Darmowe ebooki » Powieść » Dzieje grzechu - Stefan Żeromski (zdigitalizowane książki TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieje grzechu - Stefan Żeromski (zdigitalizowane książki TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Żeromski



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 74
Idź do strony:
Idą za nim. Znikł we drzwiach, w ciemnym lochu dziedzińca...

„To już po wszystkim... cicho — cicho...” — szepcą wargi białe jak kreda do serca bijącego boleśnie. — „Przysięgłam sobie. Słowo honoru sobie dałam...”.

I znowu w smutku niestrzymanym:

„To już i wszystko...”.

Wolnymi kroki wyszła przez rozwarte drzwi. W siekącym deszczu, w mroku latają ognie latarni. Krzyk i klątwy dorożkarzów66. Wynurzają się to łby końskie z pyskiem rozwartym przez szarpane wędzidła, z wywalonymi jęzory67 i strasznymi ślepiami, to tuż-tuż lśnią żelaziwa wzniesionego dyszla, dzwonią brzękadła chomąt. Wrzask nieznośny wywoływanych numerów, klątwy, nazwy ulic, turkot powozów, grzmot ciężki omnibusów — pochłaniają zgubione szepty nieszczęśliwych warg: „Łukasz, Łukasz...”.

Oczy rzuciły się w ciemność. Zdało się, że między dorożkami dojrzała ciemną sylwetkę. Chciała trafić do swego tramwaju, zdążyć na czas... Przemykała się między końmi, wśród latarń i kół, w tamtą stronę...

„Raz jeszcze spojrzeć, duszo moja!... Raz spojrzeć!...”. Nie! Już przepadł. Nie ma już nigdzie.

Ciemność... Szloch... Potrącił ją policjant nastając, żeby odeszła. Krzyczał na nią jakiś stangret. Ktoś klął haniebnymi słowami. Zaczęła w pośpiechu wycofywać się, żeby iść w innym kierunku. Trafić tylko do tramwaju. Usiąść... Zimno!

Ktoś zawołał tuż za nią:

— Numer 2326!

Zadrżała i skuliła się wpół. Myśl:

„Jego głos...”.

Konie biegły wprost na nią. Latarnie powozu oświetliły jego twarz. Uskoczyła w bok, żeby iść, żeby uciekać! Szept honoru: „przysięgłam!”.

O krok od niej przesunął się wsiadając do powozu. Wtedy, nie panując nad sobą, w spazmie rozpaczy, krzyknęła z cicha:

— Łukasz, Łukasz!

Wypadł z powozu. Twarz jego widać w przelotnych blaskach. Porwał ją za ręce, za ramiona. Olbrzymie jego oczy ze zgrozą patrzą w jej twarz. Tuż-tuż! Szept w straszliwym uniesieniu:

— Ewunia!

Wciągnął ją, wrzucił półmartwą do powozu. Cisnął dorożkarzowi jakiś rozkaz. Głowa jej w miękkim wgłębieniu powozu. Zmartwiałe wargi pod jego wargami. Serce łomoce pod jego sercem.

Czy to już dobrotliwa śmierć, czy jeszcze życie?

Po setny, tysiączny raz jego usta, kiedy się oderwą, w paroksyzmie trwogi i szczęścia szeptają68:

— Ewunia!...

Koła powozu na gumowych obręczach zdają się nie dotykać ziemi. Lecą, lecą, lecą wśród bryzgów wody ulicznej. Łagodny ruch, cichy, ostrożny, miarowy łoskot, jak gdyby tętno wszystkich rzeczy na ziemi... Skórzany fartuch chroni od deszczu, buda powozu od wichru i ludzi. Lecą, zda się, powietrzem, nad ziemią i ludźmi, w czarną rozkosz nocy. Usta szukając jej ust trafiają na szorstką wualkę i usiłują rozedrzeć tę przeszkodę nieskończonymi pocałunkami. Ręce nie ośmielają się wznieść, żeby ją usunąć.

— Po coś to zrobił? Dlaczegoś ode mnie uciekł? — szepcą oniemiałe, bezsilne usta.

— Cicho, cicho.

— Po coś to zrobił? Dlaczego wówczas napisałeś straszny list?...

Nieskończony błysk oświetlonych tafel okiennych, sznur latarniany... Biegną zmoczeni ludzie. Nieskończony korowód. Snują się za oczyma, jako chichot złego ducha. Ewa nie mogła mówić ani słowa. Czuła wszystko, lecz nie myślała. Pragnienie było spełnione. Czara szczęścia po brzegi nalana. Toć to jest powrót... Nagroda za wszystko, ale jak bezbrzeżnie szczodra! O Boże, Ty, który wszystko wiesz!... Miała jego usta na ustach. Teraz już tylko skończyć to życie. Upojenie bez miary...

Wtem powóz stanął.

Łukasz ocknął się, z westchnieniem podniósł głowę.

— Co to jest? — spytała boleśnie.

— Już hotel.

— Co za hotel?

— Ja tu będę nocował.

— Ach, prawda!

— Już tu raz byłem. Przyjechałem do Warszawy chodzić pod twoimi oknami w nocy. Widziałem twój cień przez szybę.

— Ja mieszkam w twoim pokoju...

— Ewuś!...

— Cóż teraz będzie?

— Muszę tu zostać.

— A ja? Cóż teraz będzie?

— Nie wiem. Czy wrócisz do domu?

— Wrócę, oczywiście... Tak, oczywiście, wrócę do domu. A ty?

— Ja tu zostanę.

— Ale jutro? Co jutro?

— Jutro rano odjadę stąd na wieś.

— Do Zgliszcz?

— Skąd to wiesz?

— Wiem.

— Skąd to wiesz?

Cicho, krótko zapłakała. Stłumiwszy jęk rzekła:

— Wszystko jedno! Muszę ci powiedzieć te wszystkie rzeczy, muszę powiedzieć! Gdzież ci to powiem? Antropologia jest to śliczna, prześliczna nauka! Mój Boże! jeśli znowu przepadniesz...

Milczał z oczyma wlepionymi w jej twarz. Wreszcie wyszeptał:

— Chodź ze mną...

— Dokąd?

— Wezmę numer w hotelu. Będziemy sami z godzinę. Później pójdziesz do domu.

— Doskonale! Bierz ten numer, zamawiaj! Tylko prędko! Ja tu cierpliwie poczekam.

Znikł w bramie hotelowej. W chwili jego nieobecności, wbita w kąt powozu, myślała:

„Prawda, że to ja z nim... w hotelu... A niech wiedzą, niech wiedzą! Niech się nacieszą!”.

Zacisnęła pięść i biła w próżnię jak w paszczę wroga. Za chwilę Łukasz wrócił. Wręczył dorożkarzowi należność, Ewie podał ramię i szybko, co tchu wprowadził ją w bramę i na schody. Idąc po marmurowych stopniach wysłanych pąsowym dywanem mówił:

— Zamelduję cię jako swoją żonę...

— Tak, tak zamelduj!...

— Mam przecie paszport, opiewający, że posiadam żonę. Nawet i ten przeklęty paszport na coś się przydał.

Zaśmieli się w głos obydwoje. Ewa szła jak we śnie. Śmiała się w weselu duszy, idąc cichym korytarzem rozkoszy. Otworzył jakieś drzwi. Byli sami. Wszedł służący i zabrał paszport. Jakieś dalekie, stłumione odgłosy. Huk miasta przyciszony, miły, senny. W niedalekiej rynnie plusk deszczu miły, senny. Wszystko to jakby przecudowna uroczystość. Dom ten — to niedostępna świątynia. Jakie to wszystko mądre i doskonałe! Są tu sami... Usiadła w aksamitnym fotelu. Blask świecy padał na twarz Łukasza. Ujrzała jego oblicze nie swoim własnym wzrokiem, lecz wzrokiem miłości. Wąsy, mała broda. Włosy z boku rozczesane... Twarz schudzona i poczerniała. Oczy dziwnie otwarte, głębokie, pełne tajemniczej niepewności. To Łukasz! Ten żywy człowiek to już nie sen, nie marzenie, nie tęsknota, lecz Łukasz! Cóż za przedziwne uczucie, jakie zdumienie! Taka rozkosz! Taka cisza! Taka w duszy jasność! Można wyciągnąć rękę i dotknąć ręki nie obcego człowieka, lecz Łukasza! Powiedzieć: „przyjdź!” — i przyjdzie! Już nie uderza w serce sztylet pustki. Można podnieść oczy i ujrzeć jego oczy. Ach, całować jego usta! Jak on pachnie!

Stanął po drugiej stronie stołu i szeptał do siebie, patrząc jej w oczy, jakby jej wcale nie widział:

— Ἐμοὶ δὲ αἱ μεγάλαι εὐτυχίαι οὐκ ἀρέσκουσι ἐπισταμένῳ, ὡς ἐστι φθονερον69...

Głos ten był cichy i senny jak szmer deszczu, jak dalekie tętno życia miejskiego. Głos półbolesny, półradosny, jakby nie jego głos, lecz nabożny werset kapłana. Ewę ogarnął nerwowy śmiech.

— Nie przy nas pisane... — mówiła kokieteryjnie, składając ręce i na bok przechylając głowę.

— Tak, nie przy nas, dawno pisane... To pisał Amasis, faraon egipski, do tyrana Polikratesa. Taki był tyran na wyspie Samos, Polikrates... Człowiek dawny, przedwiekowy, który kochał sztukę i rozkosz. Przywarły słowa do mózgu od chwili tłumaczeń na szkolnej ławce trzeciej księgi Herodota. Tam są przedziwne mądrości! Nigdy o tym nie myślałem i dopiero dziś...

— A co znaczy? Czy ciemna białogłowa może wiedzieć cokolwiek z takich morowych Herodotów?

— To znaczy... Ewo! To znaczy, że „boskość” jest zazdrosna. Znaczą te słowa, że wielkie szczęście, zbyt wielkie szczęście... jakoweś Θεῖόν 70 — złe czy dobre — jest zazdrosne! Należy tedy wyrzec się zbyt wielkiego szczęścia, ażeby zazdrosne bóstwo nie wydarło mi ciebie. Bo ów człowiek najszczęśliwszy, Polikrates, był później przybity do krzyża na górach Mykale, on, któremu śpiewał Anakreon... Przybity do krzyża, patrzał gasnącymi oczyma na kraj swój, na siedlisko swojej rozkoszy, na wybrzeża ukochanych Jońskich Wysp, na świątynię Neptuna i na dalekie, mgliste góry Azji...

Gdy to mówił szeptem, jakby najgłębszą tajemnicę, ją ogarnęła bezbożna wesołość, drwinka pusta i lekkomyślna, nastrój, którego mniej by się mogła teraz spodziewać niż śmierci. Coś z zewnątrz zadało jej pytanie: Czy też szczęście tyle jest warte, ile kosztowało? Dowiedzieć się! A to, ile szczęście kosztowało, przemierzyło się w mózgu i odpłynęło stroną daleką, okolicą, jak grzmot wiosenny... Wraz nasunęła się niemal pewność, że ta potworna myśl sprawdzenia nie wylęgła się w mózgu, lecz jest na zewnątrz, wisi postronnie, jak uśmiech zdjęty z czyichś szyderczo skrzywionych ust, jak wzrok ohydnie przymkniętych oczu patrzący prosto w mózg.

Łukasz stał wciąż nieruchomo po drugiej stronie stołu. Był jak zziębnięty czy chory. Zacierał ręce. Oczy jego zatapiały się w oczach Ewy lękliwie, stopniowo, chyłkiem. A twarz jej stawała się powoli więcej niż piękną, więcej niż uroczą, przeistoczyła się w samo piękno, stała się tym, co budzi i żywi miłość i co się w miłość zawiera. Niechętnymi, bezwolnymi kroki zbliżył się idąc po dywanie. Usiadł na krzesełku tuż obok. Później naprzeciwko... Pragnęła, ach, pragnęła, żeby bliżej... Ale nie ważyła się prosić. Czuła, że gorący rumieniec pali jej twarz i jeszcze bardziej wstydziła się tego rumieńca. Słowa zamarły i znikły. Suknie dotknęły jego kolan. Czoło się chyli ku czołu. Pachną włosy. Oczy jej objęły go, oczy błękitny obłok, oczy najcudowniejszy żywioł ziemi. Jak długo trwało to wzajemne zaśnienie, owa zupełność i doskonałość szczęścia? Godziny czy minuty? Siedzieli z dala od siebie, stopieni w anielski byt.

— Ty jesteś... szczęście — powiedział cicho.

Uśmiechnęła się zza smutku, tak samo, jak niegdyś uśmiechała się ku niemu podczas majowych nabożeństw zza czarnej wualki.

— Czy naprawdę jestem dla ciebie szczęściem?

— Naprawdę. Przysięgam!

— Jakże to miło słyszeć! Jak miło...

— Ty jesteś boska radość...

— Bardzo dużo przecierpiałam.

— I ja.

— Dlaczegożeś to zrobił?

— Musiałem.

— Raz czytałam... O jednym zdarzeniu.

— O jakim zdarzeniu?

— Że tak w hotelu wypili we dwoje jakiś tam kwas...

— Nie! Jadę do Rzymu.

— Kto, kto jedzie? — szepnęła blada jak trup. Powtórzyła to pytanie kilkakroć, jąkając się i dusząc sylabami.

— Pożyczam pieniędzy od moich hrabiów i jadę do Rzymu. Mam duże szanse, że tam rozwód wyrobię.

— Czy podobna!?

— Wyrobię.

— W Rzymie wyrobisz?

— W Rzymie.

— Kiedy?

— Za jakie dwa, trzy miesiące.

— A kiedy wrócisz?

— Wrócę, wrócę! I już na wieki...

Znowu począł głosić miłą prawdę:

— Ty jesteś szczęście!

A później pod najgłębszym sekretem i najbardziej cichym szeptem:

— Jesteś bardzo piękna...

Wstała ze swojego miejsca. Patrzyła na niego z tajemniczym a nowym uśmiechem. Nigdy jeszcze takiego nie widział.

Była cudowna. Wicher w mózgu... Straszna wola rozkoszy.

Włosy przybrały same szczególną postać i nadały głowie wdzięk niewysłowiony. Jedno złotolite pasemko osunęło się na policzek. Chciała odgarnąć. Poprosił oczyma i błagalnym skinieniem ręki, żeby zostawić tak, jak jest. Wtedy uśmieszek i nowa zorza wstydliwego rumieńca pod tym pasemkiem.

— Ewo — rzekł — już musisz iść...

— Prawda. Już muszę...

— Ósma godzina.

— Tak mi żal odchodzić. Strasznie dobrze u ciebie! Z tobą strasznie dobrze! Ach, jak jest z tobą...

— Będę pisał do biura. Idź teraz!

— Taka to gościnność...

Uśmiechnął się szyderczo. Ujrzała jego białe zęby. Wszystek drżał i tarł ręce. Twarz jego stopniowo stawała się surowa, szara, okrutna. Ewa zlękła się czegoś i stała przed nim pokorna. Z nagła łkanie wyrwało się z jej piersi. Oczy błagalne, na ustach słowa niedające się wyjawić:

— Nie opuszczaj!...

Krótki pocałunek, raczej szybkie muśnięcie ust ustami.

Narzucił paltot na ramiona. Prędko wyszli — pod rękę. Schody, brama. Ukłon portiera... Ciemnymi ulicami, po mokrych chodnikach, ciemnymi ulicami, wśród surowych kamienic — bez słowa, bez słowa... Przed bramą domu szybki, mocny uścisk ręki. Znikł w mroku, w wichrze i deszczu.

*

W końcu listopada Ewa otrzymała w biurze następujący list:

Szanowna Pani!

Przebywający w szpitalu miejskim p. Łukasz Niepołomski, na oddziale chirurgicznym, którego jestem kierownikiem, poleca mi prosić Ją o natychmiastowe przybycie. Chory ma płuco przebite kulą pistoletową.

Stan jego jest ciężki i niebudzący nadziei.

Z szacunkiem dr J. Wilgosiński

Po krótkich ciosach pytań bez odpowiedzi, ogłuszających jak uderzenie łba stępy, po sofoklesowskim siepaniu się ducha Edypowego, który ciska w niebo pytanie boleści „ω Ζευ, τι μου δρασαι71” nastała w Ewie oślepiająca jasność — owo „ταδ ηδυ διαφανη72”.

Wszystko się wyjaśniło. Bezbrzeżny zielony ocean nieszczęścia stoi przed oczyma i kołysze się w słońcu. Poprawiła włosy. Uciszyła się rozkazami woli.

Poszła niezwłocznie do gabinetu szefa biura z wystylizowaną naprędce prośbą o urlop. Gdy weszła do sanktuarium w porze nieodpowiedniej, przyjęło ją odpychające mocniej niż pięścią zimne spojrzenie.

Znała już do zbytku dobrze łysą czaszkę, śpiczastą siwą bródeczkę, oczy jesiotra i wargi notorycznego kata. Wyłuszczała prośbę o urlop w sposób trafny i spokojny. Długa twarzyczka władcy nie drgnęła.

Szef nie przestał palić papierosa, a właściwie nie zmienił przerw i dystansów w paleniu. Najsubtelniej skłamane okoliczności, które przedstawiała, nie wpłynęły wcale na zmianę raz przyjętego za właściwy sposobu otrząsania popiołu o brzeżek brązowej popielnicy.

Mumia była nieczułą na wszystko, nawet na uśmiechy kobiece. Nierychła odpowiedź, odpowiedź bez skazy politowania.

— Pani żartuje!... Skąd urlop! Jak to! Dziś zaraz urlop? Czy pani nie zna przepisów?

— Panie naczelniku!

— Pani otrzymała w zeszłym roku urlop z pensją. Pani chyba żartuje, powtarzam to już drugi raz.

— Nie żartuję, panie naczelniku. Są to okoliczności tego rodzaju. Ciotka, która mię wychowała od urodzenia, jest umierająca. Ja muszę! Zgodzę się na wzięcie na moje miejsce zastępcy, na urlop bez pensji.

— Pani sobie żartuje. Powtarzam po raz trzeci.

— Przecież mam prawo do urlopu co roku.

— Ja przez dwadzieścia siedem lat nie brałem urlopu.

— Więc nie otrzymam

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 74
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieje grzechu - Stefan Żeromski (zdigitalizowane książki TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz