Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖
Uwięziona to piąta część cyklu powieściowego W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta, ostatnia z przetłumaczonych przez Tadeusza Boya Żeleńskiego. Jej tematem są przeżycia głównego bohatera związane ze zrealizowaną wreszcie miłością do Albertyny.
Zebrane wcześniej obserwacje dotyczące romansu Odety i Swanna czy Racheli i Roberta de Saint-Loup rzutują nieuchronnie na związek Marcela z ukochaną. Jej fascynująca niegdyś nieuchwytność staje się źródłem udręki. Doświadczenia sprawiają, że każdy gest Albertyny wydaje się Marcelowi symptomem wiarołomstwa i nie wiadomo, na ile podejrzenia zazdrosnego kochanka są uzasadnione. Pętla coraz bardziej się zaciska. On prześladuje kochankę, ona znajduje coraz więcej przyjemności w mnożeniu dwuznacznych tajemnic.
- Autor: Marcel Proust
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust
Potem ogarniał mnie smutek. W ten sposób mamy we śnie liczne Litości, niby renesansowe Pietà, ale nie w marmurze — owszem, nietrwałe. Ale mają swoją rację bytu, przypominają nam pewną fizjognomję rzeczy, tkliwszą, bardziej ludzką, której nazbyt jesteśmy skłonni zapominać w zimnym, czasami wrogim rozsądku jawy. I tak przypomniało mi się postanowienie uczynione w Balbec, aby zawsze być miłosiernym dla Franciszki. I bodaj przez cały ów ranek umiałbym się zmusić aby się nie irytować jej kłótniami z kamerdynerem, aby być łagodnym dla Franciszki, której świat tak mało okazał dobroci. Tylko przez ten ranek, a trzebaby sobie stworzyć kodeks nieco stalszy; jak ludy bowiem nie długo rządzą się czystem uczuciem, tak ludzie nie rządzą się wspomnieniem snów. Już ten sen zaczynał się ulatniać. Starając się go sobie przypomnieć, odmalować, płoszyłem go tem bardziej. Powieki nie zamykały już tak szczelnie moich oczu. Gdybym próbował odtworzyć swój sen, otworzyłyby się całkiem. Wciąż trzeba wybierać między zdrowiem i rozsądkiem a rozkoszami ducha. Zawsze miałem tę małoduszność, aby wybierać pierwsze. Zresztą niebezpieczna władza, której się wyrzekałem, była jeszcze niebezpieczniejsza niż się mniema. Litość, marzenie, nie ulatują same. Kiedy tak zmieniamy warunki w jakich zasypiamy, nie tylko same sny pierzchają, ale ginie również na długie dni, czasem na lata, zdolność nietylko śnienia ale zaśnięcia. Sen jest boski, ale niestały; lada co go płoszy. Lubi nawyki; stalsze od niego, zatrzymują go co wieczór w uświęconem miejscu, chronią go od wszelkiego wstrząsu; ale kiedy go przemieścimy, kiedy nie jest związany z miejscem, rozwiewa się jak mgła. Podobny jest do młodości i do miłości — nie sposób go już odnaleźć.
W tych rozmaitych snach — wciąż jak w muzyce — piękno rodziło się ze zwiększenia lub zmniejszenia interwału. Cieszyłem się niem, ale w zamian straciłem w tym śnie, mimo iż krótkim, sporo wołań, w których dochodzi do nas krążące życie rzemiosł i wiktuałów paryskich. Toteż zazwyczaj, aby nie tracić nic z tych wołań, siliłem się budzić wcześnie, nie przewidując, niestety, dramatu, który takie późne przebudzenia się oraz moje drakońsko-perskie prawa rasynowego Assuerusa miały na mnie niebawem sprowadzić.
Oprócz przyjemności że Albertyna lubiła te krzyki i że niejako ja sam, mimo iż leżąc w łóżku, brałem udział w życiu ulicy, słyszałem w nich jakgdyby symbol atmosfery; symbol niebezpiecznego ruchliwego życia, w którem pozwalałem Albertynie krążyć jedynie pod moją opieką, w rozszerzonej strefie jej niewoli, przerywanej o dowolnej porze, poto aby ją ściągnąć z powrotem do mnie. Toteż najszczerzej mogłem odpowiedzieć Albertynie: „Przeciwnie, lubię te krzyki, bo wiem że ty je lubisz!”
„Ostrygi, prosto z morza, ostrygi!”
— Och! ostrygi, taką miałam na nie ochotę!
Szczęściem, Albertyna przez zmienność lub przez uległość zapominała szybko swoich pragnień, i zanim miałem czas jej powiedzieć, że znajdzie lepsze ostrygi u Pruniera, chciała kolejno wszystkiego co oznajmiały wykrzykiwania handlarki ryb.
— Krewetki, dobre krewetki, mam reje żywe, żywe reje. — Merlany do smażenia, do smażenia. — Przyszły makrele, makrele świeże, świe-e-że. — Makrele dla pań, piękne makrele. — Mule świeże, dobre, mule, mule!
Mimowoli, wołanie: „Przyszły makrele” przejęło mnie dreszczem. Makrela, makrot... Ale ponieważ ta reklama nie mogła się odnosić do naszego szofera, myślałem tylko o rybie (której nie cierpiałem) i niepokój mój nie trwał długo. „Och! mule! — mówiła Albertyna — mam ochotę na mule. — Kochanie, to było dobre w Balbec, ale tutaj to nic nie warte! zresztą, proszę cię, przypomnij sobie, co Cottard mówił o mulach”. Ale moja uwaga była tem bardziej niewczesna, że już następna przekupka oznajmiała coś, czego Cottard jeszcze surowiej zabraniał:
Ale Albertyna darowała mi rzymską sałatę, bylem jej przyrzekł kupić za kilka dni produkt handlarki wykrzykującej: „Piękne szparagi arżantejskie, piękne szparagi”. Tajemniczy głos, po którym spodziewałoby się dziwniejszych propozycyj, poddawał: „Beczki pobijać, beczki pobijać!” Trzeba było się pogodzić z faktem, że chodzi tylko o beczki, bo ten wyraz był prawie całkowicie pokryty krzykiem: „Szyby, szkla-a-rz, szyby stłuczone, do szklarza, szkla-a-rza” — rozziew gregorjański mniej mi jednak przypominający liturgję niż wołanie szmaciarza, bezwiednie powtarzającego owo nagłe zmącenie melodji pośród modlitwy, dość częste w rytuale kościelnym: Praeceptis salutaribus moniti et divina institutione formati audemus dicere5 — powiada ksiądz, zrywając żywo dicere. Bez obrazy — jak w średniowieczu lud wprost na posadzce kościoła odgrywał farsy i soties — owo dicere przywodził na myśl szmaciarz, kiedy skandując wyrazy, wyrzekł ostatnią sylabę z przyspieszeniem godnem akcentu uświęconego przez wielkiego papieża z VII wieku: „Szmaty, żelastwo na sprzedaż” (wszystko to psalmodjowane powoli, zarówno jak sylaby które następują, gdy dwie ostatnie kończyły się żywiej niż dicere), „królicze skórki”. — „Walencje, piękne Walencje, świeże pomarańcze”. Nawet skromne pory: „Piękne pory, kupujcie”; cebule: „osiem su wianuszek, cebule, cebule”, rozpryskiwały się o moje uszy niby echo fal w których, gdyby była wolna, Albertyna mogłaby się zgubić, i przybierały słodycz jakiegoś: Suave mari magno6. „Marchewka, marchewka, dwa su za pęczek”.
— Och! — wykrzyknęła Albertyna — kapusta, marchewka, pomarańcze! Wszystko chcę! Powiedz Franciszce, żeby to kupiła. Przyrządzi nam marchewkę ze śmietanką. To będzie takie milusie, jeść to wszystko we dwoje, wszystkie te wywoływania wcielić w dobre śniadanko. — Och, proszę cię, powiedz lepiej Franciszce, niech usmaży reje na rumianem maśle. To takie dobre.
— Kochanie, już się stało, ale nie siedź już przy oknie, inaczej naprzesz się wszystkiego co obnoszą przekupki.
— Już, już, idę, ale odtąd nie chcę już na obiad nic, tylko to co będziemy słyszeli. To takie zabawne. Pomyśleć, że jeszcze trzeba czekać dwa miesiące, nim usłyszymy: „Groszek zielony, słodki, groszek, groszek zielony”. Jak to ładnie powiedziane: „słodki groszek”, wiesz, że ja lubię taki delikatny, delikatny groszek, skąpany w winegrecie; nie ma się uczucia że się je, takie to świeże jak rosa poranna. Och, albo te śmietankowe serduszka, to jeszcze bardzo daleko: „Dobre serki śmietankowe, śmietankowe serki dobre”. A winogrona z Fontainebleau: „Wino, wino, winogrona”.
A ja myślałem ze zgrozą o czasie, który trzeba mi będzie wytrwać z Albertyną aż do pory winogron!
— Słuchaj, powiadam ci, że chcę już jeść tylko to co usłyszymy, ale robię oczywiście wyjątki. Toteż zastanawiam się, czyby nie zajść do Rebatteta zamówić lody dla nas. Powiesz mi, że to jeszcze nie pora, ale mam taką ochotę!
Wstrząsnęło mną nazwisko Rebattet, tem niezawodniej podejrzane dla mnie z racji tych słów: „zastanawiam się”. Był to dzień, w którym Verdurinowie przyjmowali, od czasu zaś jak Swann nauczył ich, że Rebattet to jest najlepsza cukiernia, tam zamawiali lody i ptifury.
— Nie mam nic przeciwko lodom, Albertynko droga, ale pozwól żebym ja sam zamówił, nie wiem jeszcze czy to będzie Poiré-Blanche, Rebattet, Ritz; słowem, zobaczę.
— Więc ty wychodzisz? — rzekła nieufnie. (Twierdziła zawsze, że byłaby zachwycona gdybym więcej wychodził, ale kiedy jakieś moje odezwanie się mogło zwiastować, że nie zostanę w domu, niespokojna mina Albertyny pozwoliła wnosić, iż radość, jakąbym jej rzekomo sprawił wychodząc jak najczęściej, nie była może zbyt szczera).
— Może wyjdę, może nie, wiesz że nigdy nie robię planów. W każdym razie, lody to nie jest coś co obwołują, co obnoszą po ulicy; skąd ci przyszła na nie ochota?
Odpowiedź Albertyny dowiodła mi, ile inteligencji i utajonego smaku rozwinęło się w niej nagle od czasu Balbec. Twierdziła, że zawdzięcza ten dobór słów jedynie mojemu wpływowi, mieszkaniu ze mną, jednakże jabym tego nigdy nie powiedział, tak jakby mi wyższa siła zabroniła używać kiedykolwiek w rozmowie zwrotów literackich. Może przyszłość Albertyny miała być inna, a moja inna. Miałem niemal przeczucie tego, widząc jak ona się sili używać w mowie obrazów tak „książkowych”, zastrzeżonych, wedle mojego poczucia, na inny użytek, świętszy i jeszcze mi nieznany. Mimo wszystko, bardzo mnie to wzruszyło, bo myślałem: to pewna że nie powiedziałbym tak jak ona, ale jednak bezemnie nie mówiła by w ten sposób, uległa zatem głęboko mojemu wpływowi, nie może tedy mnie nie kochać, jest mojem dziełem. Mówiła tak:
— W tych wiktuałach wykrzykiwanych na ulicy lubię zwłaszcza to, że coś słyszanego niby fraza muzyczna odmienia przy stole charakter i apeluje do mojego podniebienia. Co się tyczy lodów, mam nadzieję, że je zamówisz w owych niemodnych formach, mających wszystkie możebne kształty architektury: kiedy jem te świątynie, kościoły, obeliski, skały, zawsze oglądam je wprzód niby malowniczą geografję, a potem zmieniam jej malinowe lub waniliowe budowle w chłód na swojem podniebieniu. (Uważałem, że to jest trochę za dobrze powiedziane, ale Albertyna uczuła, iż ja uważam że to jest dobrze powiedziane, i ciągnęła dalej, zatrzymując się na chwilę przy udatnem porównaniu, aby się wreszcie rozśmiać swoim pięknym śmiechem, który mi był tak okrutny, bo tak rozkoszny.)
— Mój Boże, boję się, że u Ritza znajdziesz „kolumny Vendôme” z lodów czekoladowych lub malinowych; w takim razie trzebaby ich więcej, aby to wyglądało na kolumny wotywne lub na słupy wzniesione w jakiejś alei na chwałę Chłodu. Robią tam także malinowe obeliski, które będą sterczały w palącej pustyni mego pragnienia; stopię ich różowy granit w mojej paszczy którą orzeźwią niczem oaza (i tu buchnął głęboki śmiech, czy to z satysfakcji że się tak pięknie wysławia, czy przez drwiny z samej siebie że się posługuje tak konsekwetnem obrazowaniem, czy, niestety, z fizycznej rozkoszy, że smakuje coś tak dobrego, świeżego, dającego jej jakby namiastkę rozkoszy). Te lodowate cyple od Ritza — ciągnęła — wyglądają czasem niby jakieś Monte-Rosa... a nawet przy cytrynowych wolę żeby nie były monumentalne, raczej nieregulame, urwiste jak góra u Elstira. I nie powinny być zbyt białe, ale trochę żółtawe z tym elstirowskim odcieniem brudnego i bladego śniegu. Choćby nie było ich zbyt dużo, pół porcji jeżeli chcesz, te cytrynowe lody to są i tak góry sprowadzone do maleńkiej skali, ale wyobraźnia przywraca proporcje, jak dla tych japońskich karłowatych drzewek, w których czuje się i tak, że to są cedry, dęby, jabłuszniki, tak iż posadziwszy je w skrzynie w twoim pokoju, miałabym olbrzymi las schodzący ku rzece, gdzieby się zgubiły małe dzieci. Tak samo u stóp mojej porcji żółtawych cytrynowych lodów, dostrzegam wybornie pocztylionów, podróżnych, karetki pocztowe, na które język mój podejmuje się staczać lodowe lawiny, mające je pochłonąć (okrutna rozkosz, z jaką to powiedziała, podnieciła moją zazdrość); tak samo — dodała — jak podejmuję się temi wargami zniszczyć, filar po filarze, wenecki kościół z truskawkowego porfiru i zwalić na wiernych to co ocaleje. Tak, wszystkie te budowle przejdą ze swego kamiennego placu do moich wnętrzności, gdzie ich topniejący chłód już drga. Ale wiesz, nawet bez lodów, nic tak nie podnieca i nie budzi pragnienia, jak anonse jakichś cieplic. W Montjouvain, u panny Vinteuil nie było w pobliżu
Uwagi (0)