Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖
Wszystko zaczęło się od niewielkiego zakładu założonego przez Franza Dalczawiele lat temu. Stopniowo rodzinna firma rozwinęła się do wielkiej,znakomicie prosperującej fabryki, pod prezesurą Karola Dalcza i zarządemjego brata Wilhelma. Niestety nie każdy ma głowę do interesów.
SynWilhelma, Zdzisław, najchętniej wymuszałby posłuszeństwo za pomocą bicza.Starsza córka, Ludwika, wyszła za doktora Jachimowskiego, obecnegodyrektora handlowego Zakładów, który ze swoimi nieprzemyślanymi działaniamioraz skłonnością do załatwiania spraw pod stołem zdecydowanie wart jestswego szwagra. Młodsza córka, Halina, beztrosko nawiązuje relacje zkolejnymi mężczyznami, z których każdemu chciałaby załatwić posadę wfabryce. Nie wszystko jednak stracone. Prezes firmy znalazł kogoś godnegostanowiska dyrektorskiego. Z zagranicy przyjeżdża jego syn, wykształconyinżynier, Krzysztof. Choć cokolwiek oschły, to człowiek inteligentny iobeznany ze swoją dziedziną. Mimo rozsądku, nawiązuje jednak bliskiestosunki ze swoją nieco nieporadną sekretarką, Marychną, co szybko prowadzido rozejścia się po fabryce nieprzychylnych plotek. Oto zatem cała rodzinaDalczów. No, prawie cała. Jest jeszcze Paweł Dalcz, który dawno temuzażądał wydania należnej mu części majątku i przepuścił ją w nieudanychinteresach. Żądny władzy, przebiegły, znakomicie znający ludzkie słabości,o umyśle ostrym jak brzytwa. W fabryce nastąpią wielkie zmiany…
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bracia Dalcz i S-ka - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie za darmo czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Ja się wcale nie gniewam, tylko tak...
Auto zatrzymało się przed jej domem. Wyskoczył i pomógł jej wysiąść.
— Bardzo pani dziękuję za miłe towarzystwo — powiedział, całując ją w rękę — i proszę o mnie odrobinkę pamiętać. Dobrze?
— Dobrze. — Skinęła głową i wbiegła do bramy, jakby przed nim uciekała.
Zdarzenie to przejęło ją ogromnie. Przez cały wieczór nic nie robiła, tylko myślała o Pawle Dalczu i o jego zachowaniu się w samochodzie. Jakkolwiek mogła to tłumaczyć, nie ulegało wątpliwości, że wywarła na nim dodatnie wrażenie. W fabryce wszyscy mówili, że w ogóle na kobiety nie zwraca uwagi. Nie na próżno odwiózł najpierw Ottmana... Ile razy przychodził do gabinetu Krzysztofa, zawsze z nią rozmawiał i okazywał dla niej szczególne względy.
Początkowo myślała, że to przez wzgląd na Krzysztofa. Teraz jednak wiedziała, że mu się bardzo podoba. Nie wiedziała tylko, co z tego będzie, nie wiedziała, jak ma postępować w stosunku do niego, no i do Krzysztofa. W każdym razie Krzysztofowi nie wspomni ani słowem o tym wszystkim...
Zasypiając, doszła do przekonania, że los człowieka bywa dziwny i że nigdy nie wiadomo, jak się życie ułoży. Najlepiej tedy zostawić wypadki ich własnemu biegowi.
Nazajutrz po przebudzeniu się całe wczorajsze zdarzenie wydało się jej czymś fantastycznym, jakimś przygodnym kaprysem Pawła Dalcza, który na pewno już sam o nim zapomniał... Na próżno też za każdym otwarciem drzwi gabinetu odwracała głowę od maszyny. Nie przyszedł. Podczas przerwy obiadowej spotkała go na korytarzu. Rozmawiał z szefem buchalterii, lecz wcale jej nie zauważył. Był jakiś chmurny i groźny.
O trzeciej umyślnie zwlekała z wyjściem. Pod oknami stała limuzyna dyrektorska, lecz on nie wychodził.
Wróciła do domu sama, gdyż i Ottmana nie było. Czytała wiersze, nie mogąc złapać ich treści, wreszcie rozpłakała się, owinęła się w ciepły szal i tak przesie-133 fonować albo przysłać bodaj kilka słów, świadczących o tym, że pamięta. Bardzo to nieładnie z jego strony...
— Panno Marychno, herbata na stole! — rozległ się głos gospodyni.
— Już idę.
W chwili gdy poprawiała włosy, zadzwonił telefon w przedpokoju.
— Jakiś pan do pani, panno Marychno — zawołała gospodyni.
„Krzysztof!” — pomyślała Marychna. „Jak to dobrze! Może przyjdzie...”
W słuchawce jednak zabrzmiał niski, fascynujący głos Pawła Dalcza:
— Dobry wieczór, miła koleżanko. Dzwonię, by się dowiedzieć, co pani porabia?
— Ach... to pan...
— Dziwi się pani?
— Nie spodziewałam się — powiedziała tak, jakby mówiła: jakże to pięknie, że pan dzwoni.
— To źle. Zapomniała pani o mnie...
— O...
— Czy pani już po kolacji?
— Już — skłamała, sama nie wiedząc dlaczego.
— To szkoda. Bo widzi pani, ja jestem głodny, lecz nie mniej spragniony widoku pani, i tak sobie pomyślałem, że dobrze byłoby zjeść kolację razem. Hm... Nie zlituje się pani nad samotnikiem?
— Ja doprawdy nie wiem — powiedziała i dostrzegła w lustrze swoją uśmiechniętą i zaróżowioną twarz.
— Wobec tego ja muszę wiedzieć. Proszę się prędziutko ubrać, za dziesięć minut zajadę i będę trąbił na dole. Dosłyszy pani?... Zresztą i to jest zbędne. Punktualnie za dziesięć minut czekam.
Nim zdążyła coś odpowiedzieć, położył słuchawkę.
— Tra la la, tra la la — zanuciła Marychna i szybko zaczęła się przebierać.
— Herbata, panno Marychno!
— Dziękuję pani, ale muszę wyjść.
Nagle przyszło jej na myśl, że to bezczelne z jego strony tak rozporządzać się nią. Że jest dyrektorem, to jeszcze nie daje prawa. Właściwie nie powinna schodzić. Cóż on sobie wyobraża, że ledwie raczy kiwnąć palcem... Rzuciła okiem na zegarek i z pośpiechem zaczęła nakładać suknię, tę samą, projektowaną przez Krzysztofa. W tej jest najładniej.
Zbiegła na dół o kilka minut za wcześnie. Dął silny północny wiatr i jej lekkie palto zdawało się niczym. Wypatrywała wielkiej ciemnozielonej limuzyny, dlatego też nie spostrzegła zajeżdżającej taksówki. Dopiero gdy się otworzyły drzwiczki, zorientowała się, że to on.
Nie zdejmując swojej futrzanej czapki, pocałował ją w rękawiczkę i pomógł wsiąść.
— Co pan sobie o mnie pomyśli? — odezwała się, gdy wóz ruszył.
Uśmiechnął się:
— Przede wszystkim pomyślę, że pani jest zimno.
Odchylił połowę swego futra i otulił jej nogi.
— Cieplej tak?
— Ale panu będzie zimno.
— To zależy od pani.
— Ode mnie?
— No, tak. Jeżeli panna Marychna będzie dla mnie dobra i miła, to o chłodzie nie ma mowy. Ale jak można w takim lekkim paletku... Trzeba będzie coś na to zaradzić... Zjemy kolację w „Bristolu”134. Lubi pani „Bristol”?
— Nie byłam tam jeszcze nigdy.
— Mam tam mały interes do załatwienia, ale to nie zabierze wiele czasu.
Już w hallu ogarnęło ją miłe ciepło. W sali restauracyjnej było jeszcze prawie pusto. Orkiestra grała cygańskie romanse. Zajęli stolik w dalekim końcu sali.
— Przede wszystkim musimy się rozgrzać — powiedział kelnerowi. — Piekielny mróz.
— Koniaczek szanowny pan każe? Łosoś? Kawiorek?...
— Byle prędko.
— Ja nie będę jadła — odsunęła talerz Marychna — jestem już po kolacji.
— Nie nalegam, ale przecie coś pani przegryzie po koniaku!
Nigdy jeszcze nie jadła kawioru. Był świetny. Z zazdrością patrzyła na towarzysza, który bezceremonialnie połykał wielkie jego porcje. Jej nie wypadało, gdyż była już po kolacji. Wreszcie dała się namówić, gdyż wprost nie była w stanie zapanować nad apetytem, a przekąski to przecie nie jedzenie. Łosoś, śledzie w śmietanie, sałatka z drobiu, sardynki... A do tego bursztynowy, pachnący winem, a taki mocny koniak...
Krzysztof zawsze inaczej dysponował kolację. Bulion z jajkiem, jakiś indyk, melba i wino białe...
Marychnie już nieco kręciło się w głowie, gdy podano sielawy135, była jednak już niegłodna i w sam czas przypomniała sobie, że miała tylko towarzyszyć: „Gotów pomyśleć, że jestem głodomorem...”
Przy sąsiednim stoliku usiadł jakiś pan. Był grubawy, łysy i miał bardzo wyczernione wąsy. Kilka razy z zaciekawieniem zerknął ku niej, a gdy jej towarzysz spojrzał nań, wstał i ukłonił mu się z rewerencją136 i szarmanctwem137 starego aktora.
— Kto to taki? — szeptem zapytała Marychna.
Paweł Dalcz nieznacznie machnął ręką:
— Taki sobie jegomość. Właśnie do niego mam interes. No, kieliszek wina, panno Marychno.
Po chwili przeprosił ją na krótko i przesiadł się do sąsiedniego stolika. Nie czuła się tym dotknięta. Uważała za rzecz naturalną, że wielki przemysłowiec ma sprawy do załatwienia w lokalach publicznych i że interesy nie dają mu spokojnie zjeść kolacji. Takie rzeczy nieraz widywała w filmach amerykańskich.
Grubawy pan wstał na jego powitanie i zachowywał się tak, że było widoczne, że jest zależny od niego.
Mówili półgłosem, do Marychny przecie dolatywały poszczególne słowa i niektóre zdania wypowiedziane z większym naciskiem. Paweł Dalcz siedział do niej tyłem i jego głos zlewał się w niskie głębokie dudnienie. Szerokie bary, wysoki mocny kark nad nimi i pięknie zarysowana linia głowy o gładkich blond włosach nie pozwalały jej oderwać oczu. Natomiast ten z przyczernionymi wąsami wymawiał każde słowo w taki sposób, jakby je wypuszczał na świat. Ruch jego warg natrętnie przypominał Marychnie kurę znoszącą jajko.
Zaśmiała się do własnego porównania i wypiła wino. Było zimne i miało mocny zapach.
Przy sąsiednim stoliku rozmawiano widocznie o fabryce, gdyż kilkakrotnie padło tam nazwisko dyrektora Jachimowskiego, przy czym interesant robił zadowoloną minę i pstrykał palcami z widocznym ukontentowaniem. Wspomniał też o jakiejś babie, o udziałach Ganta, o jakichś wielkich kwotach dolarów, o procentach, o rejencie...
Marychnie wszystko plątało się w głowie. Wreszcie słyszała tylko głos Pawła Dalcza. Mówił takim tonem, jakby wydawał dyspozycję, potem wyjął z kieszeni grubą paczkę pieniędzy i wręczył ją pod stołem jegomościowi. Po chwili wstał i wrócił do stolika. Jego uśmiech zdawał się wyrażać zadowolenie.
— Przepraszam śliczną koleżankę za moją nieobecność — powiedział serdecznie.
— Ależ byłoby mi przykro, gdybym miała przeszkadzać...
— Gdzież te kuropatwy? — zawołał na kelnera.
Później podano deser. Dowcipkował wesoło i patrzył na nią tak, że się rumieniła, wreszcie powiedział:
— Mam dziś dobry dzień. Trzeba to uczcić szampanem.
— Udał się panu jakiś interes?
— Moje miłe stworzonko, zgadła pani, ale nie trzeba o tym mówić.
Wziął jej rękę i pogłaskał tak, jak się głaska kota.
— Lubi mnie panna Marychna chociaż troszeczkę?...
Wypity alkohol skutkował. Zrobiła się śmielsza. Przechyliła zalotnie głowę i zapytała:
— A zależy panu na tym chociaż odrobinę?
— Gdybyśmy tu byli sami — powiedział, mrużąc oczy — udowodniłbym to pani bez użycia jakiegokolwiek słowa.
— Ale nie jesteśmy sami — zaśmiała się zaczepnie.
Pochylił się do niej:
— Jeszcze nie — szepnął — a chcielibyśmy tego oboje. Prawda?
Podała się nieświadomie ku niemu i odpowiedziała:
— Tak.
— Kelner! Płacić! — zawołał.
— Już idziemy?... Tak ładnie gra orkiestra i właśnie zaczęli tańczyć...
— Chciałaby panna Marychna zatańczyć?
— Bardzo...
— Ja niestety nie umiem, ale rzecz jest do zrobienia.
Nadbiegł kelner. Paweł Dalcz rzucił mu krótko:
— Rachunek dla mnie i fordansera138 dla pani.
— W tej sekundzie, proszę pana.
Marychna skrzywiła się:
— Ale ja nie chcę tańczyć z jakimś bubkiem! Ja chciałam z panem!...
— Musi mnie pani dopiero nauczyć.
— Więc chodźmy, to wcale nietrudno — zapewniała z przekonaniem. — Chodźmy!...
— Nie — potrząsnął stanowczo głową — nie chce chyba pani, bym ja, poważny człowiek, kompromitował się publicznie swoimi niezdarstwami początkującego dansera139?... Prawda?
— Kiedy pan wcale nie jest taki starszy... A to bardzo łatwo. Mnie nigdy nikt nie uczył, a tańczę wcale nieźle od pierwszego razu...
— Kobiety co innego. Mają wrodzony talent... No, proszę.
Przed Marychną stał w ukłonie wylizany typek w smokingu, ze smutną i bezczelną gębą. Cóż miała robić... Wstała i poszła na ring140.
Tango, jak zapewniał gigolo141, było upajające. Wolałaby z Pawłem, wolałaby, podnosząc wzrok, widzieć jego szare przenikliwe oczy, które wywołują dreszcz nie wiadomo dlaczego tak obezwładniający... Od tak dawna nie tańczyła. Wprawdzie z Krzysztofem nieraz bywała na dancingu, ale on nigdy nie chciał, a gdy raz nieśmiało zauważyła, że niektóre panie tańczą z fordanserami, oburzył się i powiedział, że są to rozwydrzone dziwki, które chętnie tańczyłyby nago, gdyby nie bały się policji. I mówił, że to zły ton.
A przecież jego stryjeczny brat, taki sam wielki pan i też znający wszystkie formy, nic złego w tańczeniu pań z fordanserami nie widział, skoro nie tylko jej pozwolił, ale nawet sam zaproponował.
„Krzysztof jest świętoszkiem” — pomyślała.
— Małżonek szanownej pani nie tańczy? — zapytał gigolo.
— Co?
— Małżonek pani nie używa tańca? — powtórzył.
— Nie. Nie umie.
— Jakże wiele traci — westchnął — pani tańczy jak Sylfida142, jak Petrarka143...
— Czy rzeczywiście znajduje pan?
— O, tak. Ma pani w tańcu taką finezję, licencję144, powiedziałbym nawet fantasmagorię145. Pani jest stworzona na Melpomenę146!
Pochlebiło jej to bardzo. Bądź co bądź opinia zawodowca coś znaczy.
— Na kogo jestem stworzona? — zapytała życzliwie.
— Na Melpomenę. To była taka bogini tańca, wina i miłości, ale przeważająco tańca. Pani będzie łaskawa w lewo... o tak... Dlaczego pani tu nie bywa?... Pani nie może pojąć tęsknoty takiego tancerza, jak ja, do takiej partnerki, jak pani...
— Skończyli grać — zatrzymała się z żalem.
— O, dla nas muszą powtórzyć. Takiego szczęścia nie wyrzeknę się łatwo.
Publiczność poklaskała ospale dla dopełnienia formalności i orkiestra zaczęła grać znowu.
— Taniec to moja żywioła147 — mówił melodyjnym głosem. — Właściwie, proszę pani, jestem zaniedbanym artystą. Ale czego się nie robi dla egzystencji... Życie segreguje człowieka bez uwzględnienia.
— Życie nie jest romansem — powiedziała, by znaleźć się w tymże szlachetnym i sentymentalnym tonie konwersacji, tak pasującej do rzewnych tonów tanga.
— Pani jest bardzo subtelna i platoniczna, jak rzadko — westchnął.
Skończyli. Odprowadził ją do stolika i skłonił się wdzięcznie. Paweł kiwnął mu głową i schował do kieszeni notatnik, w którym przez cały czas coś zapisywał. Krzysztof, gdyby nawet pozwolił jej tańczyć, nie spuszczałby z niej oka. A Paweł nie jest zazdrosny... Jest taki pewny siebie, no bo zna swoją cenę...
— Jakże się tańczyło? — zapytał.
— O, świetnie. Ten gigolo doskonale prowadzi.
— Pewnie gadał pani jakieś głupstwa?
— Przeciwnie. To bardzo inteligentny człowiek... On jest nawet artystą, tylko nie wiodło się mu... Powiedział, że tańczę jak Melpomena.
— A ta dama dobrze tańczyła czy źle? — spojrzał na nią z uśmiechem.
— No przecie! Pan żartuje... Żeby źle tańczyła bogini tańca!
— Tak?... Hm... i ja tak myślę, a nie wie pani, czy ona nie udzielała czasem lekcji tańca? Miałbym wielką ochotę.
— Ach, jak to dobrze, jak to dobrze — ucieszyła się. — Więc zatańczy pan ze mną?
— Wypijmy. — Nalał jej kieliszek.
— Cudowne to wino...
— Za pomyślność naszej pierwszej lekcji!
W chwili gdy kieliszki były już puste, orkiestra zaczęła grać.
— Chodźmy — zerwała się Marychna.
— Tak, ale nie tu — wstał również.
— Więc gdzie? — zdziwiła się.
Nie odpowiedział. W szatni podano mu futro. Przed hotelem stał długi szereg aut.
Wsiedli do taksówki.
— Ujazdowska — powiedział szoferowi.
— Czy
Uwagi (0)