Gobseck - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki txt) 📖
Pani de Grandlieu ma problem — jej córka, Kamilla, jest związana z Ernestem de Restaudem, synem kobiety niedbającej o majątek i rozwiązłej.
Ernest jest jednak bogaty, na co zwraca uwagę adwokat Derville, przyjaciel, któremu zwierza się de Grandlieu. Uważa, że stabilność finansowa jest najważniejsza i opowiada kobiecie historię z własnego życia. Udało mu się zostać adwokatem tylko dzięki pożyczce od Gobsecka, holenderskiego Żyda, lichwiarza.
Balzak przedstawia opowieść w opowieści, jedną ze swoich charakterystycznych strategii. Opisuje system zawiłości finansowych Francji oraz porusza problem społeczny związanych z lichwą i pozycją lichwiarzy.
Gobseck należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gobseck - Honoré de Balzac (życzenia dla biblioteki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
Oto wszystko, co zeń wycisnęła śmierć jego jedynej i wyłącznej spadkobierczyni, wnuczki jego rodzonej siostry. Dowiedziałem się z rozprawy, że istotnie piękna Holenderka nazywała się Sara Van Gobseck. Kiedy go spytałem, jakim sposobem siostrzenica nosiła jego nazwisko, odpowiedział z uśmiechem:
— W naszej rodzinie kobiety nigdy nie wychodziły za mąż.
Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widzieć żadnej osoby z czterech żeńskich generacji swoich krewnych. Nienawidził spadkobierców i nie wyobrażał sobie, aby jego majątek mógł kiedykolwiek należeć do kogo innego, nawet po jego śmierci. Miał dziesięć lat, kiedy matka wsadziła go jako chłopca okrętowego na okręt płynący do kolonii w Indiach, gdzie przeżył dwadzieścia lat. Toteż zmarszczki na jego pożółkłym czole zachowały tajemnice straszliwych wypadków, nagłych lęków, niespodzianych przygód, romantycznych przepraw, frenetycznych radości: wycierpiany głód, zdeptaną miłość, majątek zagrożony, stracony, znów odzyskany, życie wiele razy w niebezpieczeństwie, ocalone może dzięki owej decyzji, której srogość znajduje wymówkę w pośpiechu i konieczności. Znał niegdyś admirała Simeuse, pana de Lally, pana de Kergarouët, pana d’Estaing, sędziego Suffrena, pana de Portenduère, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba. Ów Sabaudczyk, który służył Madhadży-Sindjach, królowi Delhy i tak bardzo przyczynił się do potęgi Mahrattów, robił z nim interesy. Miewał stosunki z Wiktorem Hughes i wielu sławnymi korsarzami, bo długo przebywał na wyspie św. Tomasza. Tylu rzeczy się chwytał, aby zrobić majątek, że próbował odkryć złoto tego tak sławnego dzikiego plemienia w okolicy Buenos Aires. Nie był wreszcie obcy żadnemu z wypadków wojny o niepodległość Ameryki. Ale kiedy mówił o Indiach lub o Ameryce, co mu się nie zdarzało z nikim, a bardzo rzadko ze mną, robił wrażenie, jakby popełniał niedyskrecję, jakby żałował tego. Jeżeli ludzkość i współżycie ludzi są religią, jego można by uważać za ateusza. Mimo że postanowiłem go przeniknąć, muszę wyznać ze wstydem, że do ostatniej chwili serce jego zostało nieprzeniknione. Zapytywałem niekiedy sam siebie, do jakiej płci on należy. Jeżeli wszyscy lichwiarze są do niego podobni, sądzę, że wszyscy są rodzaju nijakiego. Czy został wierny wyznaniu matki i uważał chrześcijan za swój łup? Czy został katolikiem, mahometaninem, bramanem lub lutrem? Nigdy niczego się nie dowiedziałem o jego przekonaniach. Zdawał się raczej obojętnym niż niedowiarkiem.
Pewnego wieczoru wszedłem do tego człowieka, który stał się złotem i którego przez żart lub szyderstwo ofiary jego, zwane przezeń klientami, nazywały papą Gobseckiem. Siedział na fotelu nieruchomy jak posąg, z oczyma utkwionymi w okapie kominka, jakby tam odczytywał swoje rachunki. Dymiąca lampa, o podstawie niegdyś zielonej, rzucała blask, który nie tylko nie barwił jego twarzy, ale uwydatniał jej bladość. Popatrzał na mnie w milczeniu i wskazał krzesło, które na mnie czekało.
„O czym ten człowiek myśli? — mówiłem sobie. — Alboż on wie, czy istnieje Bóg, uczucie, kobiety, szczęście?”
Żałowałem go tak, jakbym żałował chorego. Ale rozumiałem też, że jeżeli posiada w banku miliony, może posiadać myślą ziemię, którą przebiegł, zgłębił, zważył, oszacował, wyssał.
— Dzień dobry, ojcze Gobseck — rzekłem.
Obrócił ku mnie głowę, grube czarne brwi zbliżyły się lekko; ten charakterystyczny gest odpowiadał u niego najweselszemu uśmiechowi południowca.
— Jest pan tak ponury, jak w dniu, gdy panu oznajmiono o bankructwie owego księgarza, którego zręczność pan tak podziwiał, mimo że padłeś jej ofiarą.
— Ofiarą? — rzekł zdziwiony.
— Wszak aby zyskać ugodę, spłacił pana wierzytelność wekslami podpisanymi przez firmę w bankructwie, kiedy zaś podniósł się znowu, skorzystał z redukcji przyznanej w ugodzie?
— Sprytny był — odparł — ale ja go później dostałem.
— Ma pan zatem jakie weksle do protestu? Mamy dziś trzydziestego, o ile mi się zdaje.
Pierwszy to raz mówiłem z nim o pieniądzach. Podniósł na mnie drwiące oczy, po czym swoim cichym głosem, którego tony podobne były do dźwięków, jakie dobywa z fletu niezręczny uczeń, rzekł:
— Bawię się.
— Więc pan się bawi czasami?
— Czy sądzisz, że poetami są tylko ci, co pisują wiersze? — spytał, wzruszając ramionami i spoglądając na mnie z politowaniem.
„Poezja w tej głowie!” — pomyślałem, bo jeszcze nie znałem jego życia.
— Jakież istnienie mogłoby się równać z moim? — ciągnął i oko jego ożywiło się. — Jesteś młody, myślisz swoją krwią, w głowniach na kominku widzisz twarze kobiece; ja w moich widzę tylko węgle. Wierzysz we wszystko, a ja nie wierzę w nic. Zachowaj swoje złudzenia, jeżeli możesz. Zrobię ci bilans życia. Czy będziesz podróżował, czy też będziesz siedział przy kominku przy spódnicy żony, zawsze przychodzi wiek, w którym życie jest już tylko nałogiem uprawianym w pewnym wybranym kole. Szczęście polega wówczas na użytkowaniu naszych talentów w zastosowaniu do realności. Poza tymi dwoma pewnikami wszystko jest fałszem. Moje zasady zmieniały się jak zasady ludzi, musiałem je zmieniać wedle szerokości geograficznej. To, co Europa podziwia, Azja karze. To, co jest występkiem w Paryżu, staje się koniecznością, skoro się przebędzie Azory. Nic nie ma tu stałego, są jedynie obyczaje, które się zmieniają zależnie od klimatu. Dla kogoś, kto z konieczności wciskał się we wszystkie formy społeczne, zasady i moralność są tylko słowem bez treści. Zostaje w nas jedyne szczere uczucie, jakie nam dała natura: instynkt samozachowawczy. W waszych europejskich społeczeństwach instynkt ten nazywa się interesem osobistym. Gdybyś żył tyle co ja, wiedziałbyś, że istnieje tylko jedna rzecz materialna, której wartość jest dość pewna, aby się nią człowiek zaprzątał. Ta rzecz... to złoto. Złoto przedstawia wszystkie siły ludzkie. Podróżowałem, widziałem, że wszędzie są góry i wszędzie doliny: doliny nudzą, góry męczą; miejsce nie znaczy tedy nic. Co się tyczy obyczajów, człowiek jest wszędzie taki sam: wszędzie istnieje walka między ubogim a bogatym, wszędzie jest nieunikniona; lepiej tedy być wyzyskującym niż wyzyskiwanym. Wszędzie istnieją ludzie muskularni, którzy pracują, i limfatyczni, którzy się trapią. Wszędzie rozkosze są te same, bo wszędzie zmysły się wyczerpują i przeżywa je tylko jedno uczucie, próżność! Próżność to zawsze ja. Próżność da się zaspokoić jedynie strumieniem złota. Nasze zachcenia wymagają czasu, środków fizycznych lub starań! Otóż złoto zawiera wszystko w zalążku, a daje wszystko w rzeczywistości. Jedynie wariaci lub chorzy mogą znajdować szczęście w tym, aby tasować karty co wieczór dla przekonania się, czy wygrają kilka groszy. Jedynie głupcy mogą obracać swój czas na dowiadywaniu się, co się dzieje, czy ta a ta pani położyła się na kanapie sama lub w towarzystwie, czy ma więcej krwi niż limfy, więcej temperamentu niż cnoty. Jedynie naiwni mogą się uważać za ludzi użytecznych swoim bliźnim, zajmując się wytyczaniem zasad politycznych, aby rządzić wypadkami zawsze nieprzewidzianymi. Jedynie dudki mogą paplać o aktorach i powtarzać ich koncepty; odbywać codziennie, tylko na większej przestrzeni, przechadzkę zwierzęcia w swojej klatce; ubierać się dla drugich, jeść dla drugich, chełpić się koniem lub powozem, które sąsiad może mieć dopiero w trzy dni po nich. Czyż to nie jest życie waszych paryżan streszczone w paru zdaniach? Spójrzmyż na życie z bardziej wysoka niż oni. Szczęście polega albo na silnych wzruszeniach, w których spala się życie, albo też na periodycznych zatrudnieniach, które zeń czynią regularnie funkcjonującą angielską mechanikę. Ponad tymi rodzajami szczęścia istnieje ciekawość, rzekomo szlachetna, poznania tajemnic natury albo też niejakiego naśladowania jej objawów. Czyż to nie jest, w dwóch słowach, Sztuka lub Wiedza, namiętność lub spokój? Otóż wszystkie namiętności ludzkie spotęgowane grą waszych społecznych interesów defilują przede mną żyjącym w spokoju. Waszą ciekawość naukową, tę walkę, w której człowiek zawsze jest pobity, zastępuję przenikaniem wszystkich owych sprężyn, które poruszają ludzkością. Jednym słowem, posiadam świat bez zmęczenia, a świat nie ma nade mną najmniejszej władzy. Posłuchaj pan — dodał — w jaki sposób spędziłem poranek, a zrozumiesz moje rozkosze.
Wstał, zasunął rygiel, zaciągnął starą portierę, chrzęszcząc kółkami na drucie, i wrócił na swoje miejsce.
— Dziś rano — rzekł — miałem do podjęcia tylko dwa weksle, resztę wetknąłem w wilię5 klientom jako gotówkę. Czysty zysk! Bo przy eskoncie odciągam kurs, jakiego wymaga odebranie pieniędzy, ściągając dwa franki na urojoną dorożkę. Czyżby nie było śmieszne, aby klient zmuszał mnie do przebycia Paryża dla sześciu franków eskontu, mnie, który nie podlegam nikomu, który płacę tylko siedem franków podatku! Pierwszy weksel na tysiąc franków puszczony przez młodego człowieka, ślicznego chłopca w haftowanych kamizelkach, z lornetką, kabrioletem, angielskim konikiem, etc., podpisany był przez jedną z najpiękniejszych kobiet w Paryżu, żonę bogatego właściciela, hrabiego. Czemu ta hrabina podpisała weksel, żaden z punktu prawnego, ale doskonały w praktyce, bo te biedne kobietki tak lękają się skandalu związanego z protestem, że raczej oddałyby same siebie w zapłatę, niżby miały nie zapłacić? Chciałem poznać sekretny walor tego wekslu. Głupota, nierozwaga, miłość czy miłosierdzie? Drugi weksel na takąż sumę, z podpisem Fanny Malvaut, przedstawił mi wpół zrujnowany handlarz płótna. Nikt mający jakikolwiek kredyt w banku, nie przyjdzie do mojej nory, gdzie pierwszy krok uczyniony od drzwi do biurka zdradza rozpacz, wiszące nad głową bankructwo, a zwłaszcza kolejną odmowę wszystkich bankierów. Toteż widuję jedynie szczute jelenie gonione przez sforę wierzycieli. Hrabina mieszkała przy ulicy du Helder, Fanny przy ulicy Montmartre. Ileż robiłem przypuszczeń, wychodząc z domu dziś rano! Jeśli te dwie kobiety nie są wypłacalne, przyjmą mnie z większym szacunkiem niż rodzonego ojca. Ile komedii zagra mi ta hrabina za swoich tysiąc franków! Przybierze wyraz pieszczotliwy, będzie do mnie mówiła tym głosikiem, którego słodycze przeznaczone są dla wystawcy weksla, będzie mnie obsypywała jedwabnymi słówkami, będzie błagała może, a ja...
Tu starzec rzucił na mnie swoje martwe spojrzenie.
— A ja niewzruszony! — podjął. — Stoję tam jak mściciel, zjawiam się jak wyrzut sumienia. Ale porzućmy domysły. Przybywam.
— Pani hrabina jeszcze śpi — mówi pokojówka.
— Kiedy ją będzie można widzieć?
— W południe.
— Pani hrabina chora?
— Nie, proszę pana, ale wróciła z balu o trzeciej rano.
— Nazywam się Gobseck, proszę jej powiedzieć moje nazwisko, będę tu w południe.
I odchodzę, znacząc mą obecność na dywanie zaścielającym schody. Lubię walać błotem dywany bogaczy, nie przez dokuczliwość, ale aby im dać uczuć szpon konieczności.
Zaszedłszy na ulicę Montmartre, do skromnego domu, otwieram starą bramę i widzę ciasny dziedzińczyk, gdzie słońce nie zagląda nigdy. Izdebka odźwiernego ciemna, szyba podobna do rękawa zbyt długo noszonego szlafroka, tłusta, ciemna, poszczerbiona.
— Panna Fanny Malvaut?
— Wyszła, ale jeżeli pan przychodzi z wekslem, są pieniądze.
— Wrócę później — mówię.
Skoro odźwierny miał pieniądze, chciałem poznać młodą dziewczynę; wyobraziłem sobie, że musi być ładna. Spędzam ranek na oglądaniu rycin wystawionych na bulwarze, po czym w południe przebywam salon poprzedzający sypialnię hrabiny.
— Pani dzwoniła na mnie w tej chwili — mówi panna służąca — wątpię, aby ją można było widzieć.
— Zaczekam — mówię, siadając w fotelu.
Otwierają się żaluzje, panna służąca wbiega i mówi.
— Pani prosi.
Ze słodyczy jej głosu odgadłem, że pani nie ma pieniędzy na weksel. Jakże piękna była kobieta, którą wówczas ujrzałem! Zarzuciła w pośpiechu na nagie ramiona kaszmirowy szal, który tak szczelnie otulał jej kształty, że można było odczytać ich nagość. Peniuar przybrany riuszkami białymi jak śnieg świadczył, że pani musi wydawać rocznie około dwóch tysięcy na pranie. Czarne włosy wymykały się w grubych puklach spod chusteczki niedbale zawiązanej sposobem kreolek. Rozrzucone łóżko świadczyło o niespokojnym śnie. Malarz zapłaciłby chętnie, aby móc być przez kilka chwil świadkiem tej sceny. Pod rozkosznie upiętymi draperiami poduszka rzucona na niebieską jedwabną kołdrę, której koronki rysowały się wyraźnie na tym błękitnym tle, zachowała wpół zatarty odcisk kształtów, pobudzający wyobraźnię. Na szerokiej skórze niedźwiedziej, zasłanej u stóp lwów rzeźbionych w mahoniu łóżka błyszczały białe atłasowe pantofelki porzucone niedbale przez osobę zmęczoną balem. Na krześle pognieciona suknia włóczyła się rękawem po ziemi. Pończochy, które zdmuchnąłby najlżejszy przeciąg, leżały skręcone pod fotelem. Białe podwiązki spływały z kozetki. Kosztowny, na wpół rozwinięty wachlarz lśnił się na kominku. Szuflady komody były otwarte. Kwiaty, diamenty, rękawiczki, bukiet, pasek, leżały porozrzucane. Czułem w powietrzu mdłą woń perfum. Wszystko tchnęło tam zbytkiem i nieładem, pięknością bez harmonii. Ale już przyczajona pod spodem nędza wysuwała głowę i pokazywała ostre zęby jej lub jej kochankowi. Zmęczona twarz hrabiny podobna była do tego pokoju zasłanego szczątkami zabawy. Te rozrzucone szmatki budziły we mnie politowanie; skupione razem przywiodły kogoś wczoraj do szaleństwa. Te ślady miłości porażonej wyrzutem, ten obraz marnotrawstwa, zbytku i szumu zdradzały tantalowe wysiłki dla schwycenia umykających uciech. Lekkie różowe plamki na twarzy młodej kobiety świadczyły o delikatności cery, ale rysy były jakby nabrzmiałe, a ciemna obwódka pod oczami zdawała się silniej zarysowana niż zwykle. Ale natura jej była dość silna, aby te ślady wybryków nie kaziły jej piękności. Oczy jej błyszczały. Podobna do owych Herodiad stworzonych pędzlem Leonarda da Vinci (handlowałem niegdyś obrazami), wspaniała była życiem i siłą. Nic nie było wątłego w jej kształtach ani rysach: budziła miłość i zdawała się silniejsza od miłości. Podobała mi się. Od dawna już moje serce nie zabiło. Byłem tedy już zapłacony! Dałbym tysiąc franków za wrażenie, które by mi przypomniało moją młodość.
— Proszę pana — rzekła, podając mi krzesło — czy pan będzie łaskaw zaczekać?
— Aż do jutra południa, proszę pani — odparłem, chowając weksel, który jej przedstawiłem — mam prawo zaprotestować dopiero o tej godzinie.
Przy
Uwagi (0)