Znachor - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Nie wiem, czy zdołasz wybaczyć mi kiedykolwiek to, że odchodzę…Nie są to słowa, których Rafał Wilczur, wybitny warszawski chirurg, spodziewał się w ósmą rocznicę ślubu.
To jednak dopiero początek jego nieszczęść — snując się bez celu po mieście wpada w ręce bandytów, zostaje okradziony, pobity i zrzucony do rowu ze śmieciami. Wszelki słuch po doktorze Wilczurze ginie.
Kilkanaście lat później pewien człowiek bez imienia kradnie cudzy akt urodzenia i rozpoczyna nowe życie jako Antoni Kosiba. Wkrótce okazuje się, że ma niezwykły talent znachorski, potrafi pomóc tam, gdzie lekarze załamali ręce. Jego sława zatacza coraz szersze kręgi, ku wściekłości miejscowego doktora. W końcu Kosiba trafia przed oblicze sądu…
Powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, autora Kariery Nikodema Dyzmy, cieszyły się ogromną popularnością — wiele z nich zostało sfilmowanych. Sam Znachor doczekał się dwóch ekranizacji, w 1937 w reżyserii Michała Waszyńskiego i w 1982 w reżyserii Jerzego Hoffmana.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Znachor - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Zmieniłoby się może więcej, gdyby Marysia chciała się na to zgodzić. Pan Leszek nieraz próbował ją pocałować, ona wszakże zawsze protestowała z taką stanowczością i z taką obawą, że nie pozostawało mu nic innego jak cierpliwość. Potem on odjeżdżał, a ona przez resztę dnia myślała tylko o minionych godzinach i o tych, które przyjdą jutro.
Wracała po zamknięciu sklepu do domu, pełna skupienia i radosnej kontemplacji swego szczęścia, pełna życzliwości dla tych małych domków, dla zielonych drzew, dla błękitnego nieba, dla całego świata, dla wszystkich ludzi, których witała szczerym uśmiechem.
Dlatego właśnie nie dostrzegała ich niechętnych spojrzeń, ich pogardliwych min, ich wrogości i szyderstwa. Nie wszyscy jednak ograniczali się do niemego demonstrowania nieprzyjaźni i potępienia. I oto pewnego dnia zdarzył się taki wypadek, który miał za sobą pociągnąć bardzo przykre następstwa.
W Radoliszkach od lat mieszkała słynna na cały powiat rodzina rymarzy Wojdyłłów. Wojdyłłowie wywodzili się z zaściankowej wprawdzie, lecz dobrej szlachty i to był ich pierwszy tytuł do szacunku i poważania w miasteczku, drugim zaś było to, że z dziada pradziada słynęli jako najlepsi rymarze. Siodło, tręzla czy uprząż od Wojdyłły z Radoliszek cieszyły się ogromnym popytem, chociaż kosztowały nieraz drożej od wileńskich. Głową tej zamożnej i cenionej rodziny w owych czasach był Pankracy Wojdyłło, zwany powszechnie od swego ulubionego przymówiska Mosterdziejem, jego następcami w warsztacie mieli być synowie Józef i Kalikst, trzeci zaś syn Mosterdzieja, Zenon, uważany był zarówno przez rodzinę, jak i przez całe miasteczko za latorośl chybioną.
Ojciec kształcił go na księdza. Z trudem przepchnął leniwego w naukach chłopca przez sześć klas gimnazjum i umieścił w seminarium duchownym. Wszystkie zmartwienia i wydatki nie zdały się jednak na nic. Na próżno radowało się serce starego Mosterdzieja, gdy syn ku podziwowi miasteczka przyjechał w sutannie jako kleryk. Nie upłynął rok, a Zenona z seminarium wyrzucili. Sam Zenon opowiadał wprawdzie, że wystąpił dobrowolnie, nie mając powołania, lecz ludzie opowiadali, że ponoć ujawnione przezeń zamiłowania do wódki i kobiet były przyczyną wyrzucenia go z grona przyszłych pasterzy duchownych. Za słusznością tych plotek zdawało się przemawiać późniejsze postępowanie eks-kleryka. Częściej przesiadywał w szynku niż w kościele, a u jakich kobiet bywał na Kramnej ulicy częstym gościem, lepiej i nie wspominać.
Jako znający łacinę, nadawał się jeszcze do pracy w aptece. Tak przynajmniej myślał ojciec. I na tym się jednak zawiódł. Zenon w bardzo prędkim czasie pracę w aptece porzucił. Różne i o tym kursowały gawędy, których wszakże nie dało się sprawdzić, bo aptekarz radoliski, pan Niemira, do gadatliwych nie należał, a ze starym Mosterdziejem był w przyjaźni.
Otóż ten to Zenon Wojdyłło któregoś dnia przechodząc koło sklepu pani Szkopkowej w towarzystwie kilku młodzieńców właśnie w chwili, gdy Marysia sklep zamykała, zatrzymał się i pozornie najprzyjaźniejszym tonem ją zagadnął:
— Dobry wieczór, panno Marysiu, co dobrego słychać?
— Dobry wieczór — odpowiedziała z uśmiechem. — Dziękuję.
— Ale zawsze ma panna Marysia niewygodę.
— Jaką niewygodę? — zdziwiła się.
— No przecie! Pani Szkopkowa niby dobra kobieta, a o takiej rzeczy nie pomyśli — mówił współczująco.
— O jakiej rzeczy?
— A o kanapie.
— O kanapie? — szeroko otworzyła oczy.
— Pewno, że o kanapie. Toż w sklepie lada wąska, no i twarda. We dwójkę, zwłaszcza z panem Czyńskim, trudno się na niej wygodnie ułożyć.
Młodzi ludzie wybuchnęli głośnym śmiechem.
Marysia jeszcze nie zrozumiała, lecz przeczuwając jakąś podłość, wzruszyła ramionami.
— Nie wiem, o czym pan mówi...
— O czym mówię, to nie wie, cnotliwa Zuzanna — zwrócił się Zenon do towarzyszy. — Ale wie, jak się to robi.
Nowy wybuch śmiechu był na to odpowiedzią.
Marysia, drżąc cała, wyciągnęła klucz z zamka, zbiegła ze schodków i niemal biegnąc, skierowała się do domu. Kolana uginały się pod nią, w głowie huczało, serce tłukło się w piersi.
Jeszcze nikt nigdy nie skrzywdził jej tak brutalnie i tak plugawie. Nikomu nie wyrządziła najmniejszego zła, nikomu złego słowa nie powiedziała. O nikim źle nawet nie pomyślała. I nagle...
Czuła się tak, jakby chluśnięto na nią kubłem brudnych pomyj. Biegła, a do jej uszu dolatywały jeszcze wykrzykniki, śmiechy i gwizdania.
— Boże, Boże... — szeptała rozdygotanymi wargami. — Jakież to straszne, jakie to ohydne...
Starała się oprzytomnieć i zapanować nad łkaniem, które zrywało się jej w płucach, lecz nie zdołała. Dopadła do płotu przy ogrodzie plebanii, oparła się o deski i wybuchnęła szlochem.
Uliczka na tyłach ogrodów należała do najmniej uczęszczanych. Trzeba było jednak trafu, że o tej właśnie porze kierownik agencji pocztowej w Radoliszkach, pan Sobek, wybrał się do księżego sadownika po truskawki. Zobaczywszy płaczącą pannę Marysię, najpierw zdziwił się, później wzruszył, a później postanowił ją pocieszyć.
Domyślał się, co może być przyczyną łez. Wiedział przecie, że młody Czyński codziennie przesiaduje w sklepie.
„Zawracał dziewczynie w głowie, rozkochał ją, a teraz rzucił” — przemknęło panu Sobkowi przez głowę.
Dotknął łokcia Marysi i zaczął mówić:
— Nie warto płakać, panno Marysiu. Z serca to mówię, z rozumu. Nie warto. Czas przejdzie, boleść zagoi się. Szkoda oczków na płakanie. Pani tysiąc razy więcej warta od niego. To on niech martwi się. Skrzywdził panią, Bóg go za to gorzej ukarze. Na świecie nic nie ginie. Takie już prawo jest. Nic nie ginie. To jak z grabiami. Nadepniesz je na zęby. Zdaje ci się grabiom szkodę robisz, a tymczasem ani opatrzysz się, jak te grabie podnoszą się i kijem trach w łeb... Takie prawo. No, nie płakać, panno Marysiu...
Rozczulił się jej łkaniem i bezradnością swojej pociechy. Sam był bliski łez. Leciutko pogłaskał ją po łopatkach, wstrząsanych szlochem.
— Cicho, panno Marysiu, cicho — mówił. — Nie trzeba, nie warto. Skrzywdził panią... skrzywdził. Zły człowiek. Bez sumienia.
— Ale za co, za co!... — płakała Marysia. — Nie lubiłam go wprawdzie... nigdy... Ale nic złego mu nie zrobiłam.
Sobek zastanowił się.
— O kim pani mówi?
— O nim, o Wojdylle...
— O starym? — zdumiał się.
— Nie, o tym... eks-kleryku.
— Zenon?... A cóż ten chuligan pani zrobił?
— Obrzucił mnie wstrętnymi obelgami... Przy ludziach! Taki wstyd!... Taki wstyd!... Jak ja teraz oczy światu pokażę!
Załamała ręce.
Sobek poczuł, że krew nabiega mu do twarzy. Póki myślał, że to pan Czyński skrzywdził Marysię, mimo woli przyjmował to z rezygnacją jako działanie sił wyższych, przeciw którym niepodobna było nic zdziałać. Gdy jednak dowiedział się, że chodzi o młodego Mosterdzieja, opanował go nagły gniew.
— Cóż on pani takiego powiedział? — zapytał, siląc się na spokój.
Marysia, gdyby nie była tak rozżalona i tak podniecona, zapewne nie zdobyłaby się na zwierzenia. Gdyby miała czas do namysłu, spostrzegłaby się, że nie ma sensu mówić o tym panu Sobkowi, człowiekowi obcemu. Zbyt silnie jednak pragnęła w tej chwili współczucia. Opowiedziała tedy urywanym głosem, jak umiała, przebieg tego okropnego zajścia.
Słuchając, Sobek uspokoił się i nawet zaśmiał.
— Że też pani na takiego durnia zwraca uwagę — powiedział. — On mówi czy pies szczeka to jedno. Nie ma czym przejmować się.
— Łatwo panu tak mówić...
— Łatwo, niełatwo to inna sprawa, a Zenon to się nawet nie liczy. Co dla pani Zenon?... Napluć i tyle...
— Choćby nawet — obtarła łzy. — Przecie ludzie słyszeli, rozejdzie się po miasteczku. Gdzie ja oczy podzieję.
— Oj, panno Marysiu, a po cóż pani ma oczy chować? Pani sumienie czyste, to grunt.
— Nie każdy uwierzy, że czyste.
— Kto sam uczciwy, ten uwierzy, zły i w kościele brudu się dopatrzy. Ale na złych nie ma co zważać. Ot, było, minęło, przeszło. Widzi pani — pokazał koszyk — do sadownika idę po truskawki. Nie pójdzie pani ze mną? Dobre truskawki, takie wielkie. A słodkie.
Uśmiechnęła się.
— Dziękuję, muszę śpieszyć do domu... Do widzenia.
— Do widzenia, panno Marysiu. A przejmować się nie ma czym.
Zatrzymała się i powiedziała:
— Pan jest taki dobry dla mnie... Nigdy tego nie zapomnę.
Sobek skrzywił się i machnął ręką.
— Jaka tam i dobroć. Nie ma o czym gadać. Do widzenia.
Nucąc pod nosem jakieś tango, poszedł do ogrodu. Wybrał truskawki, potargował się, zapłacił, wrócił do domu. Przepadał za truskawkami. Wysypał je na dwa głębokie talerze, utłukł w moździerzu cukier, przyprószył gęsto pudrem jagody, by przeszły cukrem. Lubił wszystko robić systematycznie.
Tymczasem zagotował wody na herbatę, wyjął z szafki chleb, masło. To była jego kolacja, dziś, z racji soboty, zakończona taką wspaniałą leguminą jak talerz soczystych, pachnących truskawek. Drugi zostawił na jutrzejszy obiad.
Potem zmył naczynia, wytarł, ustawił, wziął ze ściany swoją piękną mandolinę i wyszedł.
Latem w sobotnie wieczory cała młodzież była na ulicach, a głównie na Krowiej Promenadzie. Pan Sobek wciąż spotykał znajomych. Z niektórymi przystawał, pogawędził, pożartował, innym tylko ukłonił się z daleka. Przeszedł Wileńską, ulicą Napoleona, potem poszedł do Trzech Gruszek i zawrócił. Dziewczęta usiłowały ściągnąć go, każda do swego towarzystwa. Zawsze przyjemnie jest posłuchać muzyki. On jednak wymawiał się i spacerował sam, brzdąkając od czasu do czasu kosteczką po strunach.
Gdy przechodził ulicą Oszmiańską, zobaczył na ganku u Lejzora kilku młodych ludzi. Siedzieli i palili papierosy.
— Ej — zawołał jeden — panie Sobek. Chodź pan, zagraj co.
— Jakoś ochoty nie mam — Sobek przystanął.
— Co tam ochota — odezwał się drugi głos. — Siadaj pan z nami, to i ochota przyjdzie.
— A z wami ja nie usiądę — odpowiedział Sobek.
— Czemuż to?
— Bo między wami jest żulik, a ja z żulikami zadawać się nie będę.
Zapanowała chwila milczenia i trzeci głos zapytał:
— Kogoż to masz pan na myśli, jeśli łaska?
— Na myśli ja jego nie mam — spokojnie wycedził Sobek. — Ja jego mam w pogardzie. A jeśli pan ciekaw, o kim mówię, panie Wojdyłło, to właśnie akurat o panu.
— O mnie?
— Tak, o panu, panie eks-kleryk! Pan jesteś dla mnie żulik i z panem towarzystwa mieć nie chcę.
— Za cóż pan człowieka obrażasz, panie Sobek? — pojednawczo odezwał się inny głos.
— Nie człowieka, tylko bydlę. Gorzej bydlęcia, bo chuligana.
— Pijany czy co?!... — zawołał Zenon.
— Czy pijany?... Nie, panie Wojdyłło, ja nie trunkowy. Trzeźwy ja zupełnie. Nie tak jak pan, co po rynsztokach nocujesz. Co nieprzyzwoite napaści na młode panienki robisz. Tylko pijana świnia, za przeproszeniem, może niewinną i bezbronną dziewczynę na publicznej ulicy parszywymi słowami obrzucać. Ot, co.
I brząknął kilka taktów walca z „Manewrów jesiennych”.
— Jemu o tę Maryśkę od Szkopkowej chodzi — zauważył ktoś.
— Pewnie że o nią — potwierdził Sobek. — O nią, na którą taki żulik, jak szanowny pan Wojdyłło...
— Zamilcz pan! — krzyknął Wojdyłło. — Dość mi tego!
— Panu dość, a mnie mało!...
— Patrz pan swego nosa!
— I pan mógłby popatrzeć swojego. Tylko ciemno. Z daleka nie widać. Ale do mnie tu pan nie zejdziesz, bo się boisz.
Zenon zaśmiał się.
— Czego, czego, ty durniu, mam się bać?
— A taki się boisz, żeby nie dostać po mordzie!...
— Zostawcie, nie warto — łagodnie poradził ktoś z ganku.
— Pewno, że nie warto rąk paskudzić — tymże tonem przyznał Sobek.
— Sam dostaniesz po mordzie! — wrzasnął Zenon.
I zanim obecni zdążyli go przytrzymać, skoczył z ganku. Zakotłowało się w ciemności. Rozległo się kilka głuchych uderzeń, a potem silny trzask. To piękna mandolina pana Sobka rozleciała się w drzazgi w zetknięciu z głową eks-kleryka. Przeciwnicy zwarli się i zwalili na ziemię. Potoczyli się pod płot.
— Puść — odezwał się zduszony głos Zenona.
— A ot, tobie, chuliganie, ot tobie, ot, ot, żebyś pamiętał!
Głosowi Sobka towarzyszyły odgłosy uderzeń.
— Na mnie się narwałeś!... A ot, tobie! A ot! A ot! Będziesz panny zaczepiać?! A?
— Nie będę!
— To masz, żebyś pamiętał!
— Nie będę, przysięgam!
— To masz jeszcze, żebyś przysięgę pamiętał też! I jeszcze! I jeszcze!
— Bracia, ratujcie! — zaskowytał Zenon.
Dookoła zebrało się kilkanaście osób zwabionych bójką. Nikt jednak nie ruszył się na pomoc. Sobek cieszył się powszechnym szacunkiem i nawet ci, którzy nie wiedzieli, o co tu poszło, woleli przypuszczać, że słuszność jest po jego stronie, tym bardziej że przeciwnikiem jego był ogólnie nielubiany awanturnik. Kompani Zenona również nie poczuwali się do obowiązku solidarności. W głębi duszy od początku byli po stronie Sobka. Zresztą bójkę zaczął Zenon.
— Panowie — odezwał się jeden z tłumu. — Dosyć, dosyć!
— Przestańcie! — dodał drugi.
Sobek podniósł się z ziemi. Z domu wybiegł Lejzor z naftową lampą w ręku. W jej świetle stało się widoczne całe spustoszenie dokonane w zewnętrznej powłoce Zenona. Wstał w ubraniu podartym, oczy miał podbite, nos rozkrwawiony. Obracał przez chwilę językiem w ustach i wypluł kilka zębów.
Sebek otrzepnął11 ubranie, podniósł z ziemi trzonek mandoliny, przy którym na strunach żałośnie podrygiwały szczątki pudła, chrząknął i nic nie powiedziawszy, odszedł.
Inni też zaczęli się rozchodzić, nic nie mówiąc i o nic nie pytając. Nazajutrz jednak w całych Radoliszkach wrzało jak w ulu. Po sumie przed kościołem nie było innych tematów rozmowy. Wszyscy znali już dokładnie przyczyny i przebieg zajścia. Ogólnie przyznawano rację Sobkowi i cieszono się z poskromienia Zenona. Z drugiej jednak strony potępienie skierowało się ku Marysi. Raz, że to przez nią, a dwa, że przesiadywanie młodego Czyńskiego w sklepie bądź co bądź niedobrze świadczy o moralności młodej panienki.
Poza tym wprost nie uchodziło, by o jakąś tam przybłędę, o dziewczynę sklepową bili się publicznie ludzie z miasteczkowego towarzystwa, urzędnik i syn bogatej,
Uwagi (0)