Król Maciuś Pierwszy - Janusz Korczak (biblioteka publiczna online txt) 📖
Pięknie by było zostać królem — móc jednym rozkazem zapewnić karuzelę i czekoladę dla siebie — i dla wszystkich dzieci w kraju! Takie marzenia z własnego dzieciństwa przypomina sobie wielki pedagog, „Stary Doktór” Janusz Korczak — i zasiada do pisania książki.
Mały Maciuś prędko jednak odkrywa, jak trudno być prawdziwym reformatorem, jak łatwo dobre chęci mogą obrócić się przeciwko nam, jeśli mamy tyle władzy. Królów obowiązuje surowa etykieta, dlatego Maciuś ucieka na wojnę w przebraniu zwykłego chłopca. A potem zdobywa przyjaźń króla ludożerców i jego dzielnej córki Klu-Klu. Razem walczą pod zielonym sztandarem o prawa dzieci, to jednak nie podoba się białym królom. Zorganizowany przez Maciusia dziecięcy parlament uchwala niezwykłe prawa.
A kiedy jest się władcą, trzeba się stale mieć na baczności przed intrygami.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król Maciuś Pierwszy - Janusz Korczak (biblioteka publiczna online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— Ot psie życie, siedzieć tu ciągle w tej murzyńskiej wiosce na brzegu pustyni — i świata bożego nie widzieć. Od czasu, jak był tu król Maciuś i teraz ciągle przesyłają przez naszą wieś klatki z dzikimi zwierzętami i worki ze złotem od króla Bum-Druma, jeszcze się bardziej przykrzy. Takie zwierzęta będą sobie mieszkały w Maciusinej stolicy, w pięknem mieście, wśród białych ludzi, a ja — człowiek, mam do śmierci siedzieć na tym pustkowiu. Dawniej to choć Murzyni się buntowali, więc się wojowało z nimi. A jak się zaprzyjaźnili z królem Maciusiem, siedzą cicho, nie napadają na nas i licho wie, po co my tu jesteśmy, jeszcze rok albo dwa, to i strzelać się zapomni wreszcie.
Telegrafista chciał coś odpowiedzieć, a tu nagle telegraf zadzwonił.
— Oho, depesza jakaś.
Aparat stukał, a na białym pasku papieru zaczęły się pokazywać litery.
— Oho ho, ciekawa nowina.
— A co takiego?
— Nie wiem jeszcze. Zaraz: „król Maciuś jutro o godzinie szesnastej przyjedzie koleją, żeby aeroplanem przefrunąć pustynię do króla Bum-Druma. Aeroplan też przyjedzie koleją. Więc jak będą wyjmowali aeroplan, niech złamią jakieś kółko, żeby król Maciuś nie mógł fruwać. To jest tajemnica”.
— Rozumiem — powiedział kapitan. Pewnie naszym królom nie podoba się przyjaźń Maciusia z Bum-Drumem. To jest bardzo nieprzyjemny rozkaz. Sami nie chcieli się przyjaźnić z ludożercami, a Maciusiowi przeszkadzają. To jest wielkie świństwo. Ale trudno: jestem oficerem i muszę rozkaz wykonać.
Zaraz oficer zawołał zaufanego żołnierza i kazał mu się przebrać za tragarza kolejowego.
— Na kolei tragarzami są Murzyni, więc jak Maciuś zobaczy jednego białego, to go na pewno wynajmie, żeby pilnował dzikusów, żeby czego nie zepsuli. Więc masz wykręcić jedno kółko, żeby zepsuć aeroplan.
— Rozkaz — powiedział żołnierz, przebrał się za tragarza i poszedł na stację.
Przyjechał Maciuś, obstąpili go Murzyni. Maciuś pokazuje na migi, że trzeba wyjąć tę maszynę, tylko ostrożnie, żeby czego nie zepsuć. Boi się Maciuś, że go nie zrozumieją. A tu nagle zjawia się biały człowiek. Ucieszył się bardzo Maciuś.
— Dobrze panu zapłacę — mówi Maciuś, tylko niech im pan wszystko wytłomaczy i pilnuje.
Tymczasem przybiega kapitan, niby że się dopiero w tej chwili dowiedział o przyjeździe Maciusia.
— Co? Aeroplanem? Ho ho, to dopiero piękna podróż. Jak to — już jutro? Niech król zatrzyma się parę dni u nas, odpocznie. No, chodźcie panowie do nas na śniadanie.
Maciuś chętnie się zgodził, ale lotnik w żaden sposób nie chciał iść.
— Już ja wolę tu swoim jednym okiem popilnować, żeby mi czego nie zmajstrowali.
— Już ja będę pilnował — mówi ten przebrany za tragarza żołnierz.
Ale beznogi lotnik uparł się. Nie i nie. Dopóki aeroplanu nie zdejmą z wagonu i nie zestawią razem, on się na krok nie ruszy.
Ano, co robić, kiedy taki uparty. Wyjmują Murzyni osobno skrzydła, osobno pakę z motorem, osobno śmigę134 i zaraz wszystko pod kierunkiem pilota przyśrubowują. Ten przebrany tragarz próbuje to tak, to tak, gdzieś go się pozbyć, ale mu się nie udaje. Więc poczęstował go usypiającym cygarem. Jak ten parę razy zaciągnął się, tak i zasnął.
— Niech sobie śpi biały człowiek, on jest bardzo zmęczony podróżą. A i wy jesteście spracowani — powiedział biały tragarz do Murzynów, macie tu pieniądze, idźcie napić się wódki.
Murzyni poszli sobie, lotnik spał, a on tymczasem odśrubował najważniejsze kółko, bez którego aeroplan nie może fruwać, pod palmą figową zakopał to kółko głęboko w piasku.
Obudził się po godzinie lotnik, zawstydził się trochę, że zasnął podczas roboty — i dokończył składanie aeroplanu, który Murzyni potoczyli na kołkach aż do obozu.
— No i co? — pyta się oficer żołnierza cichutko.
— Wszystko w porządku — odpowiedział żołnierz. — Odkręcone kółko zakopałem pod palmą. Czy przynieść?
— Nie, nie potrzeba, niech sobie tam leży.
Jeszcze słońce nie wzeszło, kiedy Maciuś zaczął się szykować do drogi. Wziął zapas wody na cztery dni, tylko trochę jedzenia i dwa rewolwery. Benzynę naleli do motoru i wzięli oliwę, żeby oliwić motor. I nic więcej. Bo trzeba było, żeby aeroplan był lekki.
— No, możemy jechać.
Ale co to? Motor nie działa. Co to może być? Przecie sam go pakował, sam go zestawiał.
— Nie ma kółka! — krzyknął nagle. — Kto mógł odkręcić kółko?
— Jakie kółko? — pyta się oficer.
— Tu, tu było kółko. Bez tego kółka nie można jechać.
— A nie wziął pan zapasowego kółka?
— Cóż to ja wariat, czy co? Wziąłem to, co się w drodze może złamać albo zepsuć, ale kółko ani zepsuć, ani złamać się nie mogło.
— Może je zapomniano przykręcić?
— A już! Sam je przykręciłem jeszcze w fabryce. Widziałem je wczoraj, kiedy wyjmowano motor ze skrzyni. To musiał ktoś naumyślnie odkręcić.
— Jeżeli to było błyszczące kółko — mówi oficer — mogli Murzyni zabrać, bo oni bardzo lubią błyszczące rzeczy.
Maciuś, który srodze zmartwiony niepowodzeniem, stał milcząc koło aeroplanu, dostrzegł nagle koło skrzydła aparatu coś świecącego w piasku.
— A co się tam świeci? Zobaczcie no moi panowie.
Jakież było zdziwienie wszystkich, gdy tym przedmiotem błyszczącym okazało się właśnie zagubione kółko.
— Co za diabelski jakiś kraj — krzyknął pilot. — Same dziwne rzeczy się tu dzieją! Jak żyję, nie zasypiałem przy pracy, a wczoraj pierwszy raz w życiu zasnąłem. Różne rzeczy mi się psuły i łamały w moich aeroplanach, ale nigdy jeszcze nie odkręciło się to kółko właśnie, które najmocniej jest zawsze przyśrubowane. I skąd ono się tu akurat wzięło?
— No, spieszmy się — powiedział Maciuś — bo i tak już straciliśmy godzinę.
Nie mniej zdziwiony był oficer, a najwięcej żołnierz, który teraz już w zwykłym ubraniu stał niedaleko.
— To jest figiel tych czarnych diabłów-Murzynów — pomyślał. I tak było.
Kiedy Murzyni poszli do szynku, zaczęli rozmawiać o tej dziwnej maszynie, którą ładowali z pociągu.
— Zupełnie jak ptak. Podobno biały król ma na nim pofrunąć do ludożercy Bum-Druma.
— Czego ci biali nie wymyślą — kiwali ze zdumieniem głowami.
— A dla mnie — powiedział jeden stary Murzyn — dziwniejszy od martwego ptaka jest ten żywy biały tragarz. Trzydzieści lat pracuję u białych, a nie pamiętam, żeby kiedy biały się ulitował, że czarny robotnik jest zmęczony, i żeby przed ukończeniem pracy dawał pieniądze.
— I skąd on się tu wziął? Czy przyjechał razem z nimi?
— Ja wam daję słowo, że to jest jeden z tutejszych, przebrany za tragarza. Jak na białego, za dobrze mówi naszym językiem.
— A czy nie zauważyliście, że ten bez nóg mechanik zasnął, kiedy mu biały tragarz dał cygaro? To z pewnością było usypiające cygaro.
— W tym coś jest — zgodzili się na jedno.
Po skończonej pracy biały tragarz poszedł sobie, a oni usiedli niedaleko palmy, pod którą zakopane było kółko. I nagle jeden młody Murzyn zawołał:
— Oho, tam jest świeżo poruszony piasek. Tam coś zakopano. Pamiętam doskonale, że przed robotą piasek pod palmą nie był ruszony.
Zaczęli kopać, znaleźli kółko i zaraz się domyślili wszystkiego.
— Co robić? Biali chcą zrobić Maciusiowi grandę135, a Murzyni kochają Maciusia. Mało to oni zarabiają teraz pieniędzy od czasu, jak zdejmują z wielbłądów Bum-Druma ciężkie klatki, skrzynie i worki, i ładują do wagonów — tego ogniem ziejącego smoka, którego biali nazywają koleją.
Co robić? Jeżeli pójdą do Maciusia i oddadzą kółko, oficer białego garnizonu może ich surowo ukarać. Rada w radę, postanowili w nocy zakraść się do obozu i kółko podrzucić.
Tak też zrobili. I dzięki pomocy poczciwych Murzynów mógł Maciuś z trzygodzinnym wprawdzie opóźnieniem, puścić się w drogę.
Zabłądzili!
Kto sam nie przeżył, ten nie zrozumie wcale, ile grozy mieści się w tym słowie. Jeżeli zabłądziłeś w lesie, masz chociaż drzewa wokoło, możesz trafić na chatkę leśniczego, masz w lesie jagody, strumyk — możesz się wody napić, zasnąć pod drzewem. Jeżeli zabłądzi okręt, są ludzie na okręcie — mogą rozweselić, pocieszyć — jest zapas jedzenia, wyspy jakieś się widzi. Ale tak we dwóch zabłądzić w powietrzu nad pustynią — to chyba najstraszniejsze, co może spotkać człowieka. Ani zapytać się, ani zobaczyć, ani bodaj zasnąć tylko, żeby się orzeźwić trochę.
Siedzisz na tym strasznym ptaku i wiesz, że pędzi jak strzała, ale nie wie dokąd, i wiesz, że pędzi dopóty, dopóki ma benzynę i oliwę, i padnie martwy, kiedy się zapas wyczerpie. A wraz ze śmiercią martwego olbrzyma — żadnej nadziei, jeno136 śmierć w gorącym piasku pustyni.
Dwa dni temu przefrunęli nad pierwszą oazą, wczoraj przefrunęli nad drugą oazą, a dziś o godzinie siódmej rano mieli przefrunąć nad trzecią oazą — i o czwartej po południu byliby w kraju Bum-Druma. Godziny obliczone były przez dwudziestu profesorów uczonych. Dokładnie obliczone były zgodnie z siłą wiatru. Kierunek mieli jeden, bo w powietrzu nie mieli potrzeby omijać żadnych przeszkód.
Więc co się stało?
O siódmej rano mieli przefrunąć nad ostatnią trzecią oazą, a tymczasem jest już czterdzieści minut po siódmej, a pod nimi piasek i piasek.
— Jak długo możemy się jeszcze trzymać w powietrzu?
— Jeszcze najwyżej sześć godzin. Benzyny może by starczyło na dłużej, ale oliwy ta bestia tyle wypija, że rady sobie dać nie można. Gorąco jest, to jej się chce pić — nie dziwota.
Rozumieli tę potrzebę napoju, bo i oni mieli niewielki zapas wody.
— Niech wasza królewska mość pije — mówi lotnik — mnie mniej wody potrzeba, bo nogi moje zostały w kraju, i już im woda niepotrzebna. Oj, trudno mi będzie po śmierci na czworakach wracać do domu, żeby swoje nogi odszukać.
Żartował niby, ale Maciuś widział, że odważny lotnik łzy ma w oczach.
— Czterdzieści pięć minut po siódmej.
— Pięćdziesiąt minut po siódmej.
— Ósma godzina.
A oazy nie widać.
— Gdyby jakaś burza albo co, nie żal by było ginąć. Ale tak wszystko szło dobrze. O dziesięć sekund za wcześnie minęli pierwszą oazę, o cztery sekundy za późno minęli drugą oazę. Fruną z tą samą szybkością — no niechby o pięć minut się spóźnili. Ale — cała godzina.
Już prawie u celu, już dziś miała się zakończyć ta ostatnia niebezpieczna podróż Maciusia. Wszystko zależało od tej podróży. No i co?
— Może zmienić kierunek? — radzi Maciuś.
— Kierunek łatwo zmienić. Mój aeroplanik posłuszny jest na skinienie. Jak on ślicznie idzie! To nie jego wina, co się stało. Nie martw się, mój drogi ptaszku. Zmienić kierunek — ale dlaczego — i na jaki? Ja myślę, że frunąć dalej. Może to znów jakiś diabelski figiel, tak jak z tym kółkiem. Bo w jaki sposób ono zginęło i dlaczego się zaraz znalazło? Znów chce pić motor: masz, durniu, kieliszek oliwy, ale pamiętaj, że pijaństwo zawsze sprowadza nieszczęście, a ciebie specjalnie marny los czeka.
— Oaza! — krzyknął nagle Maciuś, który nie odrywał oczu od lunety.
— Tym lepiej — powiedział pilot, tak samo spokojny teraz w szczęściu, jak przed chwilą spokojny był w nieszczęściu.
— Jak oaza, to oaza. Spóźnienie o godzinę i pięć minut. To nic strasznego. Mamy zapas na trzy godziny więcej, niż potrzeba, bo wiatr nam nie przeszkadza. Ano, napijemy się teraz razem. Lotnik nalał kubek wody dla siebie, stuknął nim o oliwiarkę.
— Zdrowie twoje, braciszku.
I naoliwiwszy maszynę obficie, sam wypił cały kubek wody.
— Niech wasza królewska mość pozwoli mi na chwilę lunetę, niech i ja przez moje jedno oko spojrzę na to dziwo.
— He, he, ładne drzewka ma Bum-Drum. A czy wasza królewska mość jest pewien, że Bum-Drum przestał być ludożercą? Być zjedzonym — to jeszcze nie najgorsze, jeżeli się wie, że cię przynajmniej pochwalą, żeś smaczny. Ale ja z pewnością jestem twardy i łykowaty, przy tym bez nóg ważę mniej, i rosół na połamanych żebrach nie byłby wcale pożywny.
Maciuś wydziwić się nie mógł, jak ten milczący człowiek, który prawie nic nie mówił przez całą drogę koleją, nagle zrobił się rozmowny i wesoły.
— A czy wasza królewska mość jest pewien, że to ta sama oaza, bo może znów najedziemy na przeklęte piaski, to może już tu lepiej lądować.
Tak bardzo znów Maciuś nie był pewien, bo z góry wszystko wygląda inaczej, ale lądować nie można, bo na pewno spotkaliby zbójców pustyni, albo wpadliby w szpony dzikich zwierząt.
— Może zniżymy lot, żeby się blisko przyjrzeć.
— Ano dobrze — powiedział Maciuś.
Frunęli bardzo wysoko, żeby nie było tak gorąco, bo chcieli oszczędzać oliwę. Ale teraz nie mieli potrzeby się obawiać, kiedy zaledwie kilka godzin drogi dzieliło ich od końca podróży.
Aeroplan warknął, szarpnął — i zaczął się opuszczać.
— A to co? — zdziwił się Maciuś.
I natychmiast krzyknął:
— W górę, czym prędzej w górę!
Jakiś dziesiątek strzał utkwił w skrzydłach aeroplanu.
— Nie jesteś ranny? — zapytał Maciuś niespokojnie pilota.
— Ani trochę. Ładnie nas przyjmują te czarne mordy — dodał.
Jeszcze parę strzał świsnęło koło aeroplanu — i znów wznieśli się wysoko.
— Teraz jestem pewien, że ta sama oaza. Zbójcy pustyni nie zapuszczają się zbyt daleko, bo nic by tam nie mieli do roboty. Oni kręcą się w bliskości lasów Bum-Druma i obozują w najbliższej oazie.
— Więc wasza królewska mość jest pewien, że
Uwagi (0)