Darmowe ebooki » Powieść » Wierna rzeka - Stefan Żeromski (czytanie w internecie txt) 📖

Czytasz książkę online - «Wierna rzeka - Stefan Żeromski (czytanie w internecie txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:
uczuć, jak zawsze — czyniło swoje — fizyczne zdrowie. Gdy młody Odrowąż począł przychodzić do siebie, jego matka, która wszystkich etapów choroby nie widziała, traciła o niej pamięć i o wszystkim, co z chorobą było związane. Malały, oddalały się, nikły cierpienia, trudy, starania, zabiegi i troski, poniesione i przedsięwzięte dla odzyskania i przywrócenia tego zdrowia. Tonęły w niepamięci i wsiąkały w nicość ponure okoliczności tamtej sprawie towarzyszące, a w miarę tego procesu zmniejszały się zasługi panny Mii. Przed oczyma matki wyrosła nowa góra trosk o przyszłość. Przed tą zaś przyszłością stała Salomea, jako najgłówniejsza obecnie przeszkoda. Serce matki borykało się już z nią o dobro syna. I cierń niechęci utkwił w tym sercu...

W sekrecie przed wszystkimi pani Odrowążowa wysłała drogo opłaconego posłańca — po czemu chętny materiał znalazła w karczmie na rozstajnych drogach — do jednego z arystokratycznych domów w dalszej okolicy z prośbą o pomoc. Otrzymała przyrzeczenie koni i karety, gotowych na każdy znak odwieźć jej syna w dniu oznaczonym za granicę. Te same osoby zajęły się przez swe rozgałęzione stosunki dostarczeniem dla niej i syna zagranicznych paszportów na fikcyjne imiona. Pewnego dnia przyniósł paszport zgrzany i zdrożony posłaniec. Zdrowie Józefa Odrowąża było już o tyle lepsze, że można było podróż przedsięwziąć — chociaż jeszcze z łóżka nie wstawał. Należało tedy przystąpić do rozwiązania sprawy w sposób stanowczy i niecierpiący zwłoki. Pewnego czerwcowego wieczora, gdy wszystko było na ukończeniu, a goniec po konie i karetę wysłany, księżna zaciągnęła Salomeę do ogrodu i zeszła z nią nad rzekę, do starej altany. Wielkie drzewa okryte młodocianymi liśćmi wokoło szumiały. Dzikie wino oplatające zmurszałe słupki i dziurawy daszek tej altany zasłaniało od zewnętrznego zmierzchu i powiększało ciemność wewnętrzną. Księżna, zaledwie przestąpiła próg altany, upadła na ławkę i przyciągnęła do siebie Salomeę. Objęła ją gwałtownym uściskiem i wpiła się w nią ustami. Tuliła ją do serca i łkała zeschniętym gardłem. Słowa więzły w tym gardle i zaciśnięte zęby nie mogły się rozewrzeć. Łzy poczęły płynąć z oczu księżny, łzy tak obfite, że zmoczyły twarz dziewczyny, solą napełniły kąty jej warg, zwilżały szyję i ciekły aż na piersi pod rozchylonym stanikiem.

Salomea drżała na całym ciele. Myśli jakieś błyskały w ciemni uczuć jak letnie lśnienia po nocy zwiastujące nadejście burzy. Te łzy, co po niej spływały, w niewytłumaczony sposób czyniły się szlakami nieszczęścia, które z wolna ściekało ku jej sercu, szukając go w piersiach. Ręce księżnej jeszcze mocniej, konwulsyjnie opasały ramiona i szyję Salomei, a cichy, zduszony głos wyszeptał:

— Dziecko! Ty go kochasz...

Salomea milczała, lecz dreszcz jej ciała dał dokładną odpowiedź.

— I on ciebie kocha. Prawda?

Milczenie znowu starczyło za odpowiedź.

— A mówił ci, że cię kocha?

— Mówił.

— I ty mu to samo mówiłaś?

— I ja.

— Odpowiadaj mi, natychmiast! Mów mi prawdę całą, bez jednego zatajenia! Będziesz mówiła prawdę?

— Będę.

Salomea uczuła konieczność posłuszeństwa i mus wyznawania całkowitej, samej tylko prawdy. Była jakby wyzuta z sukien, z bielizny, z ciała i stanęła przed ciemną władczynią swoją jako bezwładna i drżąca dusza.

— Całowaliście się?

— Tak.

— U niego, w nocy, tam?

— Tak.

— Oddawałaś mu się?

— Tak.

— Ile razy?

— Nie pamiętam.

— Obiecywał ci, że się z tobą ożeni?

— Obiecywał.

— I dlatego mu się oddawałaś?

— Nie.

— A powiedz no! Tylko szczerą prawdę!... Odpowiedz mi?

— Odpowiem.

— Ale przysięgnij no mi! Niech ten Dominik co noc staje nad twoją pościelą, jeżeli powiesz jedno słowo nieprawdy!

— Ach!

Salomea z jękiem przypadła do ramienia pani.

— Więc mów prawdę! Czy już tak samo, jak z nim — byłaś z kim kiedy?

— Nie!

— Nigdy, z nikim?

— Nigdy!

— I nikt cię nigdy przedtem nie całował?

— Owszem, całował mnie...

— Kto?

— Jeden tutaj...

— Kto taki?

— Jeden kuzyn.

— Kochałaś tamtego?

— Nie.

— Więc dlaczego dałaś mu się całować?

— Bo mi się dosyć podobał.

To wyznanie zdawało się dodawać księżnie mocy. Głos jej stał się pewniejszy. Przebijała się przez ten głos niezwyciężona i zwycięska siła jasnego rozumu.

— Słuchaj, dziecko! Czy chcesz, żeby Józef poszedł znowu do partii?

— Och, nie!

— Nie chcesz, żeby go tam znowu poranili?

— Och, nie!

— Czy chcesz, żeby wyzdrowiał?

— Czy ja chcę?

— Więc co począć, co przedsięwziąć, żeby wyzdrowiał?

— Nie wiem.

— Myśl całą głową, wysil całe serce!

— Nic nie wiem.

— A czego byś ty chciała, sama dla siebie?

— Być z nim, służyć mu...

— Tak! Otóż słuchaj... Czy nie tak trzeba zrobić? Jeżeli nie tak, to radź! Ja zrobię, co ty zechcesz.

— Nie mam rady. To ja będę posłuszna.

— A więc słuchaj! Ja myślę, że trzeba go stąd koniecznie wywieźć.

— Wywieźć...

— Nie to myślałaś?

— Nie wiem...

— Gdzież go tu wywieźć w kraju? Pojadę tam — znajdą! Pojadę w inne miejsce — wszędzie go znajdą! Wezmą do więzienia! Powieszą w moich oczach, albo i za oczami! Więc co? Trzeba go wywieźć za granicę.

— Mój Boże!

— Ale on tam nie pojedzie dobrowolnie. Trzeba mu przyobiecać, że skoro się tylko jego zdrowie polepszy, będzie mógł iść do swego oddziału. Ty mi musisz dopomóc w przekonywaniu go, żeby pojechał.

— Ja to muszę!...

— Bo gdzież on się tutaj wyleczy? Powiedzże, co myślisz!

— Tu się wyleczył.

— Lecz czyż dłużej może tu zostać? Czy on sam zechce zostać, gdy się wyleczy.

— Nie.

— Tam ja go prędko postawię na nogi. A gdy mu będzie lepiej — żeby nie poszedł do partii — wywiozę go do Włoch.

— Do Włoch!

— Bo tylko tam może wyzdrowieć zupełnie. A przecie i ty chcesz, żeby wyzdrowiał, — żeby już nie szedł bić się i otrzymywać takie same rany. Czyż nieprawdę mówię?

— Owszem, prawdę.

— A jeśli mówię źle, nieprawdę, to ty mi daj inną radę! Cóż mi z twojego twardego głosu.

W duszy Salomei przewinęło się jak boleść krwawa dawniejsze marzenie o wędrówce z małżonkiem po dalekim, nieznanym, włoskim kraju. Wspomniała sobie wyśnione miasta, obrazy gór i mórz, których jeszcze nigdy nie widziały oczy. Podźwignęła się naprzeciwko tej groźnej pani swego losu i spytała:

— I to już żadnej innej rady nie ma, tylko ta, żeby on jechał teraz za granicę, a potem do Włoch?

— Nie ma.

Głos matki Józefa był mocny, ostry i przeszywający jak kula. Salomea milczała. Zimno ją kłuło w ramionach i dosięgło wnętrzności. Rozpacz mrowiem wpełzała we włosy. Głos wewnętrzny odezwał się przez jej usta:

— A ja?

