Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖
Jest pierwszy dzień nauki i Henryk, trzecioklasista z Turynu niechętnie wraca do szkoły. Notuje to w swoim pamiętniku.
W barwny sposób opisuje tam kolegów, rodziców, szkołę, wrażenia, cały swój świat. Przepisuje też wyczekiwane przez uczniów z niecierpliwością tzw. opowiadania miesięczne. Bohaterami tych, rozdawanych przez nauczyciela, historyjek są chłopcy w ich wieku i ich niezwykłe wyczyny. Dzieci poznają między innymi losy małego dobosza z Sardynii, Julka, pisarczyka z Florencji i Marka, chłopca, który w poszukiwaniu mamy dotarł aż do Argentyny.
Czy perypetie szkolne małego chłopca w XIX wieku są podobne do losów dzisiejszych trzecioklasistów? Przekonajcie się sami. Jedno jest pewne, choć Serce powstało w 1886, do dzisiaj potrafi wzruszyć.
W Polsce Serce było wydawane także we fragmentach. Najlepiej znanym jest opowiadanie Od Apeninów do Andów. Powieść w całości przetłumaczyła Maria Konopnicka.
- Autor: Edmondo de Amicis
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Serce - Edmondo de Amicis (baza książek online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edmondo de Amicis
Wtem zwrócił się do zmarłego:
— Żegnam cię... — i urwał szukając w myśli, jakby go tu nazwać.
A wtedy, wprost z serca przyszło mu na usta słodkie imię, którym go przed pięciu dniami w łzach witał:
— Żegnam cię, biedny tatusiu!
I wziął swoje zawiniątko pod pachę i wolnym krokiem wyszedł ze szpitalnej sali.
Świtało.
18. sobota
Precossi przyszedł mi przypomnieć wczoraj, żebym obejrzał ich kuźnię, która jest w tej samej ulicy, na której mieszkamy. Więc dziś wychodząc z ojcem ze szkoły wstąpiliśmy tam na chwilę. Ale kiedyśmy się zbliżyli, spostrzegłem, że z kuźni wybiega pędem Garoffi, ze sporą paczką w ręku, przytrzymując poły wielkiego płaszcza, pod którym towary swoje zazwyczaj ukrywa.
— Ach, wiem teraz, skąd bierze te żelazne opiłki do polerowania, które sprzedaje potem za stare dzienniki, ten handlarz, Garoffi! To dopiero...
Zaraz ode drzwi kuźni zobaczyliśmy Precossiego, jak siedząc na ułożonych w kupkę cegłach uczył się lekcji z trzymanej na kolanach książki. Zerwał się i zapraszał do wejścia.
Była to izba pełna węglowego pyłu, na której ścianach sterczały młotki, cęgi, sztaby, zawiasy i różnych nie znanych mi kształtów żelastwo, w kącie zaś płonęło ognisko, które roziskrzał wielki miech rozdymany przez kowalczyka.
Ojciec Precossiego stał przy kowadle, a drugi pomocnik trzymał cęgami sztabę żelaza w ognisku.
— Ach! — zawołał kowal zobaczywszy nas i zdjął czapkę z głowy! — Oto dobry chłopczyna, co podarował tę kolej żelazną! Przyszedł popatrzeć, jak to w kuźni robota idzie, nieprawda? Zaraz, zaraz się to pokaże!
A mówiąc tak, uśmiechał się i zaraz zauważyłem, że nie ma już tej ponurej twarzy i nie patrzy spode łba jak dawniej.
Wtem chłopak wyjął z ogniska sztabę rozpaloną na jednym końcu, a kowal ją na kowadle oparł. Miał być z tej sztaby taki łuk żelazny, z jakich się robią altany w kształcie klatek owalnie u góry wygiętych. Za czym podniósł okrutnie wielki młot i zaczął nim walić w rozpalony koniec sztaby okręcając ją to w tę, to w ową stronę na kowadle i nadając jej przy tym coraz nowe kształty. Rozkosz była patrzeć, jak pod szybkimi, pewnymi razami młota żelazo gięło się, zaokrąglało i z wolna przybierało formę pierzastego liścia kwiatu, zupełnie tak, jakby to nie była twarda sztaba, ale miękkie ciasto ugniatane ręką podług woli.
A tymczasem syn patrzył na nas z jakąś dumą. Jak gdyby chciał powiedzieć: „Patrzcie tylko, co to mój ojciec potrafi”.
— No, cóż — rzekł wreszcie kowal — widział panicz, jak się to żelazo kuje?
I pokazywał mi sztukę, która wyglądała teraz jak pastorał biskupi. I zaraz ją odłożywszy na stronę93, drugą w ogień wsadził.
— Piękna robota! Tęga! — rzekł na to mój ojciec. I dodał:
— Wróciliście tedy do pracy? Wróciła wam do niej ochota?
— A wróciła! — odrzekł kowal ocierając pot z twarzy i wypoczywając chwilę. — A wiecie, panie, kto mi ją powrócił?
Ojciec mój udał, że o niczym nie wie.
— Ten poczciwy chłopak — rzekł kowal, palcem wskazując syna. — To dobre dziecko, co się przykładało do nauki i utrzymywało honor ojca, podczas gdy ojciec... co tam długo gadać, po szynkach pił, a syna jak psa traktował. Dopiero kiedym ten medal zobaczył...
Tu urwał, przełknął ślinę, a wielkie wąsy jego zadrgały jak od tłumionego płaczu. Ale wnet zwróciwszy się do chłopca mówił żartobliwie:
— A pójdź no tu, malcze! Pójdź no tu, mój wielkoludzie, nie większy od wróbla na dachu! Niech no na ten twój dzióbek popatrzę!
Chłopiec podbiegł, kowal go schwycił wpół i prosto przed sobą na kowadle postawił.
— No — rzekł — wyszoruj trochę facjatę94 temu niegodziwemu ojcu, kiedy tak!
A Precossi zaczął obsypywać pocałunkami czarną twarz ojca, a za chwilę i sam był zupełnie umorusany.
— Dobrze tak! — rzekł wtedy kowal i postawił chłopca na ziemi.
— Dobrze tak! Macie słuszność, Precossi! — zawołał z radością mój ojciec.
Pożegnawszy się z kowalem i z jego synem wyszliśmy z kuźni. Wszakże na progu dopędził nas mały Precossi, szepnął „przepraszam!” — i wsadził mi do kieszeni paczkę gwoździ. Podziękowałem mu serdecznie i zaprosiłem, żeby przyszedł zobaczyć karnawałowy pochód z naszego okna w ostatki95.
Gdyśmy już byli na ulicy, ojciec mój rzekł:
— Podarowałeś mu twoją kolej żelazną, mój chłopcze! Ale gdyby ona była nie z żelaza, tylko ze złota i z pereł, jeszcze byłaby darem zbyt małym dla tego świętego dziecka, które cierpieniem własnym i miłością tak odmieniło serce ojca swego!
20. poniedziałek
Całe miasto aż się trzęsie od karnawałowej wrzawy, bo idą ostatki. Na wszystkich placach stoją budy linoskoków, kuglarzy, i przed naszymi oknami też stoi namiot z płótna, w którym daje widowiska cyrkowe małe towarzystwo z Wenecji, mające wszystkiego pięć koni. Ten cyrk jest w pośrodku placu, a przy nim stoją trzy zakryte wozy, gdzie się te linoskoki przebierają i w których śpią także. Zupełnie jakby trzy domki na kołach, każdy z kominem, z którego ciągle dym idzie, z okienkami; a między okienkiem a okienkiem suszą się na sznurku sukienki96 dziecinne. Jest tam kobieta, która karmi dzieciątko i gotuje, i tańczy na linie. Biedni ludzie! Bo to się mówi: „skoczek na linie” — jakby coś ubliżającego; a oni przecież uczciwie zarabiają na chleb, bawiąc wszystkich i ciężko pracując.
Cały dzień biegają od wozów do namiotu w obcisłych, cienkich trykotach, na takie zimno, przegryzą co nieco naprędce, nie siadając nawet między jednym widowiskiem a drugim; a nieraz, kiedy cyrk pełen, zrywa się wicher, targa płócienne jego ściany, gasi światło i bądź zdrów, holenderski śledziu97! Muszą oddawać pieniądze i pracować nocą, żeby na dzień jako tako znów wyporządzić budę. Mają ze sobą dwóch chłopców, którzy też pracują. Ojciec mój poznał mniejszego, kiedy przez plac szedł, bo to jest synek właściciela cyrku, ten sam, któregośmy widzieli przeszłego roku na placu Wiktora Emanuela, jak na koniu jeździł. Urósł, może ma z osiem lat i ładny z niego chłopczyna. Ma okrągłą buzię, smagłą98, z mnóstwem czarnych kędziorów, które spadają spod spiczastego kapelusza.
Przebrany jest za pajaca, jakby w biały, czarno wyszywany worek z rękawami, a trzewiki to ma z płótna, też białe. Istne diabłątko z niego. Wszystkim się podoba. Ciągle czymś zajęty.
Rankiem otulony w dużą chustę przynosi w garnuszku mleko do swego drewnianego domku; potem biegnie po konia do remizy przy ulicy Bertola; potem piastuje99 to najmłodsze, a jak matka weźmie je od niego, to znosi obręcze, drążki, kozły, sznury; czyści wozy, rozpala ogień, a jak ma wolną chwilę, to ciągle się matki trzyma.
Mój ojciec patrzy na niego z okna i raz w raz mówi o nim i o rodzicach jego, którzy zdają się być bardzo poczciwymi ludźmi i bardzo do tego chłopczyka przywiązanymi.
Poszliśmy do cyrku wieczorem. Było zimno, buda była jeszcze prawie pusta, ale mały pajacyk nie dał się nudzić i tej małej garstce widzów. Przewracał nadzwyczajne kozły, stawał na głowie, uwieszał się koniom u ogonów, chodził na rękach trzymając nogi w powietrzu, zwijał się jak skra, śpiewał, śmiał się, zajmował sobą wszystkich, z tą swoją śliczną, smagłą twarzyczką, a ojciec jego, który miał kurtkę czerwoną, białe skórzane spodnie, buty z cholewami i szpicrutę w ręku, też patrzył na pajacyka, ale był smutny.
Mój ojciec posmutniał także, a gdy się do nas zbliżył pan Delis, który jest malarzem, tak do niego mówił:
— Biedni ludziska, zabijają się tą pracą, a tak mało zarobić mogą! Taka pustka! A to maleństwo takie miłe! Żeby to można coś uczynić dla nich?
Malarz pomyślał i rzekł:
— Napisz o nich co ładnego do gazety, jak to ty potrafisz. Opowiesz śliczne rzeczy o pajacyku, a ja zrobię portrecik jego. Gazetę wszyscy czytają i przynajmniej raz ludzie się tu zlecą!
I tak zrobili. Mój ojciec napisał artykuł pełen ślicznych żarcików, i tak piękny, że aż się płakać chciało, i opowiedział w nim wszystko, cośmy widzieli z okna, i jaki ten mały jest miły, i jak go zobaczyć warto; a pan malarz naszkicował portrecik, bardzo podobny i ładny, i gazeta wszystko to wydrukowała w sobotę wieczorem.
Istotnie, na niedzielne widowisko przybyły tłumy.
Na afiszu było wydrukowane: „Przedstawienie na benefis100 pajacyka”.
Tak go nazwali, jak ojciec mój w gazecie.Cyrk był napchany, wiele osób trzymało w ręku gazetę i pokazywało ją pajacykowi, który był uszczęśliwiony, śmiał się i chodził od widza do widza.
Pomyśleć tylko! Jeszcze żaden dziennik tak go nie uhonorował, a i kasa była pełna. Ojciec mój siedział obok mnie. Między publicznością spostrzegłem dużo znajomych. Nauczyciel gimnastyki stał w pobliżu drzwi, którymi wprowadzano konie, ten sam, co to jeszcze pod Garibaldim101 służył, a naprzeciwko nas w drugich rzędach siedział Mularczyk, ze swoją okrągłą buzią, tuż przy swoim wielkoludzie-ojcu. Ledwiem spojrzał, zaraz mnie zobaczył i na znak powitania zrobił zajęczy pyszczek. Trochę dalej stał Garoffi i liczył widzów rachując, ile też towarzystwo linoskoków zarobić może.
Niedaleko nas, w pierwszym rzędzie, siedział także biedny Robetti, ten, co uratował malca, trzymając między kolanami obie swoje kule, przytulony do swego ojca, kapitana artylerii, który mu rękę na ramieniu trzymał.
Zaczęło się przedstawienie.
Pajacyk dokazywał cudów na koniu, na trapezie, na linie, a ile razy się pokazał — wszyscy bili brawo. Potem popisywali się inni, żonglerzy, ekwilibryści102, konnojeźdźcy ubrani w trykoty i błyszczący od srebra. Ale jak chłopca nie było na widowni, wszystkim się jakoś zaczynało nudzić. Aż naraz widzę, że nauczyciel gimnastyki, stając przy wejściu samym, szepce coś właścicielowi cyrku, a ten patrzy dookoła na widzów, jak gdyby szukał kogo. A oczy jego zatrzymały się na nas.
Spostrzegł to mój ojciec, domyślił się, że nauczyciel gimnastyki wskazał go jako autora owego artykułu, i żeby uniknąć podziękowań, wyszedł mówiąc do mnie:
— Zostań, Henryku! Poczekam na ciebie na ulicy.
Bo już się przedstawienie kończyło. Ale pajacyk, któremu ojciec także coś szepnął, raz jeszcze wystąpił. Pędząc na galopującym koniu, cztery razy zmieniał postać i ubranie ukazując się już jako pielgrzym, już jako marynarz, już jako akrobata, a ile razy przelatywał koło mnie blisko, zawsze patrzył na mnie.
Gdy z konia skoczył, zaczął obchodzić dokoła cyrku ze swoim spiczastym kapeluszem pajaca w rękach, a publiczność rzucała mu soldy103 i cukierki.
Trzymałem i ja przygotowane dwa soldy, ale gdy doszedł do mnie, spojrzał, usunął kapelusz za siebie i posunął się dalej. Byłę mi to przykre. Za cóż on mnie, pomyślałem, omija? A widowisko tymczasem się skończyło.
Właściciel dziękował publiczności, a wszyscy wstali i zaczęli się cisnąć do wyjścia. Zagarnięty tłumem znalazłem się już blisko drzwi, kiedy mnie ktoś trącił w rękę.
Odwróciłem się: to pajacyk z tą swoją miłą twarzyczką, z tymi lokami czarnymi, uśmiechał się do mnie trzymając pełne rączęta cukierków. Wtedym zrozumiał.
— Czy nie chciałbyś przyjąć od pajacyka tych cukierków?
Skinąłem głową i z nastawionych dłoni wziąłem trzy czy cztery.
— No, to weź jeszcze w dodatku całusa...
— Dawaj dwa! — i przychyliłem ku niemu twarzy.
Otarł sobie rękawem umączone usta. Objął mnie ramieniem za szyję i wycisnąwszy dwa głośne pocałunki na moich policzkach rzekł:
— Jeden tobie, a drugi twemu tatusiowi!
21. wtorek
Widzieliśmy dziś w czasie pochodu masek bardzo smutną scenę. Dobrze się skończyła, ale mogło być wielkie nieszczęście.
Na placu Św. Karola (San Carlo), który cały był przystrojony w festony104 białe, żółte i czerwone, zebrało się mnóstwo ludzi. Kręciły się tam różnobarwne maski, przeciągały wozy złocone, obwieszone chorągwiami w kształcie pagód105, teatrzyków, łódek, pełne arlekinów106, rycerzy, kucharzy, marynarzy i pasterek. Taki ścisk, taki zamęt, że nie wiadomo było, na co patrzeć, a wrzask trąb, rogów, tamburynów, bębnów uszy po prostu rozdzierał. Maski na wozach skacząc i śpiewając zaczepiały pieszych i tych, co to patrzyli z okien, a oni też nie żałowali gardła krzycząc i ciskając w nie pomarańcze i cukierki. Za wozami zaś i za zbitym tłumem, jak okiem sięgnąć, widać było wiejące chorągiewki, błyszczące kaski, rozchwiane pióropusze, papierowe hełmy, olbrzymie czepce, nadzwyczajne zbroje, ogromne trąbiska, czerwone czapeczki, butle idące na nogach jak ludzie, kapelusze z dzwonkami, a wszyscy wyglądali jak wariaci.
Kiedy nasz powóz wjeżdżał na plac, jechał naprzeciw nas wspaniały wóz, zaprzężony w cztery konie pokryte makatami haftowanymi złotem, cały w girlandach róż sztucznych, na którym było kilkunastu panów, przebranych w stroje francuskiego dworu, w świetnych jedwabiach, w białych perukach, z kapeluszami składanymi pod pachami i szpadami u boków, z pękami wstążek i w koronkowych żabotach107 na piersiach — prześlicznych! Panowie ci chórem śpiewali francuską piosenkę i rzucali cukierki publiczności, która biła im brawo i krzyczała „wiwat”.
Wtem na lewo od nas człowiek jakiś podniósł ponad tłum małą dziewczynkę pięcio-, może sześcioletnią, niebożątko jakieś płaczące rozpaczliwie, które trzęsło rączkami jak gdyby w konwulsjach108. Człowiek ten przedarł się przez wszystkich do wozu tych panów, a gdy jeden z nich schylił się, ów zawołał głośno:
— Weźcie, panowie, tę dziewczynkę! Zgubiła matkę w tłumie. Podnieście ją na ręku, matka musi gdzieś tu
Uwagi (0)