Darmowe ebooki » Powieść » Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 79
Idź do strony:
Eryk uważa, że pani Makbet powinna być blondynką.

— Nie! — wykrzyknie Monika — chcecie mi zmienić upierzenie? To straszne! Jak ja będę wyglądać w jasnej peruce?

— Cudownie! — uspokoi ją Otocki, wciąż jak igła busoli, owej przewodniczki zbłąkanych, ustawiony właściwie. — Nic się nie martw, nowe perspektywy otworzą się przed tobą, jak się zmienisz w blon­dynkę.

Lecz Monika nazbyt jest sobą, aby tak łatwo zaakceptować zmia­nę kolorytu.

— Nie, to koszmarne! Eryk, nie możesz mi tego zrobić, napra­wdę uważasz, że to konieczne?

— Bardzo wskazane — odpowie grzecznie Wanert. — To wynika po prostu z tego, jak ja widzę postać Lady Makbet.

Chyba jednak Stefan Raszewski uzna za wskazane zaznaczyć, że jest.

— Mam nadzieję, panie Wanert, że na tekście szekspirowskim nie zamierza pan dokonać równie ryzykownych zabiegów, jak na wło­sach naszej utalentowanej artystki?

Otocki:

— Mogę was zapewnić, towarzyszu Raszewski...

Lecz Wanert mu przerwie:

— Reżyserowanie zawsze jest pewnego rodzaju zabiegiem.

Raszewski:

— Słusznie, zależy tylko, czemu, względnie komu, podobny za­bieg służy. W ostatnich latach dokonywano u nas na tekstach Szek­spira i nie tylko Szekspira różnych zabiegów, niektóre były nawet bardzo efektowne, a ich wymowa ideowa i polityczna budziła poważ­ne zastrzeżenia. Wszelkie próby tak zwanej aktualizacji Szekspira, próby odczytywania problemów historycznie odległych, jakby doty­czyły naszej współczesności i naszych konfliktów są obiektywnie błędne, niezgodne z właściwym, naukowym rozpoznaniem rzeczywistoś­ci, a wykorzystywane bywają przede wszystkim przez naszych wrogów.

— Niestety, tak jest — westchnie Otocki.

— Oczywiście, rozwoju twórczości nie można pobudzać przy po­mocy rozkazu, twórczość nie toleruje podejścia formalno-biuro­kratycznego, drobiazgowej kurateli i reglamentacji. Owocny roz­wój nauki, literatury i sztuki wymaga występowania różnych szkół i kierunków, różnych stylów i rodzajów współzawodniczących mię­dzy sobą, ale jednocześnie złączonych jednością ideową i świato­poglądową.

— No, dobrze! — powie Monika, nagle w naiwne dziewczątko przeobrażona. — Ja jestem tylko aktorką i nie znam się na polity­ce, ale, powiedzcie, tylko, błagam, poważnie, czy dla jedności ideowej i światopoglądowej konieczne jest, żebym grała Lady Makbet z utlenionymi włosami? Dlaczego się śmiejecie? Okropni jesteście! Gdyby o coś podobnego spytał Konrad, to byście cmo­kali z zachwytu, jaki on jest intelektualista, natychmiast chwy­tający istotę każdego problemu, nowoczesny, już sama nie wiem co. A jak pytam ja, to myślicie, że jestem idiotka i śmiejecie się.

Chyba jednak w tym momencie Owocki, korzystając ze swoich ojcowskich niejako uprawnień, jako starszy pan oraz dyrektor, obejmie Monikę i ojcowski pocałunek złoży na jej czole.

— Cudowna jesteś, Moniczko!

Monika nadąsana, jak mała dziewczynka:

— Czy ten pocałunek ma oznaczać przyznanie się do winy?

Otocki:

— Więcej, podziw i zachwyt.

I do Raszewskiego:

— Mogę was, towarzyszu Raszewski, zapewnić całym moim doś­wiadczeniem teatralnym, że pani Monika Panek w roli jasnowłosej Lady Makbet będzie jedną z największych rewelacji artystycz­nych dwudziestopięciolecia.

Potem, gdy znów będą sami i jeden krok Raszewskiego do tyłu sprawi, że znajdą się oboje wewnątrz pokoju — Monika:

— Myśli pan, że on to serio powiedział?

Zamiast odpowiedzi Panna Młoda poczuje na szyi gorący od­dech, a gdy spojrzy, na swego partnera — dostrzeże w jego po­ciemniałych oczach aż nadto dobrze znany poblask. Więc chyba się jednak zlęknie i szepnie:

— Uważaj, widać nas.

— Nie wymkniesz mi się — powie.

— Patrzą na nas.

— Nie wymkniesz mi się — powtórzy głosem nieco schrypniętym.

I nie jest wykluczone, że plecami do sali, zasłaniając w ten sposób Monikę, chwyci jej rękę i mocno w przegubie ściśnie.

Wówczas ona:

— Puść, będę miała siniak.

— Jutro o szóstej, tam, gdzie zawsze, tak?

— Nie wiem.

— Kłamiesz, dobrze wiesz, że przyjdziesz, bo też tego chcesz. Chcesz?

— Może.

— Nie może, na pewno. Tak?

Wiedząc, że to tak powie — zmusi się jednak, aby ten moment jeszcze odwlec, lecz to, czego będzie pragnąć, okaże się w niej silniejsze. I dopiero, gdy powie: tak — usłyszy je.

Wówczas Raszewski puści jej rękę i cokolwiek się cofnie.

— No, widzisz! Wiedziałem, że dojdziemy do porozumienia. Po co to wszystko zrobiłaś, idiotko!

Bardzo prawdopodobne, że odpowie słowami męża:

— Nie wiem.

Lecz w przeciwieństwie do niej samej z figuralnej sceny, on uzna tę wypowiedź za wysoce zadowalającą, przywoła bowiem prze­chodzącego kelnera i do gabinetu, który dawniej był sypialnią brata królewskiego, Księcia Prymasa, każe podać butelkę szampana.

 

Ponieważ dyrektor Otocki opuści wraz z Wanertem pokój ze schodkami w krzepiącym przeświadczeniu, że Raszewski, akceptując Monikę w roli dziewczęcej i jasnowłosej Lady Makbet, udziela tym samym swego placet również i sztuce, a przede wszystkim kontrowersyjnej osobowości Wanerta, a jemu samemu ze względów prestiżowych szczególnie będzie zależeć, aby sławny reżyser filmowy sprezentował35 swój debiut teatralny właśnie w Teatrze Stołecznym za jego dyrektury, nieobdarzanej, jak dotąd, w środowiskach ar­tystycznych sympatią i poparciem — pochyli swoje ogromne ciało ku drobnemu Erykowi i kładąc ciężką dłoń na jego ramieniu, spyta konfidencjonalnie:

— Napijesz się?

Co zabrzmi, jakby chciał powiedzieć: musisz przyznać, że jestem porządny chłop.

— Chyba nie — odpowie najpewniej Wanert — mam dość.

Na to Otocki:

— To ja się napiję.

I pociągnie go ku najbliższemu bufetowi.

— Może jednak? Jedną whisky?

Jeśli Wanert dojrzy w tym momencie w głębi sali wysmukłą, wciąż jeszcze, mimo siwiejących włosów młodzieńczą sylwetkę Ada­ma Nagórskiego, z pewnością przygryzie nerwowo dolną wargę, ponie­waż widok pisarza odświeży w nim jeszcze niezasklepioną ranę: ostateczne przed paroma miesiącami odrzucenie scenariusza według ostatniej powieści Nagórskiego Ostatnia godzina — już od kilku lat marzył, aby ten film nakręcić i choć ów długi i wielopłasz­czyznowy monolog umierającego Leonarda stawiał przed nim, jako reżyserem, trudności, przekraczające niemal wszystkie możliwości ekranizacyjne, wiedział, posiadał pewność, choć niepozbawioną dreszczy niepokoju, że nakręciłby film naprawdę wielki.

— No? — skusi jeszcze raz Otocki. — Może jednak?

Wanert przestanie na moment przygryzać wargę i odpowie:

— Niech będzie.

— No widzisz! — ucieszy się Otocki. — Z wodą?

— Wszystko jedno.

Potem Otocki:

— Zdrowie twego Makbeta, Eryk!

Wanert bez entuzjazmu podniesie szklankę, natomiast Otocki wypróżni zawartość swojej łapczywie, jakby to był orzeźwiający tonik.

— To prawda, że Raszewski zatrzymał twoich Zagubionych?

— Prawda.

— Rozmawiałeś z nim?

— Rozmawiałem.

— Kiedy?

— Dawno, jeszcze w październiku.

— No, moment nie był najlepszy. Czechosłowacja, Zjazd Par­tii...

— A znasz taki moment, który byłby dla nich dobry?

Otocki raczej uchylił się od odpowiedzi i aby zastąpić niewypowiedzianą kwestię pożyteczną treścią, zażąda od kelnera czu­wającego przy bufecie jeszcze jednej whisky.

Szybko i sprawnie obsłużony, wróci do przerwanej rozmowy:

— I co ci powiedział?

— Mniej więcej to samo, co oni zwykle mówią, kiedy ma być na nie. Peryferyjne problemy, nietypowe, pesymizm, jednostronny, subiektywny obraz rzeczywistości, niedostrzeganie głównego nurtu historii, potem krótki wykład o podziale świata, o toczącej się walce i potrzebie zaangażowania po stronie postępu i wolności, no, co jeszcze? Przecież ty to dobrze znasz.

— Nie martw się, stary, Raszewski nie jest najgorszy.

— Możliwe. Byłaby to nawet pewna pociecha, gdyby ci najgor­si byli odrobinę lepsi.

— Raszewski nie jest przede wszystkim głupi facet, tylko musi dbać o linię Partii. A ciebie w gruncie rzeczy bardzo ceni, wiem to na pewno.

Wanert wstrząśnie kostkami lodu.

— Wolałbym, żeby i mnie mniej cenił, i o linię Partii mniej dbał.

— Myślisz, że to od niego zależy?

— Wiem, że nie od niego, ale, wybacz, mnie już od tego wszy­stkiego mdli. U nas są winni tylko ci, którzy robią rzeczy napraw­dę wartościowe i usiłują coś zmienić na lepsze. A reszta? Sami niewinni!

— Nie irytuj się, szkoda nerwów, i tak nic nie zmienisz.

— Wiem — odpowie Wanert i chyba tym razem wypije swoją whisky do dna.

Może pomyśli: nic nie zmienię i dlatego, że tak myślę, nigdy nie zrobię nic wielkiego.

A Otocki naraz:

— Poczekaj, Eryk, coś ty przed chwilą powiedział?

— Że wiem, że nic nie zmienię. Niestety!

— Nie, nie to, przed tym! Że wolałbyś, żeby Raszewski mniej cię cenił i mniej dbał o linię Partii. Powiedziałeś tak?

— Możliwe.

— Człowieku! Przecież gdyby on rzeczywiście mniej dbał o li­nię Partii, ciebie musiałby cenić jeszcze wyżej. Napijesz się?

Wanert, przygryzając dolną wargę, potrząśnie głową. I gdy dostrzeże nieopodal znajomą twarz, powie szybko:

— Przepraszam cię, muszę się z kimś przywitać.

Porzucony tak nagle Otocki podąży wzrokiem za odchodzącym i z pewnością od razu się zorientuje, że Wanert zmierza ku Roma­nowi Gorbatemu, który samotnie będzie stać pod ścianą, tuż obok popiersia z białego marmuru przedstawiającego ks. Józefa Poniatowskiego. Stwierdziwszy to, Otocki szybko odwróci głowę i zajmie się swoją whisky, po czym bardziej niż zazwyczaj ociężały, z obwisłą twarzą i nazbyt długimi rękoma kołysząc jak wiosłami, odejdzie w przeciwną stronę, a ponieważ poczuje się cokolwiek pi­jany, więc z przesadną starannością będzie nawiązywać swymi ogro­mnymi stopami kontakt z posadzką.

Zatem Eryk Wanert przywita się z Gorbatym.

— Jak się masz, Roman? Dawno się nie widzieliśmy.

Być może pierwszym odruchem Gorbatego byłaby odpowiedź: nie szukałeś mnie, lecz z pewnością nie powie tego, może tylko jego niebieskie, bardzo słowiańskie oczy lekko pociemnieją i nerwowym ruchem lewej dłoni odgarnie z czoła niesforną grzywę ciemnych, prawie granatowych włosów, pewnie powie:

— Nigdzie nie bywam.

Chwilę będą prawdopodobnie milczeć, obaj trochę zakłopotani, bo rany, jakie zadaje ludziom zdeprawowana władza, czynią niekie­dy jednostkę równie osamotnioną i cokolwiek wstydliwą, jak osamot­nionym i wstydliwym staje się człowiek, gdy jego organizm zatruwa i rozkłada śmiertelna choroba.

Wreszcie Gorbaty, znów odgarniając włosy z czoła, spyta:

— Kręcisz co?

— Mam robić Makbeta w Stołecznym.

Gorbaty ożywi się:

— Z Konradem?

— Oczywiście.

— A Lady Makbet?

— Pewnie Monika.

Gorbaty skrzywi się.

— To gorzej.

— Wiem.

I znów zamilkną. Wreszcie Wanert:

— A ty, Roman?

— Ja? Jem, trawię, chodzę na długie spacery, czytam kryminały.

— To prawda, że chcesz wyjechać?

— Moja żona i syn chcą.

— A ty?

— Nie wiem. To znaczy wiem, ja wyjechać nie chcę, ale chyba będę musiał.

I po chwili:

— Zrozum, człowieku, bez teatru nie potrafię żyć, muszę mieć scenę, aktorów, dekoracje, światła, tylko to jedno umiem robić, bez tego staję się suchy i drętwy, jak patyk. Przecież mam czter­dzieści pięć lat, najlepszy wiek, mam siebie dobrowolnie skazać na wegetację? Jeszcze rok, dwa takiego życia, jak ten rok ostatni, i będę trupem.

— Może się coś zmieni — powie Wanert bez przekonania.

— Wierzysz w to?

— Nie — odpowie Wanert.

Gorbaty:

— Miałem ostatnio kilka propozycji, z Oslo, z Kolonii.

— I co?

— Nic, dano mi wyraźnie do zrozumienia, że owszem, mogę wyje­chać, ale tylko na papierach emigracyjnych.

 

Chyba tylko moment alkoholowego zamroczenia sprawi, że Ksawery Panek, poszukujący na salonach swego Ariela, nie wycofa się roztropnie, gdy w nadziei odnalezienia drogocennej zguby przekro­czy próg dawnej sypialni brata królewskiego, Księcia Prymasa. Po­za tym, gdyby wiedział, że z pociemniałego obrazu na ścianie spo­glądają na niego oczy książęcego protoplasty, nie powiedziałby prawdopodobnie: przepraszam, czy nie przeszkadzam?, jakkolwiek — nie należy tego drobiazgu zbagatelizować — w głosie jego zabrzmi akcent ironiczny, nawet impertynencki, jak gdyby duchy dawnych panów tego domostwa, nie mogąc jawnie zalegalizować potomka z nieprawego łoża, zrodzonego z manikiurzystki od „Ewarysta”, córki drobnego sklepikarza z ulicy Zielnej, chociaż w ten sposób, zasilając pańską intonację głosu, pragnęły go wspomóc. Oczywiście, bez odwoływania się do źródeł tak mglistych, można wytłumaczyć arogancki ton Ksawerego chwilowym, jak już wspomniano, zamroczeniem, ową zaczepnością tak często ujawnianą pod wpływem alkoholu przez ludzi delikatnych i wrażliwych, tak też niewąt­pliwie odczują to Monika i Stefan Raszewski, właśnie dla speł­nienia wiadomego toastu podnoszący do ust kieliszki z pieniącym się trunkiem. Wielki Boże! Gdzież tu miejsce na fluidy arystokratycznych przodków?

Monika spod portretu księcia Poniatowskiego:

— Czemu miałbyś przeszkadzać?

— Pytasz? Tu wszyscy przeszkadzają wszystkim.

Stosunki pomiędzy rodzeństwem nigdy nie były dobre, wzajem­nie i szczerze sobą pogardzali, nawet z domieszką obopólnego obrzydzenia, więc może właśnie dlatego, uwzględniając szczegól­ny charakter sytuacji, Monika zdecyduje się odegrać rolę kochają­cej siostry:

— Napijesz się z nami? — spyta z miłym uśmiechem.

A Stefan Raszewski, jakkolwiek z nieco innych powodów, z pewnością ją poprze i jak uprzejmy gospodarz naleje szampana do wolnego kieliszka, po czym — z własnym w ręce prawej, ten drugi poda dłonią lewą i z gościnnym gestem Ksaweremu.

— Prosimy — powie.

Na tak sielski, zgoła familiarny nastrój Ksawery Panek nie będzie, jak się zdaje, przygotowany. Stojącemu na progu, z wro­gim i nienawistnym tłumem poza plecami, przestrzeń paru metrów lśniącego parkietu, jaka go będzie oddzielać od siostry i Rasze­wskiego (też szwagra?), wyda się naraz zbyt trudna, prawie niemożliwa do przebycia, poślizgnę się — pomyśli, i sięgnie do kie­szonki smokinga, aby chustką przetrzeć zwilgotniałe czoło, lecz i ten zabieg — dla osób postronnych naturalnie niedbały — nie przyniesie mu ulgi. Boże — pomyśli — niechby zginął, na zawsze przepadł ten przeklęty chłopak, Boże, jakbym go chciał zobaczyć w trumnie, rozgrzanymi od potu oczyma patrzeć będzie na parę stoją­cą w niebezpiecznym oddaleniu przy czeczotowym stole, na te zna­ne sylwetki, teraz groteskowo zniekształcone, z twarzami wydłu­żonymi jak pyski zwierząt i z rękoma ciężko zwisającymi wzdłuż nieforemnych ciał, i nagle, jakby ów obraz wydzielał ostrą woń amoniaku, otrzeźwieje, a przynajmniej wyda mu się, że wytrzeź­wiał.

— Wasze zdrowie!

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 79
Idź do strony:

Darmowe książki «Miazga - Jerzy Andrzejewski (biblioteka w sieci .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz