Darmowe ebooki » Powieść » Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Łukasz Orbitowski



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
Idź do strony:
Gdyby mnie nie spotkał po drodze, brałby teraz w zastaw aureole od aniołów mających problem z hazardem.

Wydestylowana fiolka położy trupem słonia, Emek zachowywał jednak tyle ostrożności, ile umiał, czyli i tak niewiele. Najpierw zaczął odwiedzać ojca, bredząc coś o wadze relacji pomiędzy ojcem a synem. Może liczył, że tatko zmięknie, sypnie szmalem i nie będzie musiał dodawać mu jadu do kawy? Kutavaggio siedział na forsie jak smok na złocie, więc jego synek przystąpił do dzieła.

Za każdym razem, gdy przychodził, wlewał ojcu do kawy kroplę α-amanityny, licząc, że staruszkowi wysiądzie wątroba. Nikt by go nie podejrzewał. Kutavaggio był dobrze po siedemdziesiątce, słowem, stał jedną nogą w grobie. Należało tylko wsadzić tam drugą. Plan zapewne powiódłby się, gdyby wziął się zań ktoś inny, a nie Emek. Mówimy o wychudzonym patałachu z oczami jak pięciozłotówki natarte łojem, o pozostawionym samemu sobie tępym smyku, który nawet nie zyskał szansy na zostanie mężczyzną. O gnojku, co zamknął się w kolorowej celi ze słuchawek i ekraników, o potykającym się o własne nogi lumpie, o smarku, który pomyliłby taboret z lamborghini, zdolnym co najwyżej do wrzucania własnych zdjęć do tego gównianego Internetu. Nie muszę sobie nawet wyobrażać, jak Kutavaggio nakrył Emka. Podtruwany musiał czuć się źle, obserwował syna, korzystając z systemu kamer, i złapał go nad kawą z buteleczką trucizny w bladej dłoni.

Kutavaggio się wściekł i z tej złości prasnął kubkiem o ścianę. Zdemaskowany Emek rzucił się na niego, licząc, że położy dziada. Nie wiedział, że stary pieniądz jest lepszy niż nowy, dawna muzyka bije na głowę tę dzisiejszą, dziad zaś natłucze młokosa. Słaby, wykończony wódką, narkotykami i bezsennością Emek padł pod ciosem krzepkiego tatuśka. Kutavaggio zwyciężył jak Ruskie pod Maciejowicami. Nie wiedział jednak, co z tym zrobić. Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka, a pełny żołądek sprzyja dobrym pomysłom. Kutavaggio związał syna i wsadził mu szmatę w usta. Dochodziła pierwsza, więc zrobił to, co zawsze o tej porze. Zabrał Emkowi telefon, wziął też swój i poszedł do nas, do Balatonu.

2.

Z więzów można uwolnić się na wiele różnych sposobów. Krępowany Houdini napinał wszystkie mięśnie, jak tylko potrafił, by później je rozluźnić. Więzy okazywały się mniej ciasne niż wcześniej.

Można unieść dłonie najwyżej, jak się da, a potem gwałtownie opuścić, rozprostowując jednocześnie ramiona. Niekiedy wystarczy po prostu obrócenie nadgarstków.

Emek był chudy i mokry, o drobnych dłoniach. Przypuszczam, że to wystarczyło. Oswobodził się bez większych trudności. Okazało się jednak, że ma inny kłopot.

Kutavaggio związał go po łebkach, lecz wcale nie musiał się starać. Jego mieszkanie było fortecą o antywłamaniowych oknach i żaluzjach — trudno było się do niego nie tylko dostać, ale też z niego wyjść. Drzwi, pancerne i zbrojne w zamki, mogłyby bronić wstępu do pałacu sułtana czy też innego Rockefellera. Emek uwolnił dłonie, wypluł szmatę. Dalej jednak tkwił w więzieniu.

Zdenerwowany Kutavaggio jadł ostatni w życiu obiad i nagrywał informacje na swój telefon, a Emek miotał się po mieszkaniu, szukając wyjścia z kabały, w którą sam się wpakował. Telefon zabrał ojciec. Stacjonarnego nie było. Hasła w komputerach uniemożliwiły połączenie się z Internetem. Emek zrobił jedyną rzecz, jaka mu przyszła do głowy. Walił w szyby i wzywał pomocy. Zaalarmował ochroniarza.

Dławiąc się obiadem, Kutavaggio już podjął decyzję. Domyślam się tylko jaką. Tacy jak on nie wybaczają. Zjadł i poleciał do siebie, zostawiając telefon, od którego zaczęła się ta cała awantura. W tym samym czasie ochroniarz zobaczył Emka przez okno i poszedł pod drzwi. Nie mógł ich jednak otworzyć.

Ochroniarz miał klucze do bramy, piwnicy, śmietnika i na klatkę schodową, lecz nie do mieszkania. Rozmawiali przez drzwi. Nie ulega wątpliwości, że Emek poczęstował go bezładnym monologiem o potwornym dzieciństwie i oceanie krzywdy, który musiał przepłynąć. Jako truciciel nie chciał żadnej policji. Prosił, by go wypuszczono. Ochroniarz tłumaczył, że nie może. Emek błagał na nowo.

Tak gadali, aż na klatce schodowej pojawił się Kutavaggio.

3.

Ochroniarz mówi, że nie chciał zabić Kutavaggia. Nie wygląda na wstrząsanego wyrzutami sumienia. Dłubie językiem w zębie i trąca mnie końcówką paralizatora.

A było tak, że Kutavaggio otworzył drzwi, za którymi stał struchlały Emek, i wpuścił ochroniarza do środka. Tam opowiedział o truciu i złożył kontrpropozycję. Mówił, zaciskając zęby, jakby żuł wyjątkowo twardy kawałek suszonego mięsa. Oczy mu błyszczały, a palce zaciskały się na pasku od spodni. Emek chciał go zabić, więc teraz niech ochroniarz zabije jego. On, Kutavaggio, planował samemu załatwić tę sprawę, tylko Emek się uwolnił i jeszcze wezwał pomoc. Zasłużył na śmierć. Jest niewdzięcznym sukinsynem, niedoszłym ojcobójcą, zresztą zawsze robił tylko kłopoty. Dodał, że ma dużo pieniędzy, a będzie miał jeszcze więcej, kiedy Emek pożegna się z tym światem. Liczy też na pomoc w pozbyciu się ciała. Za taką kompleksową usługę zapłaci po królewsku. Powiedział to wszystko zimnym, obojętnym głosem, jakby składał skargę na hałasującego sąsiada.

Naszemu ochroniarzowi trochę brakuje do troskliwego misia, ale nawet on nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Cóż, sam jestem zaskoczony. Wymyśliliśmy dla bydlaka nazbyt łagodne przezwisko. Ochroniarz rozważył sprawę w swoim zomowskim sumieniu i odmówił. Syn, który truje ojca, tatko wołający o głowę własnego dziecka — od takich ludzi lepiej trzymać się z daleka. Powiedział, że wyprowadzi Emka poza osiedle i spróbuje zapomnieć o całej sprawie, do czego przyda mu się przynajmniej pół litra, jeśli nie krowa. Kutavaggio nie przywykł chyba do tego, że mu się odmawia. Nazwał ochroniarza idiotą, dostał szału i rzucił się na Emka. Walnął w pysk i zaczął dusić.

Przerażony Emek próbował się bronić. Bił ojca po rękach i próżno próbował dosięgnąć twarzy. Tatko gniótł mu gardło i wrzeszczał coś o niewyskrobkach. Mniej więcej w tym momencie ochroniarz zrozumiał, że to nie są żarty. Wylądował w złym miejscu i czasie. Trochę za późno, żeby się wyślizgać. Zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Chwycił za pałkę i skoczył ratować Emka.

W przedpokoju zwarły się trzy nietuzinkowe charaktery: stara, nienawistna pierdoła, chciwy narkoman i zwalisty baran w granatowym uniformie. Skoro przy granacie — należało tam jakiś rzucić. Byłoby po kłopocie. Wypadki pobiegły jednak odmiennym torem. Kutavaggio tak zapamiętale dusił syna, że nie dał się odciągnąć. Ochroniarz skorzystał więc ze swojego jedynego talentu. Walnął chłopa pałką. Szkoda tylko, że w głowę. Kutavaggio puścił Emka i zwalił się na podłogę.

Emek zjechał po ścianie i walczył o oddech, tymczasem ochroniarz pochylił się nad nieruchomym Kutavaggiem. Obrócił go na plecy i próbował cucić. Równie dobrze mógłby reanimować Wenus z Milo. Zbychu Płaczek strzelił w kalendarz. Wyciągnął kopyta. Legł bez duszy. Powiększył grono aniołków. Skończyło się dziadka sranie, jak to mówią. Dwóch chłopów przyszło i już po Zbyszku! Adios amigo!

Chłopakom nie było jednak do śmiechu. Emek jakoś się pozbierał. W pewien sposób osiągnął swój cel, niemniej nie wyglądał na zadowolonego. Chyba bał się, że ochroniarz pójdzie za ciosem i sprzątnie też świadka. Tamten jednak był przerażony i pewno nawet o tym nie pomyślał. Znaleźli się w klinczu. Jeden zabił, drugi zabić próbował. Taką popularnością cieszył się nasz zacny Kutavaggio.

Nie wiedząc, co dalej zrobić, panowie zawarli sojusz związany milczeniem.

Sojusz ten trwał w najlepsze, dopóki nie wtarabaniłem się ja. To wszystko przeze mnie, mówi ochroniarz i włącza paralizator.

Manto 1.

Człowiek zaprawdę jest wspaniałym stworzeniem. Przyzwyczaja się niemal do wszystkiego. Więźniowie godzą się z oglądaniem słoneczka przez kraty. Starcy żyją z prostatą, sztuczną szczęką, ale za to bez nerki. Królowa angielska jakoś idzie przez życie ze swoją migreną, a i ja nawykłem do podłego piwa i kanapek z mortadelą. Ale postrzał z paralizatora zawsze smakuje tak samo jak za pierwszym razem. Zwłaszcza w brzuch.

Przysięgam, jestem o krok od zawału serca. Głowę mam gorącą, a nogi lodowate. Pełznę przy ścianie. Ocieram ślinę z gęby i pytam, to znaczy próbuję spytać tego bydlaka, czego jeszcze chce. Ma swój pieprzony telefon. Przecież go nie zakabluję, ja nie z tych. Ochroniarz gapi się na mnie i znów dziabie paralizatorem. Przestań, człowieku!

Proszę o litość i pełznę po podłodze. Plotę byle co, lecz pełznę rozumnie, niby w bok, a naprawdę w stronę mojego prześladowcy. Potrzebuję tylko, aby moja noga znalazła się poza jego stopą. To wszystko.

Pytam o mamę. Co z nią? Chyba dość wycierpiała. Niech ją wypuści. Powinienem mu wystarczyć. Patrzę na tego typa i już wiem, że nie będzie lekko. Gość niemal puchnie, a uśmiech dochodzi mu do uszu — tak raduje go władza nad drugim człowiekiem. Dawno nie było demonstrantów do pałowania, co?

Pochyla się i przyciska paralizator do mojego policzka. Mówi, jak będzie. Zaraz zaniesie „tę wiedźmę” do samochodu, a ja zyskam zaszczyt towarzyszenia jej w bagażniku. Podróż będzie długa, niewygodna i zakończy się w lesie. Tam wykopię dół, nie — dwa doły! Ochroniarz poprawia się i rechocze. Chyba nie pozwolę, żeby moja własna matka wymachiwała łopatą?

Wystarczy spojrzeć. Gość gada serio, próbuję jednak obrócić sprawę w dowcip i dalej przesuwam się w jego kierunku. Już niedaleko. Mówię, że troszeczkę przeholował. Ludzie na pewno będą nas szukać. Z jednego trupa jakoś się wywinie, z trzech — już niekoniecznie. W odpowiedzi ochroniarz pyta, czy przypadkiem nie mam innych zmartwień. Jasne, stary, pełna zgoda.

Paluch mojej lewej nogi zawędrował już za piętę ochroniarza. Próbuję zagrać telefonem. Czy wie, co tam jest? Otóż ja wiem i chętnie wytłumaczę. Ten bajer jest wart fortunę, pod warunkiem że znajdzie się kupiec. Akurat mam wyśmienitego, mówię, a pod powieki wjeżdża mi zafrasowana morda Karambola. Chętnie was umówię. W przekrwionym oczku ochroniarza błyska coś jakby chciwość. Cisnę: to twoja życiowa szansa, człowieku!

Ochroniarz ma dla mnie cudowną wiadomość. Nie chce tego telefonu i otrzymam go z powrotem. Będę mógł klikać do woli w ciemnym grobie. Strasznie bawi go własne poczucie humoru i nagle informuje mnie, że żarty się skończyły. Co dziwne, ma rację.

Nie zauważył manewru ze stopą. Udaję, że chcę się podnieść, i kopię go w udo. Jednocześnie druga noga, ta za jego piętą, gwałtownie jedzie na wysokość kolana. Naprawdę wystarczy prosta dźwignia, by posłać chłopa na deski. Dźwięk upadku jest ogłuszający. Jakby cały ten dom wariatów runął mi na głowę. Jak echo brzęczy paralizator, który wypadł ochroniarzowi z dłoni.

2.

Podrywam się tak szybko, jak ochroniarz upadał. Leży na plecach podobny do żółwia złośliwie obróconego na plecy. Już chce się zbierać. Niedoczekanie, kolego! Ląduję na nim, dociskam kolanami barki i heja, leję w czerwony pysk. Raz i drugi, frajda lepsza niż na karuzeli. Masz, bydlaku! Za mamusię! Za mnie! Wiesz co? Tak dobrze mi idzie, że nawet za Kutavaggia ci przypier...

Obrywam w nerki. Sukinsyn znalazł sposób i tłucze mój korpus serią krótkich ciosów. Niech bije, co mnie to. Umiem odpłacić. Unoszę pięść wyżej niż ostatnio i nagle widzę, że to błąd, któremu nie zdołam zapobiec. Sekundę później nie widzę już nic. Władował mi palce w oko!

Tyle wystarczyło. Ochroniarz zrzuca mnie z siebie, wstaje i chwyta za fraki. Moje dłonie szukają drogi do jego gęby. Równie dobrze mógłbym próbować zerwać księżyc z nieboskłonu. Ochroniarz ciska mną o ścianę. Wali w brodę. W szyję otwartą dłonią. Nie wiem, co się dzieje. Nogi mnie nie trzymają, a łajdak wykręca mnie jak dziewuchę w tańcu i pcha gdzieś, unosząc za fraki. O w mordę, tylko nie to!

Trzask, ból i ciemność, która połyka mnie i zaraz wypluwa na światło. Wsadził mnie, gnój, w telewizor. Krew leci z policzków. Moje ciosy stają się słabsze. Biję tylko po to, żeby bić, bo mężczyzna nie może odejść bez walki.

Mężczyzna umiera z mieczem w dłoni, jak nasi wielcy pradziadowie.

Jeśli jakiś przodek patrzy teraz z góry, mam nadzieję, że jest choć odrobinę dumny.

Ochroniarz ciska mną o stół. Nogi łamią się z trzaskiem, blat uderza o podłogę, więc cios, który otrzymałem jest, jakby to rzec, dubeltowy.

Mam okazję zobaczyć toner drukarki z bliska. I znów o ścianę. Ochroniarz ciągnie mnie przez pokój. Stopami roztrącam odłamki czarnego szkła. Cios wydaje się lekki, a lecę przez pół pomieszczenia. Nie czuję już bólu. Nie mogę podnieść ręki, zaraz runę i ledwo co widzę poprzez krew. Tę jedną, najważniejszą rzecz dostrzegam jednak ze straszliwą jasnością.

Ochroniarz bierze ciężki aparat uwieszony na długim skórzanym pasku. Znajduje odpowiedni uchwyt i zaczyna wywijać. Zatacza zamaszyste koła i znów się śmieje. Canon czy inny tam kodak zmienia się w czarną smugę wirującą po okręgu o średnicy mniej więcej półtora metra. Widzę to doskonale, choć wszystko inne pozostaje zamazane. Przecież jak mnie grzmotnie tym ciężkim sprzętem, to sam będzie musiał kopać dół w lesie, chyba że zaprzęgnie Emka. Szukam jakiegoś ratunku. Sił starcza, by nie upaść.

Ochroniarz zbliża się do mnie, wywijając aparatem. Przypomina barbarzyńcę bawiącego się maczugą. Czuję zimny podmuch na twarzy. Nadludzkim wysiłkiem próbuję chwycić za taśmę, lecz dłoń trafia w próżnię.

Przymykam oczy i czekam na cios.

3.

Gdy czekamy na cios, ten nigdy nie pada i tak jest też tym razem. Po prawdzie mógłbym tkwić tutaj aż do Zielonych Świątek, oklepany jak druhna po weselu. Rozwieram spuchnięte ślepia, mgła się rozwiewa i widzę ochroniarza leżącego na podłodze bez przytomności. Znam się na tym i wiem, że prędko nie wstanie. Czuć lekki swąd spalenizny.

Nad ochroniarzem w pozycji wojownika — lekko ugięte nogi, prawa stopa wysunięta, korpus wysunięty — tkwi moja ukochana matuś, ściskając paralizator. Z korytarza zafrasowany Emek wystawia mokry nos. Pytam, co się stało. Mój głos brzmi nierzeczywiście, jest pełen brudu. Oberwałem paralizatorem z pięć razy i jakoś żyję. Ochroniarz złożył się od razu.

Mamuś odpowiada, że poraziła go tam, gdzie każdego mężczyznę boli

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
Idź do strony:

Darmowe książki «Jacek Świdziński, #manto - Łukasz Orbitowski (dla bibliotek TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz