w skutku owego zajścia tak gwałtowną rozmowę z zapalczywym ojcem, że go niezwłocznie wyprawiono do kolegium w Berwick, a ponieważ mój znowu ojciec od dawna już nosił się z projektem umieszczenia tam mnie także, skorzystał teraz z przypadkowej, pomyślnej okoliczności i wysłał mnie z nim razem.
Zanim jednak wspomnę tu cokolwiek o tej szkole, muszę powrócić do punktu, od którego powinien byłem11 zacząć i oznajmić, kim właściwie jestem, bo mogłoby się zdarzyć, że te własnoręcznie pisane kartki znajdą się nagle wśród ludzi, zamieszkujących z dala od naszego „brzegu” i którzy na przykład, nigdy nie słyszeli o rodzinie Calderów z West Inch.
West Inch, prawda jak nazwa brzmi arystokratycznie? A jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzwyklejszy.
Spory szmat ziemi, stanowiącej wprawdzie doskonałe pastwisko dla owiec, po którym przecież większą część roku wiatr wyprawia niczym niewstrzymane harce zimny, pełen złowrogich świstów, wiatr północny.
Ciągnie się długim pasem wzdłuż wybrzeża i krawędzi szeroko omywają zielone, słone fale.
Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek może wydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z masłem w święta, zamiast mało pożywnej melasy.
Mniej więcej w pośrodku owego spłachcia ziemi wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym, dużym gankiem.
Na kamiennym progu widnieje grubo i nieudolnie wykuta data roku 1703.
Dom ten od stu lat przeszło należy do naszej rodziny, która, pomimo ubóstwa, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i nie byle jakim wpływem, gdyż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć może ubogi dzierżawca niż nowo przybyły, bogatszy, ale nieużyty szlachcic, posiadacz znacznych choćby ziemi.
A domek w West Inch szczyci się przy tym szczególną własnością.
Kiedyś mianowicie, kiedyś, inżynierowie i inni jeszcze kompetentni orzekli, że linia łącząca i rozdzielająca zarazem dwa kraje, biegnie z całą dokładnością przez środek naszego mieszkania, w ten sposób, iż najwspanialszy z pokoi sypialnych przecina niejako na dwoje, na dwie połowy: angielską i szkocką.
Przy tym łóżeczko moje z dawien dawna dumne było tym szczegółem, że „głowy” kierowały się ku północnej, „nogi” ku południowej granicy.
Przyjaciele moi utrzymują, że gdyby przypadek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnym, zarost miałbym może jaśniejszy i nie tak czerwony, umysł zaś lotniejszy, nie tyle „uroczysty”.
Na obronę swoją to tylko powiedzieć mogę, iż raz jeden w życiu, kiedy moja ruda, szkocka głowa nie nasuwała mi żadnego sposobu wywinięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, wypróbowane nogi Anglika przyszły mi z pomocą i lotem wichru uniosły daleko.
Za to w szkole nieszczęśliwa owa własność stawała się powodem nieskończonych z kolegami zatargów i źródłem niezliczonych przezwisk — jedni ochrzcili mnie przydomkiem „Grogu z wodą”, dla innych byłem „Wielką Brytanią” inni jeszcze nadawali mi miano „Unii Jacka”.
Najgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pomiędzy małymi Szkotami i Anglikami zachodziła jakaś walna bitwa! Bo pierwsi zasypywali mnie gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuwały moje uszy.
A potem zarządzano krótkie „zawieszenia” broni i obydwa obozy wybuchały przeciągłym, głośnym śmiechem, jakby osoba moja doprawdy przedstawiała coś niezwykle zabawnego.
Toteż w początkach pobytu w szkole w Berwick czułem się ogromnie nieszczęśliwy.
Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, młodszym — Adams, nie umiałem jednak się przywiązać do żadnego.
Z natury nieśmiały, małomówny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pomiędzy kolegami, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów, od zawarcia przyjaźni z którymkolwiek z towarzyszy.
A Berwick od West Inch dzieliło mil dziewięć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli jechało się gościńcem.
Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów zalegających między mną i matką!
Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tym ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.
W końcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej12 ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.
Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że — w ostatniej chwili — dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kolegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu — co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanym i przyjemnym.
A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy — najzupełniej niechcący — koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
Oto jak rzecz się miała.
Pewnego wieczora Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mnie tak mocno i obdarzył takim mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.
Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mnie w West Inch, a co najmniej gdzieś blisko domu.
Wprawdzie sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.
Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie, i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!
Stąd ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i spod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle’a.
Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.
Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i ówdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.
Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.
U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.
Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem — jedna chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.
A raz znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.
Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzieląca mnie od domu ojców.
Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.
U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu — ku mnie.
Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mnie ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.
Po chwili księżyc oblał ją martwym, zielonawym światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mnie nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie niby firanką.
Potem gwałtownym ruchem twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.
Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.
Usiadł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.
Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przy tym szkaradnie.
Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.
Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycji, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć — trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą — po chwili — dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem, w linię cienia, rzucanego przez gmachy kolegium.
I nagle, tuż pod mymi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadającego na ziemię.
— Zrobione — szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem — właź teraz, a prędko!
— Ależ otwór jest najeżony odłamkami szkła potrzaskanego — broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.
— Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! — zasyczał ze złością — albo...
Nie mogłem dojrzeć, co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.
— Idę, już idę — bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.
Nie słuchałem dłużej, bo nagle — zakręciło mi się w głowie...
Pięta zsunęła się z gałęzi...
Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów13 spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.
Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić, kiedy pośliznęła mi się noga i przypadek rozstrzygnął trudną kwestię.
Człowiek ów schylał się właśnie i wyciągając długą szyję, pomagał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szyja staje się tak zwaną pacierzową kością14.
Wydał tylko rodzaj urywanego, świszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głęboko ryjąc ziemię.
Towarzysz jego dał susa w bok i w mgnieniu oka zniknął poza murem.
Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrzeszczeć wniebogłosy, usiłując jednocześnie rozcierać prawą swoją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakby ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.
Nic
Uwagi (0)