Pani Odrowążowa mówiła coraz ciszej, coraz wyraźniej, przyciskając ją do swego boku:

— Jesteś przecie młodziutka... Kochasz go. Uratowałaś mu życie. On ciebie kocha. Byliście ze sobą. Ja wszystko wiem i przebaczam. Lecz on teraz jest tak chory! Pomyśl, ty, jedyna, która go kochasz... Przecież musi się w spokoju, w dobrym klimacie leczyć, z dala od tych strasznych pól i lasów. Musi innymi spojrzeć oczami na wszystkie sprawy. Musi w swej duszy przekląć te lekkomyślne przedsięwzięcia, te obłąkane zamysły!

Salomea w głębokiej swojej boleści nagle ujrzała cień ojca — i cień tego, co w sąsiedztwie tej altany leżał w ziemi. Dumny żal w niej drgnął. Niezłomny honor, którego dotąd nigdy w sobie nie odczuwała, kazał powiedzieć:

— On nie przeklnie tych obłąkanych zamysłów!

— Otóż musi! Co jest godne przekleństwa, musi być przeklęte!

— Nie! To, co oni czynili, nie jest godne przekleństwa.

— Mój syn musi sobie przypomnieć, że nie jego to rola terać się w zgniłych barłogach, ukrywać w sianie — że on jest — pan — i z rodu — książę!

Salomea dosłuchała się w mowie swej pani ostatniego akcentu i zrozumiała go. Zacięło się w niej coś, jak gdyby zamek, do którego klucza już nikt nigdy nie znajdzie. Milczała. Znikł dreszcz i tylko jednolite rwanie bólu w sercu samo jedno zostało w jestestwie. Słuchała jeszcze, gdy księżna mówiła:

— Ty jesteś moje drugie dziecko... Moja jedyna! Nigdy, przenigdy o tobie nie zapomnę. Na śmiertelnym łożu będę pamiętać twoją twarz i twoje imię. I on — wierz mi, kochana! Będzie o tobie jak o najdroższej pamiętał. Nie ja to będę, która bym przeciwko tobie słowo do niego powiedziała. Skarż mię Boże, jeżeli nie mówię prawdy! Ale masz obowiązek. Wychowała cię pani Rudecka, matką ci była, gdyś tu została sierotą. Czy nie? Czy nie była ci matką i opiekunką?

— Tak.

— A teraz ona jest sierotą, najbiedniejszą z ludzi, matką pobitych synów w tym pustym domu. Czy miałabyś serce opuścić ją samą, gdy na twojej głowie stoi cały ten dom i gospodarstwo?

Salomea zdobyła się na męstwo i zapytała w szaleństwie swej beznadziejności:

— Czy ja nie mogłabym się przydać na co w tej włoskiej podróży?

— W jakimże charakterze? W jakim?

— Jako służąca.

— Nie, dziecko, nie możesz być służącą. Na takie twoje poniżenie ja bym się nigdy nie zgodziła. Właśnie dlatego, że towarzysko nie stoimy na równi, nie zgodzę się na twoje poniżenie. Mogłabyś towarzyszyć Józefowi tylko jako żona... Ale to jest przecie niemożliwe. Sama dobrze rozumiesz, że to jest niemożliwe.

— Więc cóż mam począć?

— Wezwij na pomoc Boga, miłość Józefa i tej opiekunki, która cię wychowała. Może i moją, jeżeli w twym sercu tę łaskę znajdę. Nakaż milczenie swemu sercu... Czas zagoi tę ranę, którą ja ci teraz zadaję... Córeczko moja, córeczko moja miła! Najdroższa! Najdroższa!...

Księżna zsunęła się na kolana i w szlochach opasała Salomeę ramionami. Łkała:

— Gdybyś mogła odczuć, jak moje serce nad tobą i nad twoją nieszczęsną miłością płacze! Zawsze na wskroś widziałyśmy nasze serca, a tylko teraz... Teraz, gdy ty tak cierpisz, ja ci pomóc nie mogę. Ja ci zadaję ten cios! Nóż wbijam w serce, które mi wróciło syna... O, Boże! Nim to przyszłam powiedzieć, oczy wypłakałam we łzach. Ach, prawda — zapomniałam...

Księżna poczęła szukać czegoś w kieszeniach. Mówiła :

— Nie weźże mi tego za złe i nie przypuszczaj nic pospolitego... Chcę się z tobą podzielić wszystkim, co posiadam, duszą i majątkiem. Gdy wrócę do domu, przekonasz się sama... A teraz, — połowę tego, co mam ze sobą... Musisz przyjąć! Musisz!

Księżna włożyła w rękę Salomei długą i grubą sakiewkę, wypchaną złotymi monetami. Zachyliła jej palce dookoła tej sakiewki, podniosła rękę i martwą wsunęła ofiarowany skarb w kieszeń jej sukni. Panna Salomea przelotnie pomyślała:

— Ach — pieniądze...

Serce jej przeszywała wiadomość, że on odjeżdża na zawsze i że ona sama jedna tutaj zostaje. Poza tym była ciemność. Jak echo piorunu leciały przez serce słowa:

— „Czas zagoi tę ranę”...

Wsłuchiwała się w dźwięk i treść tych słów — z oddali, ze swego samotnego miejsca. Pragnęła już odejść. Być samą! Gdzieś uciekać! Coś niezrozumiałego wyszeptała, nie odrywając ust od ramienia swej pani. Księżna przytuliła do siebie młodą dziewczynę, objęła ją rękami. Łzy obfite, niestrzymane, iście macierzyńskie, poczęły płynąć znowu z tych możnych oczu na twarz Salomei. Były tak szczere i tak serdeczne, że wsączyły do zranionego serca jakiś cień pocieszenia. Objęły się obydwie i zamilkły, patrząc w otchłań swych uczuć i widząc nawzajem głębiny serca. Salomei zdawało się wciąż, że już z tego miejsca odeszła i że dokądś idzie, w bardzo daleką drogę. Dowlokła się uczuciami na jakowąś wielką wyniosłość. Patrzyła na tamtą, nigdy niewidzianą stronę. Westchnęła pod naporem nieznanej myśli: ach, więc to znaczy słowo — matka... Widziała serce matki i wszystkie w nim uczucia... Zrozumiała, co taka czuje i jak płyną jej myśli. Patrzyła na to, jakby na leżącą ziemię i płynące obłoki. Dziwiła się, ile jest w matce uczuć, jakie są. Rozróżniała ich załamania, skręty... Uśmiech przepłynął przez wszystkie owe dalekie widoki, jak święty słońca połysk przez sierocą okolicę. Chciała otworzyć usta i powiedzieć, że przecie i ona ma już płód w łonie, lecz to zewnętrzne słowo cofnęło się we wstyd i znikło na dnie serca.

Księżna z zamkniętymi oczyma tuliła w ramionach Miję. Widziała jej uczucia miłosne. Były to uczucia niemal jej samej. Kwiecista łąka, którą raz jeden widzą za życia człowiecze oczy... Noszą się w woniejącym wietrze motyle, kołyszą wielobarwne zioła. Radosna pieśń wymknęła się z dziewczęcych ust, gdy bose stopy biegną w rosach kwiecistej łąki.

Toż to ona sama na ten zakątek raju, na boski pierwiastek w ludzkim żywocie, ma cisnąć przekleństwo śmierci, wytracić kwiaty, pobić motyle, zagasić światło, a kwietny zapach przemienić w trupi zaduch!...

Ścisnęła ręce, zwiesiła głowę na ramię przyjaciółki i wszystko widząc, płakała. Po cóż są kwiaty i po co to słońce? Czemuż musi uczynić to dzieło straszne? Czemuż musi zdobyć się na męstwo potworne i nieuniknioną tyranię? Czemuż musi podnieść rękę, czemuż koniecznie ścisnąć dłoń i dusić gardziel, którą miłosnym oplotła uściskiem?

Jęk głębokiej męczarni wymknął się z ust, łkanie zamuliło słowa.

XVII

Przekonywanie Józefa Odrowąża o konieczności wyjazdu dokonało się na innej zasadzie.

Księżna nie przeczyła młodzieńcowi, kiedy się zrywał i zabierał do partii — a w miarę postępów wyzdrowienia i przybytku sił niecierpliwił się coraz bardziej. Prosiła go tylko o jedno, żeby się zupełnie wyleczył i zdrowy poszedł na nowe trudy. Ażeby się zaś w zupełności wyleczyć, wyspać z tylu chorób na dobre i odpaść po wychudnięciu, trzeba było kilkunastu nocy spokojnych i kilkunastu niezakłóconych dni. Gdzież to było znaleźć, jak nie za granicą?

Matka wymogła na synu, że właśnie dla jak najszybszego dostania się do partii pojedzie z nią najprzód do Krakowa i zaopatrzony na nowo

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20
Idź do strony:

Darmowe książki «Wierna rzeka - Stefan Żeromski (czytanie w internecie txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz